Książka roku 2009 według „Financial Times”, bestseller na listach „New York Times”, „Los Angeles Times” oraz „Publishers Weekly” – „Ostatnia noc w Twisted River” od momentu ukazania się jest niemal powszechnie chwalona i nagradzana, a jej autor komplementowany. Sam ton recenzji jest też wyjątkowy, możemy bowiem dowiedzieć się między innymi, że krytycy chętnie szukają w „Ostatniej nocy” powinowactw z arcydziełami Dickensa, Melville’a czy Hardy’ego, natomiast czytelnicy widzą w już blisko siedemdziesięcioletnim Johnie Irvingu pisarza godnego stanąć w jednym szeregu z najbardziej znanymi i najciekawszymi twórcami współczesnej Ameryki: niedawno zmarłym Johnem Updikiem, czy żyjącymi Philipem Rothem oraz Stephenem Kingiem. Jeżeli jedna osoba wyraża tego typu opinię, można to zignorować. Jeżeli pean recytowany jest zgodnym chórem – coś musi w tym być. I jest. „Ostatnia noc w Twisted River” to naprawdę wybitna, ponadczasowa powieść o dojrzewaniu, przeznaczeniu i – by sparafrazować G.G. Marqueza – innych demonach. To powieść miejscami tak gęsta i niesłychana, że przypomina się realizm magiczny, tyle że tutaj prezentowany w doskonale oddanych, autentycznych krajobrazach hrabstwa Cook. Nie ma większego sensu porównywać tej książki do nieśmiertelnego „Świata według Garpa”, będącego dla Irvinga w pewnym sensie najwspanialszym, jaki może przytrafić się pisarzowi, ale jednak „pocałunkiem śmierci”. Lepiej czytać „Ostatnią noc” niezależnie od minionych dokonań pisarza, smakując dowcip, fantazję, kunszt, a przede wszystkim – wspaniałą ironię i autoironię pisarza. Ironii i autoironii jest tu naprawdę mnóstwo, opowieść wcale jednak nie zaczyna się lekko. Zaczyna się tragicznym, śmiertelnym wypadkiem chłopca, Angela Pope’a który ginie przywalony kłodami dryfującymi w dorzeczu Twisted River. Ta śmierć zapoczątkowuje całą sekwencję zdarzeń, z których każde jest na swój sposób okrutne, a niektóre bywają dodatkowo komiczne. Początek jednak żartobliwy nie jest i dopiero ukazanie się głównych postaci dramatu – kucharza Dominica Baciagalupo, jego dwunastoletniego syna Daniela, oraz przyjaźniącego się z Dominicem flisaka Ketchuma – pokazuje, w jak zdystansowany sposób Irving zamierza opowiadać mniejsze i większe tragedie czy nawet kolejne (a jest ich tu jeszcze kilka) śmierci. Wypadek na rzece wprowadza w klimat historii, ale naprawdę zaczyna się ona od śmierci indiańskiej kochanki Dominica, które to wydarzenie staje się powodem ucieczki ojca i syna z Twisted River. Ich wyjazd z New Hampshire jest w tym momencie czymś na kształt ucieczki Humberta Humberta z Dolores Haze, tyle że bez ani jednego nabokovowskiego podtekstu. W ogóle, mało zwrócono na to uwagę, powieść Irvinga aż prosi się o zestawienie z „Lolitą”. Nie ze „Światem według Garpa”, nie z „Hotelem New Hampshire”, a właśnie z tamtą, równie niezwykłą powieścią. Tak, jak u Nabokova, mamy u Irvinga do czynienia z brawurową podróżą, inicjacją w dorosłość, a co za tym idzie – galerią nietuzinkowych postaci i miejsc, które pod piórem pisarza stają się egzotyczne. Tak, jak u Nabokova, mamy u Irvinga humor skrywany często za pozornie mało znaczącymi dialogami czy opisami, a także pochwałę pisarskiej fantazji, wyczarowującej krajobrazy oraz zdarzenia na pograniczu jawy i snu. O Dannym, głównym bohaterze, w jednym z wywiadów Irving powiedział: „Danny bardzo przypomina mnie jako pisarza – dałem mu zresztą takie wykształcenie, jakie sam odebrałem. Chodziliśmy do tych samych szkół, kiedy byliśmy w tym samym wieku; podarowałem mu nawet swoją własną metodę twórczą (np. rozpoczynanie książki od końca). Ale tu kończą się podobieństwa. Świadomie wyposażyłem Danny’ego w takie życie, jakiego sam się obawiam – nie moje życie, ale wyobrażone życie koszmar. Wszystko, czego Danny obawia się utracić – utraci, wszyscy, których kocha – umrą lub odejdą. To człowiek bez domu, bez ojczyzny.” To wiele mówiąca wypowiedź i dokładna autocharakterystyka. Pośród licznych zalet książki Irvinga należy też wspomnieć o urodzie poszczególnych scen. Znakomity jest opis początków pisarskich Danny’ego, który w wieku dwunastu lat, pisząc opowiadania inspirowane wypadkami pamiętanymi z Twisted River wprawia nauczyciela w zdumienie graniczące ze strachem i sprowadzające się do pytania: „Skąd u młodego chłopca takie szczegóły?” Smaczek ma również spotkanie Daniela z Kurtem Vonnegutem, wykładowcą z Iowa. „Jedynym zarzutem autora Rzeźni numer pięć – mówi w tym miejscu mrugający do czytelnika narrator – był tak zwany problem interpunkcyjny młodego pisarza. Panu Vonnegutowi nie podobały się średniki. – Ludzie domyślą się, że byłeś w college’u, nie musisz im tego udowadniać – powiedział.” W jednym z wywiadów Irving stwierdził, że nie pisze, by odnaleźć siebie czy cokolwiek takiego. Oraz, że jest jedynie rzemieślnikiem. To ewidentnie bardziej kokieteria niż skromność Powiedzmy otwarcie: John Irving to wielki mistrz.
John Irving, „Ostatnia noc w Twisted River”. Tłumaczenie Magdalena Moltzan-Małkowska, Prószyński Media 2010.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.