Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
Dariusz Adamowski: Hobbystą. Facetem, które pisuje, między obowiązkami w pracy, medytacjami i podróżami.
J.W.: OK., w takim razie powiedz mi, jak to jest z twoim podróżowaniem. Nie potrafisz usiedzieć na miejscu? Masz jakiś cel w tak częstym przemieszczaniu się po całym świecie? A może to nie jest cały świat, tylko wybrane miejsca?
D.A.: Tak, zdecydowanie nie cały świat. To raczej wybrane miejsca. Miejsce. Dokładnie rzecz biorąc – Indie. Resztę świata traktuję po macoszemu i zadowalam się tygodniowym wypadem na plażę w czasie wakacji. Dla Indii się poświęcam. (Śmiech.) Dlaczego Indie? Bo to kolebka kontemplacyjnych filozofii. Kolebka mojej mitologii. Mojej kultury. Obecnie zaniedbana, zrujnowana, zapuszczona, ale jednak kolebka.
J.W.: Jeździsz tam kontemplować tę ruinę?
D.A.: W pewnym sensie – tak. Po pierwsze, uświadamiam tam sobie, że każda zaawansowana kultura wcześniej czy później zamieni się w ruinę. Kultura indyjska wyprzedzała przecież europejską o kilka tysięcy lat. Więc jest to takie nieustanne memento. Po drugie te pozostałości, te ruiny, są przepiękne. Po trzecie, nikogo tam nie dziwi, że człowiek nie chce jeść mięsa. Po czwarte, ulica indyjska jest tak barwna, że można to oglądać godzinami i w ogóle się to człowiekowi nie nudzi. Choć przyznam ci się, że i ja miewam tam w Indiach chwile zwątpienia i ten barwny tłum czasami mnie też przytłacza. W czasie ostatniej wyprawy wybrałem się na przejażdżkę z Chennaiu do Kanchipuram – 60km, 3,5 godziny w niekończącym się korku pełnym riksz, motorów i samochodów wszelkiej maści. Pod koniec nie miałem już siły niczego kontemplować.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
D.A.: Wiersz Różewicza „Jak dobrze”. Od tego się wszystko zaczęło. W wieku 14 lat przeczytałem go i doznałem olśnienia. Nagle pojąłem, czym jest poezja. Skrót, esencja, miniatura, która może pomieścić ludzkie doświadczenie. Przekaz z umysłu do umysłu. Potem Szymborska z jej linearnymi, ale fascynującymi moralitetami. Potem Kawafis, Reverdy, Bly i bitnicy, a potem Brian Turner. I tu, jeśli chodzi o poezję, postawiłbym kropkę.
J.W.: Czemu tak skąpo? Uważasz, że nie ma więcej dobrych poetów i wartej czytania poezji?
D.A.: Myślałem, że mam się streszczać. (Śmiech.) Nie sposób wymienić wszystkich poetów, którzy mieli na mnie wpływ. Pomiędzy Różewiczem, a Turnerem było ich wielu. Nie wspomniałem o Robercie Froście, który genialnie łączył formę i treść. Nie wspomniałem o Mickiewiczu, za którym ogólnie nie przepadam, ale jednak jego Sonety Krymskie są chyba tomikiem, do którego wracałem w swoim życiu najczęściej. Lubię Jacka Mączkę, bo jego „buddyjskie” spojrzenie na świat daje mi głęboki oddech przy czytaniu. Z tego samego powodu cenię Jane Hirshfield. Bardzo mnie też ostatnio ucieszyła nagroda Szymborskiej dla Łukasza Jarosza. Jednym słowem, lubię wiersze o czymś, raczej niż o niczym. Nie czytuję intelektualnych poetyckich popisów, abstrakcji, lingwistów itp. Jeśli idę na wystawę malarstwa, zawsze raczej wybiorę Moneta, niż Pollocka. I zawsze sięgnę po tomik Łukasza Jarosza, a nie Tymoteusza Karpowicza.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
D.A.: Jeśli zapóźnienie, to psychologiczne, emocjonalne. Bo intelektualnie jesteśmy bardzo mocni. Mnie w polskiej kulturze razi dysocjacja. Bardzo wyraźny podział na wysoką i niską kulturę. Ta wysoka jest bardzo wysoka. A niska pełza tuż przy ziemi. Poeci są u nas samotną wyspą. Opływa ją masa ludzka, której to, co mają do zaproponowania poeci, w ogóle nie interesuje. Jest kompletnie odległe i niezrozumiałe. Poeci zaś, niedoceniani, nieczytani karmią się frustracją. To oczywiście głównie wina małego rynku czytelniczego. Wina historii. Wina położenia geograficznego. Braku słońca, nadmiaru wódki, mięcha i cukru…
J.W.: Myślisz, że gdzie indziej poeci są bardziej docenienie? Przecież jak się słucha ludzi z tzw. Zachodu to oni podkreślają właśnie, jak bardzo w Polsce poeci są słuchani. Skąd więc taki twój ogląd sytuacji?
D.A.: Bo poezja polska kojarzy się ludziom z Zachodu z Szymborską, Miłoszem, Herbertem – z klasykami. To było pokolenie trzymające jeszcze jakiś kontakt z czytelnikiem. Po części zawdzięczali to temu, że żyli w czasach bez Internetu, w czasach, gdzie słowo drukowane miało o wiele większe znaczenie, w czasach, kiedy ludzie potrzebowali wyrazistych autorytetów. Jednym słowem – przed postmodernistyczną rewolucją. Jeśli chcesz się przekonać, jak bardzo ludzie cenią poezję, przyjdź na lekcję języka polskiego do losowo wybranego liceum w Polsce i przeczytaj im wiersz takiego giganta współczesnej poezji polskiej jak Sosnowski. Oczywiście, pod warunkiem, że nie będzie to klasa humanistyczna w jakimś hipsterskim ogólniaku w Warszawie. (Śmiech.)
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek poetyckich? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
D.A.: Nie pisze się wprost o swoim cieniu. Tym prawdziwym. Rzadko uświadamianym. Jednak poezja to prawdziwa ździra i nic nie da się przed nią ukryć. (Śmiech.) Tak więc w moich wierszach jest wszystko. Cały ja. Piękny i paskudny. I ten nijaki też.
J.W.: Mówisz, że chętnie byś to i owo ukrył, ale nie ma jak, bo wyłazi?
D.A.: Tak, poezja domaga się wywalania trzewi na wierzch. Domaga się ekshibicjonizmu. To gra świadomego z podświadomym. Wszystkie zranienia wychodzą na powierzchnię, ponieważ otwieranie tych ran jest największą siłą poezji. Tan czający się pod skórą smutek pociąga ludzi w poezji najbardziej. Nie sposób trzymać tu rzeczy na uwięzi.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
D.A.: To, o co mnie pytasz, zapewne odnosi się bardziej do prozy niż do poezji. A z prozą dopiero zaczynam flirtować. Za wcześnie na takie refleksje.
J.W.: W porządku, pogadajmy zatem o medytacji. Uspokaja? Oczyszcza? Daje jakieś wglądy? Krótko mówiąc: po co ci to?
D.A.: Z pewnością uspokaja. Nawet ludzie kompletnie nie związani z tradycjami duchowymi muszą zaakceptować ten fakt, ponieważ są na to naukowe dowody – medytacja wycisza, sprawia, że mamy więcej energii i łatwiej radzimy sobie z problemami. Wglądy daje również, choć w moim przypadku dość ograniczone. Nie ustaję jednak w bezwysiłkowych wysiłkach. (śmiech) Propozycja padła z ust Buddy i wielu innych mistrzów, którzy przekroczyli dualizm percepcji. Propozycja jest taka – usiądź i medytuj, a masz szansę wyjść poza cierpienie, poza gonitwę, poza swoje ego. Ja rozumiem to tak, że przy systematycznej praktyce medytacyjnej, w czacie której umysł nieustannie przygląda się sam sobie, coś w naszych mózgach się rozprzęga i kończy się iluzja bycia osobą, odrębnym „ja”, podmiotem zdarzeń. Jest to moim zdaniem jedyny sposób na ustanie cierpienia. Kiedy nie ma „osoby” nie ma dualizmu. Nie ma ani patrzącego ani tego na co się patrzy. Jest tylko patrzenie.
J.W.: Skąd ochota by napisać powieść fantasy dla młodzieży? Jesteś wielbicielem Narnii albo Pottera, czy może dostrzegłeś w tym szansę, bo rynek łaknie takiej literatury?
D.A.: Powieść „Wrota Światów” zacząłem pisać 13 lat temu. Miał to być projekt komercyjny. Może sposób na życie. Wtedy po sukcesach Harry’ego Pottera miało to sens. Potem zniechęciłem się. Zabrakło mi sił, albo umiejętności i projekt napisany w połowie powędrował do szuflady. Książkę dokończyłem dopiero w zeszłym roku. Za późno. Teraz z Zachodu dostajemy ciągnące się w nieskończoność serie powieści fantasy dla młodzieży. W tym morzu wampirów, smoków, gnomów i innych przemielonych na tysiące sposobów fantastycznych archetypów nie ma co liczyć na komercyjny sukces. Nawet na większe zainteresowanie wydawców. Ale tak w ogóle literatura fantasy jest mi bardzo bliska. Może najbliższa. Gdybym miał wybrać książkę życia, byłaby to bez wątpienia trylogia Ursuli Le Guin. Poświęciłem jej nawet swoją pracę magisterską. A powieść „Wrota Światów” to generalnie projekt, który ma wesprzeć moje wydawnictwo Advaita Press. Być może dzięki niemu uda mi się wydać Metzingera, albo Harrisa.
J.W.: Dlaczego akurat tych dwóch? Czemu są tak istotni?
D.A.: Jako nieliczni naukowcy dostrzegają wielki potencjał wschodniej kontemplacji. Zachodnia nauka skupia się na anestezji – dostarcza nam rozrywek, nowych gadżetów, odwleka cierpienie. Nauka powinna podejść do problemu radykalnie. Co możemy zrobić, by ludzkość przestała cierpieć? I ci dwaj panowie właśnie tym się zajmują.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
D.A.: Powinien być zmęczony samsarą. I swoim własnym umysłem. Rozczarowany wszelkimi formami przyjemności. Bezcelowością codziennej bieganiny, wyścigiem szczurów, w którym wszyscy bierzemy udział. Ale jednocześnie powinien w tym smutku odnaleźć poczucie wspólnoty wszystkich istot. Nie rozpacz, dekadencję i cynizm. Takie tam wymagania… (Śmiech.)
J.W.: Uważasz, że dekadenci i cynicy nie mają racji bytu? Przecież gdyby nie siedem grzechów głównych nie byłoby poezji ani sztuki. (Śmiech.)
D.A.: Ja mówię o moim idealnym czytelniku. Oczywiście, że bez grzechu ten świat w ogóle nie mógłby się kręcić. Ja też bywam cyniczny. Ale nie chciałbym, żeby to był motyw przewodni moich wierszy. I mego życia.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
D.A.: Tak. Wierzy w inne bóstwo niż przeciętny Polak, na przykład. Wierzy w Słowo. Czci je i składa mu ofiary. Oczekuje również gratyfikacji… Potem złorzeczy, wścieka się. Potem znowu wielbi.
J.W.: A w co wierzy przeciętny Polak? I jak myślisz: dlaczego akurat w to?
D.A.: Wierzy, że jesteśmy wybrani, że on czy ona są wybrani. Że jest siła we wszechświecie, która, gdy się jej przypodobasz, zauważy cię i wynagrodzi. Zupełnie nie zdaje sobie z faktu, że w znanym nam wszechświecie istnieje około 300 miliardów galaktyk, a każda z nich zawiera 10 milionów gwiazd. Ignoruje to i wierzy, że wydarzenia na ziemi mają doniosłe znaczenie w skali wszechświata.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig–a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
D.A.: Jest miejsce na wszystko. I żonę i męża… (Śmiech.) I psa. Ten pilot miga to genialny archetyp polskiego artysty, z tym romantycznym sznytem: martyrologia i ściganie się ze wszystkimi.
J.W.: A jaki inny archetyp artysty można by zaproponować?
D.A.: Oczywiście Boddhisattwy. (śmiech) Kogoś kto działa ze współczuciem dla wszystkich istot. Kto zdaje sobie sprawę, że słowa, wiersze, książki tworzą rzeczywistości, które później mają ogromny wpływ na ludzkie umysły. Całe cierpienia zaczyna się przecież w umyśle. I tam może się również zakończyć. Oczywiście gdyby połowa artystów wprowadziła ten ideał w życie, większa część czytelników umarłaby natychmiast z nudów. Ale pomarzyć wolno. (Śmiech.)
J.W.: Wróćmy jeszcze do tego, że jesteś buddystą. Dlaczego? Nie uważasz, że należy trzymać się tych systemów wierzeń, które oferuje kultura, w jakiej się wyrosło? Co takiego znajdujesz w buddyzmie, czego nie było nigdzie indziej?
D.A.: Przeczytałem ostatnio powieść „Słowo i Miecz” Witolda Jabłońskiego. Kapitalna przygodowa fantasy, której kanwą jest chrystianizacja Polski i opór wyznawców pogańskich bóstw. Chrześcijaństwo nie jest „nasze”. Zadomowiło się tu po prostu. Taki milenijny okupant. (Śmiech.) „Wszystko jest cudze”, jak napisał kiedyś Maciek Woźniak. Mamy więc prawo wyboru okupanta naszego umysłu. Że nie wspomnę o ciele.
J.W.: OK., ale co z tym buddyzmem? Czemu w ogóle zacząłeś się tym zajmować? Jaka była pierwotna motywacja? Bunt przeciwko chrześcijaństwu w wydaniu tutejszych pasterzy i owieczek? Chęć odróżnienia się? Coś innego?
D.A.: Bunt był dużo wcześniej. Porzucenie kościoła miało miejsce chyba jeszcze w szkole podstawowej. Mentalne porzucenie, bo fizycznie pojawiałem się tam jeszcze przez jakiś czas. W próżni, jaka powstaje po odejściu ideologii, rodzi się naturalna potrzeba znalezienia sensu, oparcia. Rozpoczęły się poszukiwania, które, przypadkiem bądź nie, skierowały mnie w stronę różnych tradycji kontemplacyjnych Wschodu. Joga, medytacja, qigong, buddyzm.
J.W.: Jak twoje zaangażowanie w buddyzm, jeśli tak można powiedzieć, ma się do twojego pisania? Czerpiesz z religii inspirację? Pomaga ci ona w pisaniu?
D.W.: Nie wiem, czy jeszcze mogę nazywać się buddystą. Ostatnio mój umysł przestał się godzić na łykanie mitologii. Poza literaturą, rzecz jasna. Poza sferą symboli. Więc zrewidowałem swoje poglądy, stwierdziłem, że nie mogę już z czystym sumieniem mówić i myśleć o reinkarnacji, wszechogarniającej świadomości z której rodzi się materia, karmanie, przenoszeniu świadomości itd. Z buddyzmu zostały mi więc podstawy – zagadka świadomości i anatta, czyli brak, iluzoryczność jaźni. Dwie potężne obsesje.
J.W.: Obsesje? Co rozumiesz pod tym słowem?
D.A.: To taka przenośnia, oczywiście. To rzeczy, które po prostu najbardziej mnie zajmują, których badaniu się poświęcam. Na temat których czytam, słucham, dla których wertuję Internety, Youtuby i inne takie.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
D.A.: Nie męcz mnie. (Śmiech.) Jeśli ktoś potrafi się utrzymać z pisania, to niewątpliwy sukces jego pisarskiego przedsiębiorstwa. Ale czy zawsze oznacza to sukces osobisty? Spełnienie? satysfakcję? Z sukcesem jest tak jak ze szczęściem – zdarza się. Nigdy nie jest permanentne.
J.W.: Sorry, ale muszę pomęczyć. (Śmiech.) Czemu uważasz, że szczęście nie może być na stałe? Co przeszkadza, by to osiągnąć?
D.A.: Ego jest niezadowalalne. Wybacz ten neologizm, ale bardzo mi się podoba. Ego mieli wszystko, co dostaje i wydala. Potem szuka nowych pożywek. Tak jest skonstruowane. Musi nieustannie dostawać lizaki. W nowych smakach i nowych kształtach. I jeśli ktoś jest w stanie to robić, to może na tym nawet dość długo pojechać. Ale nie da się tak w nieskończoność. Zawsze przychodzi moment, kiedy wyczerpuje się asortyment nagród. A mówimy tu o sytuacji pełnego zdrowia psychicznego i fizycznego, zapewnionym bycie materialnym i udanym związku. Teraz wyobraź sobie, że dochodzą do tego choroby, romantyczne rozczarowania, brak spełnienia w pracy albo brak pieniędzy. Albo wszystko naraz. Cierpienie jest faktem. W różnym nasileniu. W różnych formach. Ale jednak.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
D.A.: Och, byłoby cudownie siedzieć na Parnasie. Ale rzeczywiście za sprawą mediów mamy do czynienia z zalewem ludzkiej ekspresji. I co? Trzeba to zaakceptować. Internet to ocean, wielki i piękny, ale też potwornie zanieczyszczony. Czasami lądujemy na słonecznej plaży na Goa, a czasami w odpływie jakiegoś miejskiego szamba. Ale przy odrobinie rozsądku i cierpliwości można tu znaleźć fascynujące rzeczy. Pamiętam czasy, kiedy, żeby nagrać sobie nową płytę The Smiths na kasetę, musiałem pojechać do Warszawy, gdzie w jednym sklepie na Nowym Świecie robili to za opłatą. Potem biegłem z wkładką do najbliższego xero i robiłem odbitki tekstów. Jaki to był wysiłek! Jaki nakład pracy! Pewnie miało to swój urok, ale googlowanie i kupowanie płyt online bardziej mi się podoba.
J.W.: A demokratyzacja sztuki? To, że dziś „śpiewać każdy może”, nawet kompletne wokalne beztalencie, co zostało nie tak dawno udowodnione przez Dorotę Masłowską?
D.A.: Słyszałem Mister D. Akurat tego wcielenia Masłowskiej będę bronił. To taki Franek Kimono w hipsterskim wydaniu. Elektroniczne aranżacje – bardzo zgrabne, teksty i wideo – dowcipne, wokal – cóż… Ale to i tak mnie nie przeraża. Pomyśl raczej o sukcesie „50 Shades of Grey”! To dopiero może zdołować. Natomiast co do demokratyzacji sztuki, staram się zbytnio nie ubolewać nad faktem, że popularne jest to, czego ludzie potrzebują. Jak we wszystkich sferach życia, tak i tu mamy popyt i podaż. Ludzkie ego domaga się nieustannych igrzysk i te igrzyska dostaje.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
D.A.: Dręczy mnie raczej myśl, że jestem wybrańcem. Większa część świata nie korzysta z takich przywilejów, jak wolność, pokój, dostatek. Prawdziwego przesiąknięcia ilością doświadczam w Indiach. Tam wierzę, że jestem jednym spośród siedmiu miliardów. Warto sobie o tym przypominać, żeby utrzymać właściwą perspektywę. Dotyczy to również pisania.
J.W.: I ta myśl cię nie przeraża? Że twoja myśl jest jedną z miliardów i jako taka jest może kompletnie nieistotna?
D.A.: Ale o to właśnie chodzi w buddyzmie – o uświadomienie sobie swojej nieistotności. Zderzenie się z myślą o byciu jednym z siedmiu miliardów to wspaniała praktyka.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
D.A.: Wszystko po trochu. I jeszcze trefniś. Zabawiacz. Szkoda, że ten filozof nie pomyślał, że ludziom przydałoby się odrobinę relaksu i śmiechu. Albo wzruszenia. Co to za filozof?
J.W.: Albańczyk. Fatos Lubonja. Ale, ale: czemu dodajesz trefnisia? Uważasz, że za dużo zadęcia, powagi w naszych codziennych rozmowach i tzw. życiu?
D.A.: Sztuka często nadużywa zaufania. Ponieważ artyści mają dobry ogląd rzeczywistości, widzą, że świat nie jest specjalnie radosnym miejscem. Ale ponieważ nie widzą wyjścia z pułapki, często cynicznie wloką ze sobą cały świat na dno. Taki syndrom Von Triera. My w Polsce cierpimy na różne traumy. Na traumę powojenną. Na traumę postkomunistyczną. Na traumę bycia zaściankiem Europy. Słyszałem, że książki polskich autorów współczesnych uchodzą na Zachodzie za trudne i turpistyczne. Polscy autorzy mają olbrzymią wrażliwość, ale to wrażliwość zranionej ofiary. Uwielbiają dramat, cierpienie, przemoc i cynizm.
J.W.: Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
D.A.: Niższe i wyższe to umowne pojęcia. Jak już mówiłem, bardzo nie lubię tej dysocjacji. Im wyższe, tym bardziej oderwana od rzeczywistości. Dlatego w pewnym sensie to „niższe” jest „wyższe”. Niech ten filozof przestanie marudzić.
J.W.: Niższe i wyższe to umowne pojęcia? To mnie zaskoczyłeś. (Śmiech.) Przecież cała kultura Zachodu, a i chyba Wschodu też, zostały zbudowane na hierarchiach. Jak mielibyśmy bez nich funkcjonować?
D.A.: Chodzi o to, że wektory są trochę zwichrowane. Wyższe obecnie oznacza w sztuce – bardziej wyrafinowane, bardziej abstrakcyjne, erudycyjne. Ale nawet jak to będzie szczyt wyrafinowania – w ostatecznym rozrachunku i tak chodzi o zapewnienie umysłowi rozrywki. Czy będziesz jadł jajecznicę czy czarne trufle i tak chodzi tylko o doznanie przyjemności smakowej i zaspokojenie głodu. W moim pojęciu, wyższe oznacza takie, które służy dobru. Coś co neurologicznie utrwala empatyczne zachowania, albo kieruje naszą uwagę do wewnątrz. Coś co odciąga naszą uwagę od marionetki ego i poszerza świadomość. Składa nas w całość, a nie dysocjuje.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
D.A.: Wydaje mi się, że to nieprawda. Wydaje mi się, że na przykład Jacek Dehnel uroczo włącza elementy technologii, współczesnego świata w przebiegi swoich trzynastozgłoskowców. I chyba Maciej Woźniak to robi zgrabnie. I pamiętam jakiś wiersz Pasewicza z wideoczatem w tle… Chyba nie ma co narzekać. Ale ogólnie rzecz biorąc, masz rację – współczesna poezja bywa nudna.
J.W.: Nudna, ponieważ…?
D.A.: Już o tym mówiłem. Nudna, ponieważ egocentryczna. Nudna, ponieważ traumatyczna, monotonnie ciężka. Nudna, ponieważ w dużym stopniu nierozróżnialna w zalewie setek demokratycznych poetyckich dykcji.
J.W.: Skąd w tobie takie zainteresowanie działaniem mózgu. Wiem, że temat jest ci bliski i zastanawiam się, po co poecie ta wiedza?
D.A.: Już wspominałem o moich obsesjach. Buddyzm sprzymierzył się z neuronauką. Przynajmniej w mojej głowie. Współcześni filozofowie umysłu robią więcej dla zrozumienia istoty człowieczeństwa i świadomości niż ktokolwiek od czasów Buddy. I tylko z ich pomocą uda nam się coś w osiągnąć. Metzinger, Dennet, Damasio, Harris – dzięki nim idee buddyjskie zyskują naukowe, racjonalne podstawy i mają szansę przebić się do świadomości materialistycznie uwarunkowanych ludzi Zachodu.
J.W.: Sama neuronauka nie była w stanie się przebić? Potrzebny był jej ten sojusz z „duchowością”?
D.A.: Neuronauka w wydaniu zachodnim jest ułomna. Nie ma w niej współczucia. Jest zimna. Poszukiwałaby neurologicznych korelatów oświecenia, a ponieważ by ich szybko nie znalazła, załatwiłaby nam jakieś znieczulające tabletki szczęścia – kolejny narkotyk, który byłby znów rozprowadzany za grube pieniądze przez farmaceutyczne korporacje. Nauka zachodnia nie robi niczego z empatii, tylko dla kasy.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
D.A.: Wiśniewskiego–Snerga. Jego proza jest naprawdę intrygująca, w kontekście tego o czym przed chwilą mówiłem. Snerg miał obsesję tego, że odgrywamy w życiu narzucone z góry role, że nie posiadamy tak naprawdę wolnej woli, przynajmniej w klasycznym tego słowa znaczeniu. Poza powieściami SF napisał też niezwykłą książkę „Jednolita teoria czasoprzestrzeni”, która próbuje w poetycko–naukowy sposób opisać, czym jest rzeczywistość, czym są cząstki elementarne, wszechświat. Na koniec pada w niej zdanie: „Życie każdego z nas jest snem jego uwagi, sterującej materialnym ciałem i niepodzielnie skupionej na treści trójwymiarowego widowiska, w którym to ciało bierze udział, zaś śmierć jest powrotem uwagi człowieka do rzeczywistości nieba, gdzie realne przebywa on przez cały czas.” Zawsze mam ciarki, jak to czytam. Uważam, że w polskiej literaturze nie było głębszych wglądów w rzeczywistość.
J.W.: Sen uwagi? Ty rozumiesz, co on miał na myśli? (Śmiech.)
D.A.: W ujęciu idealisty Kena Wilbera świat to emenacja Ducha. Źródła, z którego wszystko powstają wszystkie formy. A że Duch bawi się ze sobą w autohipnozę, to te formy czasami działają jak soczewki, w których Duch skupia się jako odseparowana samoświadomość. Tak właśnie rozumiem sen uwagi u Snerga. Sen uwagi Ducha – chwilowe zapomnienie o swojej istocie, po ty, by mogła nastąpić kreacja. By mogło rozwinąć się życie, w znanej nam formie.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
D.A.: W żadnym razie nie jestem znawcą literatury. Jestem bardzo marudnym czytelnikiem, któremu coraz mniej chce się czytać. Więc moje zdanie to zdanie laika, który czasami ociera się o literaturę. Bardzo mi żal, że w Polsce nie został dostrzeżony Brian Turner, amerykański poeta i pisarz. Żołnierz, który opisał swoje doświadczenia z wojny w Iraku w tomiku „Tutaj, kulo”. Nikt w Polsce nie był zainteresowany wydaniem tego niezwykłego poetyckiego pamiętnika z wyjątkiem Radka Wiśniewskiego, który chyba jeszcze bardziej ode mnie lubi wiersze zaangażowane. (Śmiech.) Może uda się to w tym roku.
J.W.: Dlaczego nie chce ci się czytać? Czyżbyś dołączył do grona fanów seriali?
D.A.: Och, to groźna epidemia. Nie wymyślono na nią jeszcze szczepionki. (Śmiech.) Tak, uwielbiam niektóre seriale. Ale nie przesadzam. Ostatnio „True Detective”. Wcześniej „Top of the Lake”. Genialne opowieści. Zresztą obie z elementami wschodniej duchowości.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
D.A.: Niestety, nie. Estetyzuję wszystko jak leci. (Śmiech.)
J.W.: Życie jako dzieło sztuki? Taki projekt chodzi ci po głowie?
D.A.: Życie jako rzeka form. Nieprzenikniona zagadka. Spontanicznie powstający obraz. Ostateczne dzieło sztuki.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
D.A.: Chyba już ci o tym kiedyś mówiłem. Nie jestem wytrwałym rzemieślnikiem. Nie chcę przez to powiedzieć, że jestem genialnym artystą. Chodzi tylko o to, że brakuje mi zapału, żeby dopracowywać produkty swojego umysłu. Dobry pisarz zmusi się do przeczytania swojej książki z pięć sześć razy. Ja jestem w stanie ją przeczytać najwyżej trzy razy. To za mało. Bywam leniwy i niechlujny. Ale pracuję nad tym.
J.W.: Patrzysz potem na wiersz i myślisz: „Cholera, trzeba by to zmienić?” I zmieniasz? Czy zostawiasz takie, jak wyszło po trzech lekturach?
D.A.: Jeśli wiersz poszedł do publikacji, nie zmieniam. Jeśli wpadnie mi w oczy w międzyczasie, jeśli do niego wrócę, oczywiście poprawiam.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
D.A.: Napisanie „Wrót Świata” to dla mnie największe literackie osiągnięcie, jak na razie. Proza to ciężka, codzienna harówka. Gdzie jej tam do nagłych, przejmujących poetyckich zrywów. Dlatego cieszę się bardzo, że udało mi się taki duży projekt doprowadzić do końca. W życiu – jeszcze tylko chcę zrealizować Umysł Buddy. Nic więcej. (Śmiech.)
J.W.: Co to jest Umysł Buddy? I jak się to realizuje w życiu?
D.A.: Rozwiązanie podstawowego dualizmu podmiot/przedmiot. Przekroczenie iluzji bycia „osobą”. Radykalna utrata wszystkiego. I radykalna wolność.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
D.A.: Wgląd, choćby chwilowy, we wszechświat równoległy. Wzruszenie. W zachwycie, wzruszeniu gubi się na moment nasze ego. Otwieramy się na drugiego człowieka. Stajemy się częścią wspólnoty.
J.W.: I to jest ważne, ta wspólnota? Dlaczego?
D.A.: Dla mnie najważniejsze. Poczucie wspólnoty, która wychodzi poza ograniczenia rodziny, kraju, rasy. Wspólnoty wszystkich czujących istot przeprawiających się przez ocean cierpienia. Tak pojmowana poezja to mentalne ćwiczenia, które wprowadza nas na ścieżkę Boddhisattwy.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
D.A.: Muzykiem. Koniecznie grającym na sitarze, bo to dla mnie magiczny instrument. Podróżującym po świecie, grającym koncerty, nagrywającym płyty z muzykami z całego świata. Wiecznie w ruchu i wiecznie w muzyce.
J.W.: Czyli chciałbyś być Ravi Shankarem? (Śmiech.) No pięknie. Ale w sumie to nawet ci się nie dziwię. To powiedz jeszcze, czym jest dla ciebie muzyka?
D.A.: Ulubionym rodzajem sztuki. W jednej z sutr Boddhisattwa Awalokiteśwara mówi, że osiągnął oświecenie przez koncentrację na dźwięku. W hinduizmie bhadżany, pieśni oddania, pełnią bardzo ważną rolę w rozwijaniu bhakti – transcendentalnej miłości do jakiejś formy boga, totalnego poddania. I coś w tym chyba jest. Przynajmniej dla mnie. Muzyka potrafi ukoić w kilka sekund. Potrafi też rozstroić. Nie ma przekazu, który docierałby do mnie szybciej.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
D.A.: Przeczytałem ostatnio książkę Devdutta Pattanaika „Ciężarny król”. Opisuje losy pomniejszej postaci z hinduskiej mitologii, króla Yuvanashvy, który nie mogąc doczekać się dziedzica, zaprasza dwóch słynnych ascetów, by odprawili rytuał i przygotowali magiczny napój płodności dla jego żon. Jednak przez przypadek on sam wypija ten napój i rodzi syna. Jeśli więc opowieści sprzed kilku tysięcy lat potrafią zapłodnić mężczyznę, to czyż literatura może nie być sexy?
Fot. Archiwum Dariusza Adamowskiego.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.