Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? To coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
Marcin Gryglik: Na razie w literaturze jestem debiutantem, jednym z wielu. Trudno mi powiedzieć, czy moje pisanie to sposób robienia kariery. Mam świadomość tego, że z pisania w Polsce mało kto da radę wyżyć, miejsce na górze jest mocno ograniczone i niekoniecznie uda mi się tam trafić. Po pióro, a właściwie niebieski mazak, sięgnąłem w wieku chyba sześciu lat, bo spodobała mi się dobranocka i chciałem dopisać ciąg dalszy. Tak więc pisanie to po prostu trochę część mnie. Całe życie mówiłem, że chcę być szpiegiem, detektywem, genetykiem tworzącym krwiożercze mutanty, prawnikiem, dziennikarzem, socjologiem, a jednocześnie zawsze pisałem. Stosunkowo niedawno jednak doszedłem do wniosku, że mógłbym pisać tak bardziej na poważnie, bo dobrze mi to wychodzi.
J.W.: Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
M.G.: Siedziałem sobie z kumplem i obgadywaliśmy pomysły na opowiadania. Byłem wtedy zdecydowany napisać powieść, ale nie bardzo wiedziałem, o czym. Kumpel rzucił hasło „ulica bez wyjścia”. Taki miał pomysł na opowiadanie, ale nie wiedział, jak to rozwinąć. Podałem mu rozwinięcie, spodobało mu się, więc zawarliśmy umowę, że obaj nawzajem wykorzystamy nasze pomysły. On napisze opowiadanie, taką krótką literacką impresję według jego pomysłu z moim zakończeniem, a ja napiszę książkę według jego pomysłu też z moim zakończeniem. Zacząłem myśleć nad tym pomysłem, ulica rozrosła się do miasta, zacząłem dodawać kolejne elementy, urozmaicenia, w końcu wyszło coś bardzo odległego od pierwotnego pomysłu, czyli właśnie „Chwile ostateczne”. Żeby nie było wątpliwości – moje stosunki z owym kumplem są dobre i wciąż wspieramy się nawzajem w naszych literackich bojach.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.G.: Ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. Bardzo powoli do mnie dociera, co ja właściwie zrobiłem. Z początku wydawało mi się, że to nic wielkiego. Ot, książka, którą zainteresuje się najwierniejsze grono znajomych i rodziny. Potem zacząłem przeglądać reakcje na stronach poświęconych horrorowi i fantastyce, czytać, co piszą zupełnie obcy mi ludzie, moja książka zaczęła się pojawiać na liście bestsellerów Empiku (fakt, że po zastosowaniu potrójnego sita: bestsellery – thriller i literatura grozy – horror). Zaczęły pojawiać się opinie, zarówno mieszane, jak i jednoznacznie pozytywne czy negatywne. I wtedy dopiero zacząłem rozumieć, co to właściwie znaczy wydać książkę. A w pełni chyba poczułem to, gdy zobaczyłem swoją książkę na półce.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
M.G.: Wyprawiacz Skór, seryjny morderca robiący meble z ludzkiej skóry, moim zdaniem, naprawdę mi się udał. Jest jednoznacznie zły, odrażający i obrzydliwy, do tego wraz z rozwojem akcji robi się tylko gorszy.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
M.G.: Z żadnym bohaterem nie miałem specjalnych problemów. Myślę natomiast, że przy ich tworzeniu mogłem spędzić trochę więcej czasu. W ogóle pisząc tę książkę, większą wagę przykładałem do historii niż do bohaterów, ale w „Chwilach ostatecznych” nie jest to szczególną wadą ze względu na specyfikę historii (nie mogę powiedzieć, o co konkretnie chodzi, bo zdradziłbym zakończenie).
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym?
M.G.: Mają, różne. Niektórych wzoruję na przyjaciołach, ludźmi, z którymi się stykam sporadycznie lub regularnie, innych na osobach mniej lub bardziej publicznych albo moich wyobrażeniach na ich temat. Jednego z negatywnych bohaterów z mojej książki wzorowałem na bohaterze popularnych kilka lat temu memów internetowych kpiących z polskich wad narodowych. Potem okazało się, że memy te zniszczyły życie właścicielowi wykorzystywanej w nich twarzy i moda minęła. Wyprawiacza Skór natomiast wzorowałem na Edzie Geinie, psychopatycznym mordercy, z którego „dokonań” czerpali już Robert Bloch, Tobe Hopper i Thomas Harris.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.G.: Najważniejsze są chyba doświadczenia wczesne, więc tu muszę wymienić trzech autorów powieści sensacyjnych, którzy mieli na mnie największy wpływ: Ian Fleming, Alistair MacLean i Robert Ludlum. Przez długi czas chciałem pisać powieści szpiegowskie właśnie w stylu tych autorów, fantastyki czytałem bardzo mało: King, Sapkowski, opowiadania Ziemkiewicza ze zbioru „Coś mocniejszego”. Któregoś dnia – było to chyba lato 2008 roku – poszedłem do Empiku i zobaczyłem książkę Jakuba Ćwieka, o którym wówczas w ogóle nie słyszałem, „Gotuj z papieżem”. Pierwszy i jedyny raz zdarzyło mi się kupić książkę tylko z powodu okładki: gałka oczna nadziana na widelec, co w połączeniu z tytułem wyglądało naprawdę smacznie. Przeczytałem te teksty jednym tchem i otworzyły one mi jakąś klapkę w mózgu. Postanowiłem wtedy pisać fantastykę, a zwłaszcza horror, w którym czuję się najlepiej. Poza tym należy jeszcze wymienić Łukasza Orbitowskiego, z którym po raz pierwszy zetknąłem się w „Nadchodzi”. Po przeczytaniu pierwszego opowiadania miałem oczy jak spodki, nigdy wcześniej nie czytałem czegoś takiego. Podczas gdy inni badają rzeczywistość w warunkach laboratoryjnych, zakładają lateksowe rękawiczki i szczypią ją pęsetami, Orbitowski chwyta ją gołymi łapami i to w tych najbrudniejszych, najbardziej mrocznych obszarach.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
M.G.: Jest to skomplikowany problem, wymagający głębszego przemyślenia. I na tym najchętniej zakończyłbym moją odpowiedź, ale kilka rzeczy muszę dorzucić.
J.W.: Dorzucaj
M.G.: Wiadomo, że o wiele częściej to polska kultura czerpie z dorobku zachodniego, niż Zachód z nas. Wynika to chociażby z peryferyjnego statusu naszego kraju, ogrom czynników ustawił nas w roli biernego odbiorcy rozwiązań płynących z Zachodu, przy czym nieważne, jak te rozwiązania pasowały do naszej polskiej specyfiki. Stało się to chociażby z powodu 45 lat systemu komunistycznego, w warunkach którego niemożliwe było wypracowanie pewnych form filmowych czy literackich. Wiem, że zwalanie wszystkiego na komunę wywołuje mdłości, ale to było 45 lat brutalnej i prymitywnej inżynierii społecznej i nie da się tego ignorować. Co do kopiowania rozwiązań zachodnich, sam pamiętam, jak będąc nastolatkiem tłukłem (nigdy ich nie ukończyłem) powieści szpiegowskie, w których dzielny polski agent ratuje świat, a przynajmniej Stany Zjednoczone, przed zakusami Bin Ladena, który udaje brytyjskiego miliardera. Może i fajnie, jest przygoda, intryga, są trupy, ale każda historia powinna mieć jakieś zaczepienie w rzeczywistości. A trudno się zaczepić w rzeczywistości polskiej, kiedy głowę mamy wypełnioną treściami kina francuskiego czy amerykańskiego. Sytuacja w ślimaczym tempie się zmienia, ale nie na poziomie politycznym, bo tu długo nic się nie zmieni, tylko na poziomie narodowym, ludzkim. Polacy coraz częściej nie chcą być tylko maszynami do kopiowania wzorców z Zachodu, ale chcą dać światu jakiś własny unikalny wkład, dzięki czemu przesuniemy się z peryferii bliżej centrum. Oczywiście nikt nie myśli: „muszę wyrwać Polskę z oków peryferyjności, więc napiszę taką powieść, że po jej przeczytaniu żaden Anglik już nie weźmie Dickensa do ręki”; prędzej, nawet jeśli jest realistą, pomyśli: „napiszę super powieść, która sprzeda się w setkach tysięcy egzemplarzy w Polsce i zagranicą, a dzięki temu zarobię kupę kasy”. Wydaje mi się jednak, że coraz więcej twórców – i nie tylko twórców – zdaje sobie sprawę z tego, że droga do sukcesu nie wiedzie przez kopiowanie, ale przez pokazywanie światu tego, co w nas jest oryginalne i unikalne, co dla konsumenta kultury z Madrytu, Moskwy, Paryża czy Londynu jest zupełną egzotyką. Świetnym przykładem tutaj jest „Uwikłanie” Miłoszewskiego. W Polsce zainteresowanie wzbudzał wątek seansów hellingerowskich, a na Zachodzie: nieformalnych powiązań o esbeckim rodowodzie. Hellingera, a nawet bardziej odjechane koncepcje mają tam na co dzień, ale esbecy to dla nich nowość, wiec ich to zaciekawiło. Na razie zaciekawiliśmy świat naszymi kryminałami. Powoli przebija się fantastyka, a o jej potencjale nich świadczy fakt, że recenzent bodajże „New York Timesa” pisał o twórczości Sapkowskiego, że odświeża gatunek – opowiadania sprzed 20 lat!
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
M.G.: Nie wydaje mi się, aby był taki temat. Zarówno w „Chwilach ostatecznych”, jak i w książce, którą obecnie kończę, powiedziałem chyba wszystko, co chciałem.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
M.G.: Chyba mam za mały dorobek literacki, aby na to odpowiedzieć. Spytaj mnie za kilka książek.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.G.: Piszę dla ludzi, którzy lubią odpoczywać przy literaturze popularnej, ale nie są maniakami danego gatunku i przy kryminale bawią się równie dobrze, jak przy fantastyce czy horrorze. Nie sądzę, abym tworzył literaturę, której odbiór wymaga jakiegoś wcześniejszego przygotowania.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens?
M.G.: Jeżeli nagroda literacka oznacza pieniądze, to oczywiście, że tak! A poważnie, to wydaje mi się, że nagrody literackie spełniają dwie funkcje. Jedną z nich jest dystrybucja prestiżu. Dotyczy to zwłaszcza nagród przyznawanych przez wąskie gremia. Często nagrodę literacką przyznaje się nie dlatego, bo autor napisał najlepszą książkę (jak to zmierzyć?), ale dlatego, bo jest człowiekiem zasługującym z jakiegoś powodu na wypromowanie – albo taką książkę napisał. Drugą funkcją jest pilnowanie standardów. Nagród literackich nie otrzymują książki ewidentnie złe czy średnie. Zawsze jest jakiś poziom, poniżej którego się nie schodzi. Dotyczy to zarówno nagród przyznawanych przez wąskie grono krytyków czy intelektualistów, jak i tych przyznawanych w drodze plebiscytu. Książka czy film wyłoniona w drodze głosowania może nie być tą najlepszą. Ale nigdy nie będzie tą najgorszą. Jest też trzeci aspekt, czyli promocja. Ale to chyba nie wymaga rozwinięcia.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
M.G.: W dni powszednie zaczynam pisać o 21 albo i wcześnie, jeżeli na Facebooku nie dzieje się nic ciekawego albo nie chce mi się grać. Piszę do 22, czasami do 23. Czasami dłużej, jeśli wciągnie mnie robota. W dni wolne miewam problemy z ogarnięciem się, ale nie są to przeszkody nie do pokonania.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
M.G.: Uważam, że to bardzo dobra idea i nie piszę tego, bo to pytanie zadał mi człowiek uczący pisania. Człowiek wykształcony na dobrej literaturze posiada wyczucie i smak, ale nie zawsze jest świadom, jakimi narzędziami osiągać konkretne cele. Kursy pisania właśnie taką wiedzę dają.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
M.G.: Sam z filmów Alfreda Hitchcocka nauczyłem się budowania napięcia. Pisałem kiedyś opowiadanie, w którym bohater musi otworzyć drzwi, mimo że wie, że za nimi kryje się coś strasznego, chociaż nie wiadomo co to. Wyobraziłem sobie, jak by tę scenę nakręcił Hitchcock (obejrzałem po kilka razy większość jego filmów i dobrze znam jego styl). Jak by podzielił ujęcia, na które szczegóły zwracałby uwagę. A potem przeniosłem to na papier. Moim zdaniem nic nie uczy zwięzłego, treściwego dialogu lepiej niż film czy serial. Polecam „Mad Men”, to prawdziwa szkoła dobrego dialogu, oraz filmy z Clintem Eastwoodem. Kolejna rzecz to ukazywanie uczuć i myśli. Nie jestem fanem opisywania, jak to smutek wylewa się z serca gorącym żarem, a rozpacz rozrywa duszę na kawałki. Wolę zewnętrzne manifestacje uczuć – zaciskanie pięści, wzdychanie, „facepalm”. Podglądam więc, jak robią to utalentowani scenarzyści, za pomocą jakich środków ukazują życie wewnętrzne swoich bohaterów. Wydaje mi się, że coś takiego lepiej trafia do czytelnika niż „bohater wściekł się nie na żarty”, chociaż wiadomo, że powieść ma swoją specyfikę i nie da się ciągle jechać na samym opisie zachowań.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
M.G.: W kwestii polskiego rynku wydawniczego dostrzegam wiele zagrożeń, ale wykazuję się tutaj głupkowatym optymizmem: „Jakoś to będzie”. Jako główne zmartwienie wymienia się zazwyczaj niski stan czytelnictwa, ale mnie szczególnie martwią plany (odległe, ale jednak) wprowadzenia ceny minimalnej książki. Owszem, są kraje (podobno), w których jej wprowadzenie przyniosło pozytywne skutki, ale jest też taki Izrael, gdzie cenę minimalną zniesiono po trzech latach funkcjonowania, gdyś skutki były katastrofalne dla rynku wydawniczego – ogromny spadek sprzedaży i poważne trudności dla początkujących autorów, o debiutantach nie wspominając. Z drugiej strony w Wielkiej Brytanii również cenę minimalną zniesiono, ale to spowodowało wzrost liczby pisarzy potrzebujących państwowych zapomóg. Wydaje mi się, że Polsce bliżej tu do Izraela niż UK.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.G.: Sądząc po sobie – nie wydaje mi się.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
M.G.: Wielu pisarzy, na przykład King czy Ludlum, odnosiło wielkie sukcesy mając żony i dzieci. Nie jest to reguła, że rodzina jest jakimś obciążeniem dla twórcy. Choć oczywiście może być. Ale może być też źródłem wsparcia.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.G.: Jak go osiągnę, to odpowiem na to pytanie. Na razie nie mam nic do zaoferowania poza banałami, że szczęście, że przypadek, że ciężka praca, że reklama, że układy, że trzeba być kochanym przecz czytelników (a przynajmniej lubianym). Ale może to właśnie w tych banałach jest prawda?
A czym jest sukces w literaturze? To kombinacja miłości czytelników, uznania krytyków i odpowiedniej liczby na koncie. Przy czym ważne jest, aby wszystkie te elementy stały na wysokim poziomie (nie brzmi to zbyt zgrabnie, wiem). Pisarz, który cieszy się tylko uznaniem krytyków, ale po jego książki nie sięgnie pies z kulawą nogą, nie ma prawa mówić, że odniósł sukces. Podobnie jak posiadający miliony grafoman tłukący jedną ramotę za drugą oraz sympatyczny autor piszący sympatyczne książki, który pomimo uwielbienia czytelników nie potrafi związać końca z końcem, a krytycy traktują jego dzieła z pobłażaniem, o ile w ogóle je zauważają.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.G.: Podoba, bo to sposób na ujawnienie talentów, które w innych sytuacjach mogłyby pozostać niezauważone.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
M.G.: Absolutnie nie mam takiego poczucia. Chesterton przekonywał kiedyś, że ludzie, którzy podróżują czy dobierają sobie towarzystwo, żyją w mniejszym świecie niż ci, którzy decydują się pozostać w towarzystwie danym przez okoliczności (dom rodzinny, rodzinne miasteczko), ponieważ ci pierwsi dobierają sobie tych, którzy im pasują, zaś ci drudzy znoszą tych, których im na drodze postawił los, a los stawia przed nami różne osoby, często totalnie od nas różne. Niewiele podróżuję, ale należę raczej do tych pierwszych, żyjących w małym świecie, który wcale mnie nie przytłacza.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.G.: Nie wiem. Po prostu piszę.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.G.: Kiedyś powiedziałeś mi „mniej przymiotników”. Tego się trzymam. W ogóle cenię lakoniczność stylu. Bardzo lubię powieści Jamesa Elroya z ich trzy-, czterowyrazowymi zdaniami. Staram się pisać codziennie. Nawet jeśli wyduszę z siebie akapit, to nie jest źle.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.G.: Dużą frajdę sprawia mi myślenie o rzeczach, o których nie pomyślałbym w normalnych okolicznościach. Na przykład: jak skutecznie zabić człowieka? I trzeba do tego podejść poważnie, jakby naprawdę chciało się to zrobić. To trochę przerażające, ale jednocześnie interesujące doświadczenie.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.G.: Zebranie się na odwagę, by zacząć pisać. Przeskoczenie swoich błędnych przekonań odnośnie pisania (wciąż walczę z przeświadczeniem, że historia jest ważniejsza niż postacie). Mam też fobię, że napiszę za krótką książkę. W rezultacie piszę rozwlekłe akapity, ładuję mnóstwo niepotrzebnych dialogów, a potem wycinam, wycinam, wycinam. No i redagowanie – nie tyle sama czynność, co fakt, że któryś już miesiąc z rzędu dłubiesz w tym samym tekście i zaczynasz go nienawidzić, ale dłubiesz, bo musisz.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.G.: Autor literatury popularnej jest raczej świadkiem, osobą osadzoną mocno w swoim miejscu i czasie. Nawet jeżeli pisze powieść historyczną, to i tak mówi o tym, co obecne.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
M.G.: Raczej się zgadzam, ale to nie jest tak, że zachodni intelektualiści coś sobie zawłaszczyli. „Sędziowie”, „prorocy” i „świadkowie” występują w każdej kulturze, ale ci zachodni są na świecie bardziej znani. Widzę tu związek z tym, co wspominałem wcześniej o peryferyjności naszej kultury.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
M.G.: Nie wiem, jak jest z poezją, ale jeśli chodzi o prozę, to jeszcze w ubiegłej dekadzie tak było. Obecnie chyba większość pisarzy dostrzega i wykorzystuje w swoich książkach nowoczesne osiągnięcia techniki.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.G.: Czuję się wspaniale. Nie wszystko w życiu musi wiązać się z literaturą. Dobrze nawet, żeby się nie wiązało.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
M.G.: Najchętniej to bym uchylił się od odpowiedzi na to pytanie i utrzymywał, że książka jest genialna, a na szczerość jeszcze przyjdzie czas. Ale mogę powiedzieć, że moja książka ma mankamenty – postacie są zbyt płytkie (co jednak na tle całej historii, a zwłaszcza jej rozwiązania, nie jest jakąś rażącą wadą), mogłem też więcej miejsca poświęcić na zarysowanie tła, tak, by każdy miał miejsce akcji przed oczami. Mogłem też poświęcić nieco czasu na research, a nie jechać tylko na swojej wyobraźni i tym, co wiem. Są to błędy, których, mam nadzieję, będzie mniej w kolejnych książkach, a może uda mi się je zupełnie wyeliminować.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.G.: Na razie największym moim osiągnięciem literackim jest wydanie pierwszej książki. Mam pomysły na około dziesięć kolejnych i zamierzam je konsekwentnie realizować docelowo w tempie jednej książki rocznie.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.G.: Poezję traktuję przede wszystkim jako źródło celnych porównań i metafor.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
M.G.: Nie.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
M.G.: Pisarze w kwestiach polityki nie są ani trochę mądrzejsi od tzw. zwykłych ludzi. Zaangażowanie polityczne nie jest kwestią powinności, tylko możliwości i chęci. Podobnie jak każdy inny obywatel, jeżeli pisarz ma ochotę się zaangażować, to niech to robi. Wprawdzie pisarz zaangażowany nie wypada mądrze – idee Jarosława Marka Rymkiewicza na pierwszy rzut oka są porywające, a tak naprawdę przerażają, natomiast zaangażowane wiersze Adama Zagajewskiego powinny trafić do encyklopedii pod hasło „żenada” – ale przecież polityka uprawiana przez zawodowych polityków też jakoś wysokiego poziomu nie ma.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.G.: Wprawdzie szukanie wydawcy zajęło mi ponad dwa lata, jednak kiedy myślę o tym teraz, dochodzę do wniosku, że nie szukałem odpowiednio intensywnie. Myślę, że mógłbym spokojnie tę książkę wydać w zeszłym roku, może nawet dwa lata temu (i dzisiaj bym pracował nad czwartą powieścią, a nie nad drugą) gdybym tylko poświęcił odpowiednio dużo czasu na stanie przy odpowiedniej półce w Empiku i spisywaniu nazw wydawnictw. Tak więc odpowiedź brzmi: tak, było łatwo, a że stało się to późno, to jest to moja wina.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
M.G.: O ile dobrze pamiętam, odrzuciło mnie chyba dziesięciu wydawców. Listy z odmowami cieszyły mnie, bo to oznaczało, że ktoś przeczytał. W dodatku jako argument podawano albo, że to nie ich gatunek, albo, że nie drukują debiutantów. Najbardziej bolał brak odpowiedzi. To po prostu nieuprzejme i niemiłe. I nawet powiem to publicznie: drodzy wydawcy, jeżeli nie stać was na to, by napisać najwyżej dziesięć słów uprzejmej odmowy, to jesteście zwyczajne chamy i bydło. Będę pluł na wasze groby.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.G.: Dla debiutującego autora sam fakt współpracy z wydawcą jest najlepszy sam w sobie. Najtrudniejsza była redakcja książki. Kiedy robię to sam, to jest OK., ale gdy obcy człowiek czyta moją książkę i wskazuje podstawowe błędy, które może popełniać uczeń czwartej klasy, ale nie pisarz, to jest to wstyd trudny do zniesienia.
J.W.: Jak trafiłeś na warsztaty pisarskie?
M.G.: O pierwszych warsztatach powiedział mi kolega ze studiów. Zastanawiał się, czy nie iść. Ja poszedłem, on nie. Były to warsztaty w IBL-u, nawet przydatne, chociaż niektórzy wykładowcy sens w ich prowadzeniu widzieli tylko w pieniądzach, jakie dostaną. Natomiast na Twoje warsztaty zaprowadziła mnie Dorota Ponińska, którą właśnie na warsztatach IBL-owskich poznałem.
J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
M.G.: Tak. Oprócz tego, co wymieniałem przy wcześniejszym pytaniu o sens warsztatów, cenne było skonfrontowanie swojej twórczości bezpośrednio z odbiorcami, a także wsparcie od osób o podobnych zainteresowaniach. Wprawdzie, jak pisał Jan Józef Szczepański, literatura powstaje w ciszy i samotności, to jednak nie da się tworzyć będąc kompletnie odizolowanym, stojąc samemu naprzeciwko utworu.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
M.G.: Kończę drugą książkę. Jest to przygodowe fantasy, dzieje się w naszym świecie i świecie istniejącym po wewnętrznej stronie kuli ziemskiej. Istnieje tam mechanizm regulujący bieg wydarzeń na powierzchni. Mechanizm ten czasami się psuje, a składniki do jego naprawy znajdują się w naszym świecie. Główny bohater przemierza więc świat w poszukiwaniu tychże składników, a przy okazji walczy z różnymi złymi osobami, które chcą mu w tym przeszkodzić.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
M.G.: Chyba nie istnieje, przynajmniej jeśli „czystą sztukę” rozumieć tak jak ja ją rozumiem, czyli efekt pracy twórczej nie niosący w sobie żadnej treści czy wartości poza wartościami estetycznymi. W literaturze największe sukcesy artystyczne odnosili ludzie, którzy byli kimś więcej niż tylko pisarzami. Kipling był piewcą imperializmu, Shaw socjalizmu, Victor Hugo wojował z represyjnym wymiarem sprawiedliwości, Tolkien i Lewis propagowali wartości chrześcijańskie, Prus walczył o postęp, a Sienkiewicz krzepił serca. Nawet dzieła sztuki pozornie reprezentujące tylko wartości estetyczne – muzyka, obraz, rzeźba – przekazują nam coś więcej, mianowicie uczą nas, czym się zachwycać i kształtują nasze dusze. Mówię oczywiście o sztuce klasycznej. Sztuka współczesna uczy nas, czym się brzydzić i nie ma ambicji kształtowania duszy, ponieważ nie wierzy w jej istnienie.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
M.G.: Wszechświat jest idealny, więc jestem sobą.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.G.: Sama literatura może nie, ale niektóre literatki są sexy jak jasna cholera.
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. Grzegorz Skonecki.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.