1.
„Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich” to czternaście artykułów eseistycznych i krytyczno-literackich Jerzego Jarniewicza, publikowanych wcześniej głównie na ostatnich stronach „Literatury na świecie”, choć kilka trafiło do tego zbioru z ksiąg okolicznościowych, łamów „Tygodnika Powszechnego”, albo „Gazety Wyborczej”. Pozornie jest to więc zbiór przypadkowy, zestawiony doraźnie i pozbawiony zawczasu pomyślanej ramy konstrukcyjnej, sugerowanej przez błyskotliwy tytuł. Prawdopodobnie Jerzy Jarniewicz miał tego świadomość, skoro w szkicu otwierającym, zatytułowanym „Rozpiętość przyimków, czyli o tytule tytułem wstępu”, by ustawić lekturę maksymalnie dla tak różnorodnych i pozbieranych artykułów, stwierdził: „Dlatego „od pieśni do skowytu” to jednak nie linia, ale sieć ciągle nowych połączeń; to nie trasa, ale buzujący ruchem kontynent. Wydaje się, że najciekawsze w dwudziestowiecznej poezji amerykańskiej są właśnie jej nieprzerwane dyslokacje i transpozycje. Szkice zebrane w tym tomie próbują ukazać owe poetyckie przegrupowania i przeobrażenia, które rozgrywają się między przyimkami spinającymi autentyzm i kreację, formę i wolność, tradycję i osobność, sferę publiczna i intymność, normę i wyjątkowość.”
2.
Propozycja Jarniewicza jest więc nie tyle próbą ukazania pewnej ciągłości tradycji czy wyznaczenia jakichś punktów orientacyjnych, ile raczej swobodnym wyznaniem poety zajmującego się również krytyką – wyznaniem i sprawozdaniem z – jak sam pisze – „wieloletnich lektur poetów nieźle w Polsce zadomowionych”, oraz kilku zadomowionych gorzej. „Książka – pisze Jarniewicz, tłumacząc się ze swoich wyborów – nie ma ambicji ukazania pełnej panoramy zjawisk; tym bardziej nie należy szukać w niej historii poezji amerykańskiej XX wieku. Takiej historii, z naszą wiedzą o złożoności tego zjawiska, już dzisiaj napisać się nie da. Jak widać po pobieżnym choćby przeglądzie nazwisk, nie piszę tu o wielu ważnych dla XX wieku poetach i to wcale nie dlatego, bym nie cenił twórczości, powiedzmy, Elizabeth Bishop czy Roberta Lowella. Nie ma tu poetów nowojorskich, tak trwale i owocnie obecnych w najnowszej poezji polskiej, w jej wyborach poetyckich i światopoglądowych, w języku, jakim się o niej dziś mówi.” Zapewne by swoją opowieść o poezji wzbogacić i uatrakcyjnić, dorzucił Jarniewicz do grona omawianych autorów T.S. Eliota, tak to przy tym uzasadniając: „Obecność Eliota w tym tomie ma na celu sproblematyzowanie pojęcia amerykańskości: obok czytania Johna Cage’a przez pryzmat wiersza szkockiego poety Edwina Morgana czy próby opisu międzynarodowego kontekstu poezji konkretnej albo związków twórczości Harry’ego Mathewsa z europejską grupą OuLiPo jest to zaledwie jeden z wielu sygnałów, że poezja amerykańska jest nieogarniętym lub nieogarnialnym obszarem nieustannych dyslokacji, wymykającym się syntezom, definicjom i formułom.”
3.
Każdy rozdział „Od pieśni do skowytu” niesie sporą dawkę informacji, spostrzeżeń oraz błyskotliwych nierzadko interpretacji i trudno ocenić, czy Jarniewicz lepiej napisał o Stevensie, czy może o Sylvii Plath albo Charlesie Bukowskim. Każdy tekst Jarniewicza to wyraźne zderzenie własnej osobowości tego krytyka i poety z osobowością tego, o kim akurat mówi. Może dlatego właśnie, że jest w tekstach Jarniewicza ten pierwiastek agoniczny, rywalizacyjny, najlepiej z całego tomu wypada, moim zdaniem, szkic ostatni „Slam, czyli wiersze na ringu”. Myślę tak, ponieważ w tej odpowiedzi na artykuł Igora Stokfiszewskiego z „Gazety Wyborczej” z roku 2004 najdobitniej chyba wyłożył Jarniewicz swoje artystyczne credo i najwyraźniej też określił, co go w poezji i w ogóle całej kulturze współczesnej porusza. Napisał tu Jarniewicz m.in.: „Fascynacja slamem mówi nam coś ciekawego o kondycji dzisiejszej poezji. Okazuje się bowiem, że wielu poetów czuje się – pod naporem kultury masowej – artystami podlejszego sortu. Ujawnia się w nich szczególny kompleks Kopciuszka. Marzy im się status gwiazdy, rozpoznawalnej na ulicy, spoglądającej z okładek kolorowych pism, odbierającej w błyskach fleszy Oscary i Globy, Grammy i olimpijskie medale. Wzorcem dla poetów nie są już inni pisarze, ale gwiazdorzy filmu, telewizji i sceny muzycznej, znani i podziwiani przez wielomilionowe rzesze fanów. Wobec takiej publiczności poeta, którego tomiki sprzedają się w nakładzie – zgroza! – dwustu egzemplarzy, czuje, że jest jakimś atawizmem, niczym kość ogonowa, potrzebującym usprawiedliwienia dla swojej egzystencji. Wstydzi się tych dwustu czytelników. Wstydzi się swojej anonimowości. A z czasem rodzi się w nim podejrzenie, że został zwyczajnie wykolegowany: film, telewizja i muzyka już dawno zatarły granicę między kulturą i przemysłem rozrywkowym, stając się trampoliną do medialnych karier, a frajerskiej poezji, która z rozrywka mało komu się kojarzy, zostały ochłapy.” I dodał do tego autor „Oranżady” z wyczuwalną nutą goryczy te słowa: „Dla przeciętnego konsumenta kultury poeta nie ma twarzy – kto rozpozna na zdjęciu Celana czy Kawafisa? Tej anonimowości, tak rażąco niesprawiedliwej, poeta znieść nie może, bo wie, że „być w kulturze” znaczy dzisiaj „być gwiazdą”, a gwiazdami stają się już nie tylko aktorzy, politycy i sportowcy, ale też chirurdzy, psycholodzy, językoznawcy, dziennikarze, meteorolodzy. Pora by doszlusowali poeci. A tu piętrzą się przed nimi przeszkody. Bo choć listy przebojów powstają co tydzień, to hierarchie tworzą się z mozołem przez długie lata; poeta żyje więc w bolesnym zawieszeniu, niepewny swojej wartości. (… ) Tymczasem slam daje poetom natychmiastową i jednoznaczna gratyfikację.” Slam – pisze także Jarniewicz, walczący o swoistą czystość poetyckiego doświadczenia – premiuje „osobowości asertywne, przedsiębiorcze i rywalizacyjne, umiejące jak najszybciej – a idealnie: natychmiast – osiągać zamierzone cele. Sprzeczne to jest z moim rozumieniem literatury jako spotkania wielu równoprawnych głosów, jako niekończącego się dialogu, któremu pośpiech może tylko zaszkodzić.” I na koniec: „Slam to wykwit kultury niecierpliwości, w którym widzę potrzebę natychmiastowego spełnienia i wyraźnych, jednoznacznych hierarchii. W poezji jednak, nieustannie poddawanej próbie czasu, natychmiastowych i jednoznacznych ocen i hierarchii (na szczęście) nie ma. Slam ucieka przed próbą czasu. Bo slam, poezja natychmiastowego spełnienia, jest ucieczką przed czasem. Stawia go to niebezpiecznie blisko takich zjawisk współczesnej kultury jak karaoke, botoks, boybandy czy gabinety odnowy biologicznej.” Szkoda, że nie rozwinął Jerzy Jarniewicz tej myśli i nie poszedł dalej w ataku na kulturę, której kwintesencja zdaje się być właśnie slam, dobrze jednak, że w ogóle tak wyraźnie wyartykułował problem, na który chyba już dawno należało zwrócić baczniejszą uwagę.
4.
Niektóre szkice uzupełniają reprodukcje, m.in. „Krajobraz z upadkiem Ikara” Pietera Breughela jako ilustracja do interpretowanego przez Jarniewicza wiersza W.C. Williamsa; „Brushstrokes” Roya Lichtensteina jako kontekst dla poezji e.e. cummingsa. Oraz zdjęcia: Allen Ginsberg w Łodzi w 1993, Yusef Komunyakaa w Łodzi w 2008, Marc Smith w Chicago w 1999. A w rozdziale „Jabłko Picassa, czyli nieprzezroczystość poezji konkretnej” znalazły się przykłady poezji konkretnej Emmetta Wiliamsa oraz Dereka Beaulieu.
Jerzy Jarniewicz, „Od pieśni do skowytu. Szkice o poetach amerykańskich”, Biuro Literackie, Wrocław 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.