1.
„Najbardziej przejrzyście oddziałuje się na umysł – pisze Lech Ostasz w rozdziale „Ogólne postępowanie mentaloterapeutyczne” swojej „Psychoterapii filozoficznej” – gdy stosuje się ustalenia poszczególnych, najważniejszych dyscyplin filozofii, tj. antropologii filozoficznej, epistemologii, ontologii, logiki i metodologii, etyki itd. (…) Każdej z tych dyscyplin odpowiadają aspekty bycia człowiekiem i bytu jako takiego. W ramach każdego z nich trzeba dokonać – z pacjentem i z sobą samym – elementarnych ustaleń.” Cóż, jak na propozycję terapeutyczną dość to odległe od życia z jego problemami. Niewątpliwie, ontologii i epistemologii „odpowiadają aspekty bycia człowiekiem”, ale czy konieczne jest, żeby człowiek wgłębiał się w te dziedziny, kiedy jego problemem tu i teraz jest, dajmy na to, fobia albo obsesja? Lech Ostasz wychodzi z założenia, że to, co było dobre ponad dwa tysiące lat temu i co przetrwało w skarbnicy kultury pod nazwą „mądrości starożytnych myślicieli”, z racji samego tego, że przetrwało, jest i dziś znakomitym środkiem terapeutycznym. Wystarczy ułożyć sobie świat według mądrości Epikura i stoików, wystarczy poćwiczyć umysł w łacinie – i wszystko, lub niemal wszystko w głowie i emocjach poukłada się. Jak ta terapia miałaby wyglądać w praktyce? Pisze Ostasz: „Na każdą sesję mentaloterapeutyczną, przynajmniej na początku, pacjent powinien przygotować samodzielnie jedną definicję tego, co uzna za ważne, a więc jakiegoś zjawiska z jego życia, np. agresji, czy stanu psychicznego, np. zazdrości, czy wartości, np. sprawiedliwości. Niezbędne jest też, by nauczył się podanej wyżej klasycznej formuły definiowania pamięci (najlepiej po łacinie). Nie ja jeden uwielbiam łacinę, nie mnie jednemu imponują ludzie biegli w tym martwym języku, ale, na Boga!, terapia polegająca na wkuwaniu łacińskich zwrotów to jest doprawdy zbyt nowatorskie. Człowiek mający problemy w obrębie umysłu, psychiki nie oczekuje, że będzie odpytywany z łaciny i testowany z logicznej zdolności tworzenia definicji. „Psychoterapia filozoficzna” Lecha Ostasza świetnie wygląda jako esej o tym, jak starożytni wyobrażali sobie psychoterapię, ale stawianie tej książki jako dzieła mogącego ulżyć w problemach, jakie stwarza współczesność, to jak wiara w to, że metodami budowniczych piramid (rewolucyjnymi, a jakże, ale na tamte czasy) da się dziś zbudować odcinek i stację nowoczesnego metra (z windami dla niepełnosprawnych i całą elektroniką). Nie da się. To jest bzdura. I metoda Lecha Ostasza, roszcząc sobie prawo do bycia jedną z pełnoprawnych terapii psychologicznych, czy nawet filozoficzno-psychologicznych, jest tylko świadectwem, jak daleko może posunąć się umysł zakochany w nauce na pewno pięknej i szlachetnej, ale też niemal kompletnie odklejonej od tu i teraz. Jakie jednak zastrzeżenia inne można skierować pod adresem „Psychoterapii filozoficznej”?
2.
„Psychoterapia filozoficzna” to książka naprawdę dobrze napisana, żywa, inteligentnie prezentująca temat, tyle że – błędna w samym założeniu. Rzecz ma podtytuł „O usprawnianiu rozumu i leczeniu psychiki” i koncentruje się na wydobyciu terapeutycznych aspektów dzieł filozofów, myślicieli, a nawet poetów antycznych – Diogenesa Laertiosa, Platona, Sokratesa, Ksenofonta, Lukrecjusza, Herodota, Horacego, Plutarcha wymienia Ostasz pod koniec, sugerując, że „psychoterapeuta filozoficzny powinien mieć w podręcznej bibliotece co najmniej trzy starożytne dzieła”. Jako wisienka na tym suchym torcie jest Jiddu Krishnamurti, „dowolne jego książki”. Ani Seligmana, ani Haidta, ani Dienera, ani Soni Lubomirsky, Michaela Argyrle, nie wspominając o Csikszentmihaly’m, czy kimś młodszym, znającym realia współczesności. Teza tej pracy, jak łatwo się domyślić, brzmi: „Refleksji nad sobą służy myśl Sokratesa, Arystotelesa, Demokryta, Epikura, Cycerona i innych starożytnych mędrców” (cytat z okładki). Niby prawda. Kto by się chciał sprzeczać z twierdzeniem, że Sokrates i Arystoteles mędrcami byli i że ich mądrość może służyć refleksji nad sobą. A jednak jest to pół czy ćwierć prawda, w dodatku szkodliwa. Ale żeby zdał sobie z tego sprawę autor, Lech Ostasz, musiałby sięgnąć po „Szczęście. Od mądrości starożytnych po koncepcje współczesne” Jonathana Haidta, gdzie w rozdziale „Nowa wersja hipotezy szczęścia” mógłby przeczytać: „Kiedy zaczynałem pisać tę książkę, sądziłem, że jednym z najmocniejszych pretendentów do tytułu najlepszego psychologa ostatnich trzech tysiącleci będzie Budda. Jego przekonanie o daremności pogoni za szczęściem wydawało mi się bardzo trafne, a obietnica spokoju – niezwykle pociągająca. Jednak prowadząc badania i analizy potrzebne do napisania tej książki, zacząłem przypuszczać, że buddyzm może się opierać na pewnym wyolbrzymieniu, a może nawet na pomyłce.” Dalej Haidt opowiada znaną historię, jak to Budda spotkał na spacerze starca, potem ciężko chorego, a wreszcie zwłoki niesione ulicą i doświadczył wstrząsu, porzucił dom, rodzinę, zaczął medytować, a w końcu nauczać, że życie jest cierpieniem i dlatego należy dążyć do zerwania wszelkich więzi i szukać oświecenia. Czyli bardzo podobnie do Marka Aureliusza czy Seneki, tak bliskich Ostaszowie. Co by się jednak stało, gdyby młody książę Siddhartha Gautama z rodu Śakjów, jeszcze nie oświecony Budda, wysiadł z rydwanu i porozmawiał z ludźmi, których uznał za tak nieszczęśliwych? Haidt stawia to zaskakujące pytanie i udziela arcyciekawej odpowiedzi: „Jeden z najbardziej śmiałych psychologów młodego pokolenia, Robert Biswas-Diener (syn pioniera badań nad szczęściem, Eda Dienera), podjął to wyzwanie. Podróżuje po świecie, rozmawia z ludźmi o ich życiu i pyta ich, w jakim stopniu są z niego zadowolenie. Gdziekolwiek to czyni – od Grenlandii, poprzez Kenię, po Kalifornię – dowiaduje się, że większość ludzi (z wyjątkiem osób bezdomnych) jest bardziej zadowolona niż niezadowolona ze swojego życia.” Biswas-Diener, sam zdumiony efektami swojego badania, doszedł do wniosku, że „jakkolwiek życie nędzarzy z Kalkuty nie jest godne pozazdroszczenia, to jednak ma sens. Ludzie ci czerpią korzyści z dostępnych im zasobów niematerialnych i znajdują satysfakcję w wielu sferach życia”
3.
Słowa Dienera cytowane przez Haidta powinny dać Ostaszowi i wszystkim zwolennikom mądrości starożytnych filozofów do myślenia. Powinny, ponieważ każą przypuszczać, że książę Siddhartha był czarnowidzem posługującym się, jak by to ujął Martin Seligman, ewidentnie pesymistycznym stylem wyjaśniania zjawisk i sytuacji, które miały miejsce w jego otoczeniu. Nie pytając samych zainteresowanych – chorego i starego, ani nie próbując zastanowić się, czy może jest coś pozytywnego w śmierci, Siddhartha z góry założył, że ludzie jako gatunek mają przegwizdane, po czym zostawił tych, których kochał i którzy jego kochali i udał się w miejsce odosobnienia, by latami oddawać się aktowi ruminacji, czyli przeżuwania niewesołych myśli. Padnie może zarzut, że żarty stroję sobie z jednego z najwspanialszych przedstawicieli ludzkości, ale naprawdę, nie o żarty mi chodzi. Chodzi o to, że Budda wyprojektował swoje lęki na ludzi, których zobaczył i na tej projekcji zbudował system filozoficznej i psychologicznej obrony przed rzeczywistością, jak gdyby przed nią trzeba się było bronić. Haidt zdaje się zresztą łagodniej traktować pomyłkę Buddy, gdy dodaje, że inną przyczyną, z której powodu Budda kładł tak duży nacisk na uwolnienie się od wszelkich przywiązań, mógł być fakt, że żył on, jak pisze autor „Szczęścia”, „w niezwykle burzliwych czasach – królowie i miasta-państwa toczyli ze sobą nieustanne wojny, a ludzie mogli w każdej chwili stracić swój majątek, a nawet życie.”
4.
I tutaj dochodzimy do preferowanych przez Lecha Ostasza starożytnych mędrców greckich i rzymskich, ponieważ Haidt konkluduje: „Kiedy życie jest nieprzewidywalne i pełne niebezpieczeństw (tak jak w wypadku stoików, żyjących pod rządami kapryśnych cesarzy rzymskich), być może nie ma sensu opierać swego szczęścia na kontrolowaniu świata zewnętrznego. Teraz jednak tak nie jest. Ludzie żyjący w zamożnych państwach demokratycznych mogą wyznaczać sobie długoterminowe cele i oczekiwać, że zdołają je osiągnąć. Jesteśmy uodpornieni na większość chorób, osłonięci przed gwałtownymi burzami oraz ubezpieczeni od skutków pożaru, kradzieży i wypadków drogowych. Po raz pierwszy w dziejach naszego gatunku większość ludzi (w krajach zamożnych) dożyje wieku powyżej siedemdziesięciu lat i nie będzie świadkami śmierci swoich dzieci.” Co to znaczy? Wniosek może być jeden i Haidt nie ma wątpliwości, gdy pisze: „Zatem uwolnienie się od wszelkich przywiązań i rezygnacja z przyjemności zmysłowych i z radości odnoszenia sukcesów, aby uniknąć bólu porażki, zaczęły mi się wydawać niewłaściwą reakcją na nieuniknioną obecność pewnej dozy cierpienia w naszym życiu.” Warto, myślę, zwrócić uwagę na to przesunięcie, jakiego dokonuje tutaj Haidt. Nie mówi o cierpieniu jak Budda, z patosem i przekonaniem o jego wielkiej sile rażenia, tylko stwierdza, że, owszem, pewna doza cierpienia w życiu jest, ale nie powinna nam ona przesłaniać tego, co w tym samym życiu dobre, radosne, twórcze i piękne. „Wielu zachodnich myślicieli rozmyśla o zjawiskach, które tak bardzo poruszyły Buddę – o chorobie, starości i śmierci – i dochodzi do zupełnie innego wniosku: powinniśmy żyć pełnią życia, czerpiąc radość z pełnych namiętności relacji z innymi ludźmi, z osiągania celów i z codziennych przyjemności.” To znowuż uderza w ukochaną koncepcję Ostasza, jakoby starożytni mędrcy mieli lekarstwo na wszelkie choroby czasów współczesnych. Jest wręcz przeciwnie. Starożytni mieli lekarstwa na schorzenia swoich czasów, a teraźniejszość wymaga i pozwala na zastosowanie zupełnie innych środków. W kontekście tego Haidt przywołuje jeszcze wypowiedź Roberta Solomona, współczesnego filozofa, specjalistę od ludzkich emocji, który otwarcie zakwestionował filozofię wolności od przywiązań, uznając ją, jak pisze Haidt, za sprzeczną z naturą człowieka. „Życie przepełnione rozważaniami intelektualnymi – pisze Haidt, komentując twierdzenie Solomona – i nacechowane obojętnością (apatią) emocjonalną, jakiego orędownikami było tak wielu filozofów greckich i rzymskich, oraz zalecane przez Buddę życie oparte na spokojnym powstrzymywaniu się od dążeń – oba te podejścia służą uwolnieniu od namiętności, a życie pozbawione namiętności jest nieludzkie. To prawda, przywiązania pociągają za sobą cierpienie, ale przynoszą nam także wielką radość, a zmienność, której tak bardzo starali się uniknąć starożytni filozofowie, sama w sobie jest bezcenną wartością.” Tutaj nie chodzi, dodaje Haidt, o podważanie sensu buddyzmu, o zbijanie twierdzeń Buddy czy mądrości pism Lao-Tsy. Chodzi jedynie o, jak to nazywa, „rozszerzenie hipotezy szczęścia”. Czyli uznanie, że „zachodnie ideały działania, dążenia do celów i żarliwego przywiązania nie są tak chybione, jak sugeruje buddyzm” oraz – dodajmy – stoicyzm.
5.
Wnioski końcowe. By zachowana była równowaga i aby była to równowaga na miarę naszych czasów, potrzebujemy zarówno nauki o nietrwałości wszystkiego – żeby nam się w głowach nie poprzewracało – i do tego mądrości stoików czy epikurejczyków przydać się mogą nieźle, ale na tym nie wolno poprzestać. Potrzebujemy bowiem również tych, którzy doradzą nam, jak „żyć z pasją i odkryć swoje przeznaczenie” (Janet Bray Attwood i Chris Attwood, „Żyj z pasją. Odkryj swoje przeznaczenie”), tych, którzy poinstruują nas, czym jest wspaniałe doświadczenie „przepływu” (Mihaly Csikszentmihalyi, „Przepływ”), oraz tych, którzy ukażą nam „prawdziwe szczęście” (Martin E. P. Seligman, „Prawdziwe szczęście”), pokażą, że „optymizmu można się nauczyć” (Martin E. P. Seligman, „Optymizmu można się nauczyć”), a nawet łopatologicznie wyjaśnią, „co można zmienić, a czego nie” (Martin E. P. Seligman, „Co możesz zmienić, a czego nie”). Dopiero znajomość większej ilości teorii psychologicznych i rozwojowych, w tym teorii najnowszych, które często ze zrozumiałych powodów najlepiej odpowiadają naszym współczesnym potrzebom, pozwala mieć nadzieję, że nie staniemy w rozwoju, zatrzymani przez którąś z nieaktualnych doktryn. Wielką estymą darzę Marka Aureliusza i starożytnych. I jego, i Platona, i Senekę wraz z Cyceronem mam stale przy łóżku, na wyciągnięcie ręki i sięgam po nich często, nie może mi to jednak przesłaniać faktu, że część z tego, co wymyślili ci wielcy filozofowie, nie pasuje do współczesności. I tak, jak nikt nie zajmuje się politologią w oparciu tylko o „Państwo” i „Prawa” Platona i nikt nie zajmuje się układaniem prawa, biorąc za wzór Hammurabiego, tak też nikt nie może zajmować się dziś psychologią czy psychoterapią na poważnie, opierając się na Herodocie i Ksenofoncie. Co nie znaczy, że nie można, wychodząc z tak obłędnych i błędnych założeń, napisać książki wyśmienicie dającej się czytać i miejscami porywającej. „Psychoterapia filozoficzna” Lecha Ostasza najlepszym tego dowodem. Tylko broń Boże, nie traktujcie tej książki jak poradnika psychologicznego. Wbrew temu, co uważa autor, to nie ta półka. Odpowiedniejsza, myślę, będzie ta z ekscentryczną eseistyką.
Lech Ostasz, „Psychoterapia filozoficzna. O usprawnianiu psychiki i leczeniu psychiki”. Eneteia, Warszawa 2011 (wyd. 2 poszerzone).
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.