„Wypiski” Henryka Berezy – jakże żałuję, że te circa dwieście trzydzieści stron gęstego druku to zaledwie wybór z wyboru, nie więcej, jak podliczył autor posłowia Andrzej Skrendo, niż jedna szesnasta tego, co Henryk Bereza faktycznie zanotował o czytanej przez siebie literaturze (i nie tylko literaturze!) w latach 1992-2005 i co – już w wyborze (pierwszym, autorskim) ukazywało się najpierw w słynnej rubryce w „Twórczości”. Żal to tym większy, że nikłe są szanse – bądźmy realistami – by pozostałe piętnaście tomów, lub jakaś ekstremalna, potężna kilkutomowa edycja całości mogła szybko ujrzeć światło dzienne. Szkoda, wielka szkoda. A ból też tym większy, im bardziej zdać sobie sprawę – ja mam tę świadomość od dawna – że takiego czytelnika epiki, liryki i dramatu, takiego czytelnika kultury jak Henryk Bereza – nie było u nas od dawna i może też już – nie będzie. I nie mam w tym miejscu na myśli tego, że Henryk Bereza jest w swoich odczytaniach, powiedzmy, bezbłędny, bynajmniej. Ale – tak to ujmę – milsze mi błędy i szalone idiosynkrazje Berezy niż zawsze akuratne, od wygodnej sztancy komunałów przycięte opinie licznych jego oponentów. O tym, jaką wartość ma bowiem czytanie takie, jakie uprawia Bereza – i jakiego posmakować może każdy, kto po „Wypiski” bądź inne książki Berezy sięgnie – mówi dokładnie fragment wypisku z dnia 21.5.1992, kiedy to autor „Prozy z importu” zanotował: „Tadeusz Komendant, artykuł „Śmierci nie ma, jest jak jest” („Czas Kultury” 1992 nr 3) dobrze łączy tytułowe hasło Wiktora Woroszylskiego z nieistnieniem czasu – czyli z nieistnieniem diachronii – w polskim myśleniu o literaturze. Stąd trwałość hierarchii literackich, stąd odwrót od awangard, stąd los rewolucji artystycznej w prozie. Mnie przypisuje Komendant „absolutny słuch na wartości artystyczne i absolutną głuchotę na wymogi literackiego rynku”.” Właśnie, rzecz w owym „słuchu absolutnym” sprzężonym z „absolutną głuchotą”. Rzecz w tym – jak ja to rozumiem – każdorazowo najwrażliwszym podejściu do tak zwanej prawdy indywidualnej, prywatnej i intymnej autora (twórcy) i wyczuleniu na wszelkie niebezpieczeństwa i zafałszowania, mogące wynikać z chęci przypodobania się PT Publiczności za wszelką cenę, za cenę utraty suwerenności artystycznej i rezygnacji z, jak to nazywa Bereza, pryncypiów. W „Wypiskach” mnóstwo przykładów na takie – z jednoczesnym słuchem na artyzm i absolutną głuchotą na koniunkturę – czytanie. Weźmy wypis z 9.3.1996, kiedy to Bereza hierarchizuje poetów ukraińskiej grupy Bubabu: „Jurij Andruchowycz (ur. 1960), że też mnie zawsze coś takiego musi się przytrafić, inna niż przyjęta hierarchia wartości.” Skąd taki lament? Stąd, że według Berezy – ciekawszy „pisarsko i intelektualnie” jest Jurko Izdryk. Jeszcze mocniejsze weto głosi krytyk w sprawie „Lolity”. Wypiski z kwietnia 1992 nie pozostawiają złudzeń co do przekonań Berezy: „Prawdziwi artyści boją się trywialności jak ognia. Wzorem takiego artysty jest na przykład Witold Gombrowicz, jego nieustanna walka o własną formę polega na wymijaniu lub artystycznej neutralizacji trywialności. Vladimir Nabokov do tego stopnia nie boi się trywialności, że może nawet nie wie, czym ona grozi, najprawdopodobniej sądzi, że przed posądzeniem o trywialność broni go kultura, czyli w jego przypadku erudycja. Erudycyjność oznacza u Nabokova czystą dekoracyjność, erudycja nie jest u niego jak u Borgesa tworzywem sztuki.” I dalej: „W „Lolicie” parodii jest znacznie mniej, niż sądzi Stiller, narracja Nabokova nie jest parodystyczna, jest klasycznie – można by powiedzieć – grafomańska.” I jeszcze dopowiedzenie z 13.4.1992: „czytanie „arcydzieła” Nabokova jest działaniem estetycznie i intelektualnie hańbiącym, mimo wszystko jestem zadowolony, że mi się wyjaśniła sprawa tego autora.” Inna dość zaskakująca nota – o „Pachnidle” (2.4.1993): „Zaliczyłbym je jednak do światowych bestsellerów mniej wstydliwych niż inne i w dodatku w sensie artystycznym absolutnie nieszkodliwych”. Ale stawanie okoniem wobec przyjętych potocznie wartościowań to tylko część tego zdumiewającego, przebogatego dziennika intelektualnego, jakim są, nawet w wyborze z wyborów, „Wypiski”. Osobno należałoby zwrócić jeszcze uwagę na dwie kategorie tekstów: te, w których mówi Bereza o autorach znanych mu osobiście, jak na przykład Iwaszkiewicz, Hłasko, Drzeżdżon, Myśliwski, Zadura, Głowacki, Janusz Rudnicki, a także te, w których pokazuje Bereza opanowaną w stopniu większym, niż ma to niejedno gremium jurorskie, sztukę trzymania ręki na pulsie, to jest czytania literatury najnowszej. Od lat – uczynię w tym miejscu wyznanie szydercze – od lat z perwersyjną rozkoszą co jakiś czas zerkam w indeksy nazwisk zamieszczane w książkach publikowanych przez krytyków z tak zwanej wyższej półki, od lat próżno szukam w tych indeksach nie tylko własnego, być może bardzo mało znaczącego nazwiska (to rozumiem), lecz także nazwisk moich rówieśników i młodszych piszących, którzy już się czymś odznaczyli, zwrócili na siebie uwagę kunsztem, fantazją i stylem i… Nic, próżnia; brak tych postaci zupełny w tomiszczach krytycznych polonistycznej, profesorskiej braci. Ja wiem, dla niektórych, ba, dla większości tak zwanych krytyków – literatura polska kończy się na Stasiuku, Świetlickim, Tokarczuk, Sosnowskim, czy Chwinie, a jak który wspomni Wiedemanna (było nie było blisko czterdziestoletni młodzian dwukrotnie nominowany do Nike), to niemal z miejsca padają słowa: młody, zdolny, dobrze się zapowiada… Ale Bereza – Bereza inaczej. Bereza – ta uwaga może zaszokować jego oponentów i krytyków, o których myślę (za długa lista, by wymienić nazwiska) – czyta. Bereza czyta najmłodszą prozę i poezję i nie waha się pisać o niej, mimo ryzyka nie utrafienia w ton, nie wyłapania, co może się przecież zdarzyć, novum. I jest tak, albowiem Henryk Bereza przez całe swoje krytyczno-literackie życie nie wahał się ryzykować oceny czasem nawet pochopnej, zawsze jednak z głębokich i intensywnych odczuć płynącej – stąd w jego „Wypiskach” obok tekstów poświęconych Bernhardowi, Brochowi czy Myśliwskiemu artykuły, czasem wręcz barwne i inspirujące mikro-eseje o debiutantach: Dzikowskim, Pluszce, Franczaku. Do tego – jak już wspomniałem – plik szkiców, wypisków o autorach szczególnie może bliskich sercu krytyka. Konfesyjne są tutaj niemal wszystkie zdania, część konfesji ma jednak głębsze, niż zazwyczaj w takich wypadkach, podstawy. Tak jest w dziennikowych zapisach rozmów telefonicznych z autorem „Widnokręgu”, czytanego w maszynopisie; tak jest w zwierzeniach na temat przyjaźni z Zadurą; tak jest w wypisku zamieszczonym pod datą 9.8.2003, kiedy powraca Bereza do prozy Janusza Głowackiego i notuje m.in.: „Moja wewnętrzna komisja śledcza w aferze artystycznej Janusza Głowackiego rozszalała się do tego stopnia, że nie przepuściłem ani „Raportowi Piłata” (utwór wielkiej wagi), ani narracji epistolograficznej „Coraz trudniej kochać”, koncentrując się jednak szczególnie na „Paradisie” (1973) i „Skrzeku” (1980).” I – powiem wprost – mógłbym tak jeszcze długo wybierać, cytować, pokazywać palcem wątki, tropy, ciągi myślowe tej jednej olbrzymiej orgii czytania w wykonaniu Henryka Berezy, który nawet Quentinowi Tarantino nie przepuścił, mam jednak pewność, że to na nic. Albowiem, kto nie przeczyta „Wypisków” sam, ten i tak nie odgadnie, w czym rzecz. Bo rzecz, chociaż nazwana, bywa czasem silnie nieuchwytna – i taka też jest moja sympatia do Henryka, z którym miło było pić Stocka 84, przegryzając wiśniowymi i pomarańczowymi delicjami w drugi dzień świąt Anno Domini 2007. Rozmawiając przy tym, to chyba jasne, o literaturze dawnej i najnowszej.
Henryk Bereza, „Wypiski z lat 1991-2004” w wyborze Pawła Nowakowskiego i Andrzeja Skrendo, posłowie Andrzej Skrendo, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2006.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.