1.
Do sięgnięcia raz jeszcze (bo kiedyś już go czytałem) po „Dziennik” Sandora Maraia skłonił mnie esej „Sandor Marai” J.M. Coetzee, który napisał w nim – cytowałem to zdanie w jednym z tegorocznych „Przeglądów prasy” na NS – między innymi: „Zapowiadane są kolejne tłumaczenia prozy Maraia; jednak żaden z tekstów dostępnych obecnie czytelnikom nie znającym węgierskiego nie zaciera wrażenia, że choć Marai był wnikliwym kronikarzem ciemnej dekady lat czterdziestych, choć odważnie (a może tylko bez żenady) opowiadał się za klasą społeczną, która go wydała, choć jego pełna paradoksów filozofia maski prowokuje do myślenia, to jego rozumienie formy powieściowej było staroświeckie, jego pojęcie o jej możliwościach ograniczone, a tym samym jego osiągnięcia jako powieściopisarza – niewielkie.” Z tą druzgoczącą i niekoniecznie sprawiedliwą opinią – skomentowałem to krótko w „Przeglądzie…” – warto zestawić może chociaż kawałek prozy Maraia, np. fragment „Brzydkiego ciała na plaży”: „Leży na ziemi, z której powstał i do której kiedyś powróci. (…) Trzy-cztery lata temu jeszcze się bronił. Uprawiał sporty, niewiele jadł, odbywał długie piesze wycieczki, a przede wszystkim nie chodził na plażę. (…) A on tył i puchł nawet podczas spacerów. Po gimnastyce przybierał na wadze po kilka dekagramów. Rozrastał się nieustannie i niepostrzeżenie, jak bałwan, gdy pada śnieg, apatycznie i ponuro. (…) Osobno utyły mu stopy. (…) Kiedyś przez osiem dni żył samymi surówkami, zaczęło mu szumieć w uszach i opadły go abstrakcyjne myśli. (…) Żywię dla niego wielka czułość. Wszelkie współczucie. Cóż my wiemy o Pięknie? I jeśli się dobrze przyjrzeć, nie ma wcale takich grubych rąk. Niedawno pewna znajoma powiedział nawet: Jakie ty masz ładne kciuki, misiu.” I jeszcze zdanie z prozy Maraia „Teatrzyk”: „Każdy człowiek ma w sobie coś, o czym wie tylko on, co obnosi jawnie, bo nie może tego ukryć, ale sądzi, że inni tego nie widzą: dziurę w pończosze, zmarszczkę koło ust, podwójny podbródek, odcisk, rozpruty krawat, brodawkę, niezdarny gest. Poruszając się po świecie, człowiek ma nadzieję, że w wielkim tłoku uda mu się niepostrzeżenie przemknąć ze swą małą, wstydliwą śmiesznostką; i w istocie, czasami udaje się to przez całe życie. (…) Wielki teatr jest nudny, teatrzyk natomiast ciekawy w sposób zapierający dech. Nad wyprawami Napoleona zasypiam, ale sposób, w jaki ta kobieta przy sąsiednim stoliku, czekając na narzeczonego, mimowolnie wystukuje obcasikiem rytm marsza weselnego, który będzie aktualny dopiero za godzinę, wybija mnie ze snu. (…) Po wszelkich zmysłowych przeżyciach nadchodzi kac. Poobserwuj przez pół godziny świat z bliska i doznasz zaspokojenia; poczujesz gorzki smak w ustach i zmęczony opuścisz powieki.” To było w „Przeglądzie prasy”, a teraz – jest jeszcze „Dziennik”. „Dziennik”, który zdaje się całkowicie przeczyć opinii autora „Elizabeth Costello”. Marai w „Dzienniku” jest pisarzem wielkim, wyzbytym naiwności, która cechuje większość intelektualistów zachodnich; o nim samym, wysadzonym z arystokratycznego, patrycjuszowskiego siodła, dałoby się powiedzieć to, co zanotował na temat pisarzy w kulturze chińskiej: „Pisarz, człowiek kreślący litery, umiejący czytać i pisać, w liczącej dziesięć tysięcy lat kulturze chińskiej zawsze był istotą wyjątkową. Był to mandaryn, mędrzec, ktoś wtajemniczony, kto mówił i pisał w języku różniącym się od codziennego i kto cieszył się powszechnym szacunkiem. Smarkacze przeprowadzający „rewolucję kulturalną” wypędzili uczonych z ich gabinetów, pisarze, dziennikarze, nauczyciele uniwersyteccy, myśliciele znaleźli się na prowincji, gdzie zmuszano ich do wykonywania pracy fizycznej w rolnictwie (…). Co powiedziałby zachodni intelektualista, który jak pasożyt uczepił się modnej lewicowej koniunktury, gdyby któregoś dnia musiał zdać sprawę z użyteczności swojej pracy przed maoistowskim kolegium rewolucyjnym?” W kontekście tego i wielu innych zdań z „Dziennika”, w kontekście książek Maraia takich, jak „Występ gościnny w Bolzano”, „Żar”, czy autobiograficznych tomów „Wyznania patrycjusza” i „Ziemia! Ziemia!” – opinia J.M. Coetzee (którego – tak na marginesie mówiąc – wydane ostatnio u nas, autobiograficzne „Chłopięce lata” w porównaniu z autobiograficznymi „Wyznaniami patrycjusza” Maraia to jest pod każdym względem słabość wielka) zadziwia swoją małostkowością, czy nawet płaskością – jak gdyby poczytny noblista nie umiał dostrzec niczego więcej niż kontrowersyjna – jego zdaniem – forma utworów Maraia.
2.
Nie wiem, czy tylko mnie tak czytało się „Dziennik”, gdzie np. ostatnie strony poświęcone tajemniczemu kontaktowi ze zmarłą żoną Maraia to jest rzecz w literaturze światowej wyjątkowa; nie wiem, czy to tylko moje zdanie jest odruchowo sprzeczne ze zdaniem południowoafrykańskiego noblisty – bardzo chętnie więc zapytałbym kogoś, kto czytał choć raz tę książkę, czy przypadkiem J.M. Coetzee swojej puenty był nie przesolił?
Sandor Marai, „Dziennik (fragmenty)”. Przeł. Teresa Worowska, czytelnik, Warszawa 2007 (wyd.3)
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.