Jakub Winiarski: Ma Pani ciekawą historię rodzinną, o nią więc chciałbym spytać najpierw. Pani rodzice, Zbigniew Jankowski i Teresa Ferenc, byli oboje poetami. Jak to jest, kiedy dorasta się w domu tak poetyckim? Czy dojrzewając w takim środowisku miała Pani w ogóle możliwość, żeby nie zostać pisarką? Jaki był ten dom? Rodzice też byli „boscy i nieznośni”?
Anna Janko: To był dom nietypowy, więc jako członek rodziny niższego szczebla (dzieci w hierarchii są zawsze na dole), nie mogłam korzystać ze stereotypowych rozwiązań z sąsiedztwa. U nas zawsze było inaczej! Książki wszędzie, na każdej ścianie, a rodzice, oczywiście, boscy i nieznośni – w domu siedzieli, wiersze pisali, wiersze czytali, można było znienawidzić liryzm do imentu! Tak też było w u mnie pierwszej fazie. Zamierzałam zostać położną, najbliżej życia jak się da, u samego źródła. Jednak jeszcze przed maturą, w wyniku typowej dla wieku rozpaczy istnieniowej, napisałam jakoś kilkadziesiąt wierszy (debiutancki tomik „List do królika doświadczalnego”).
J.W.: Pokazywała pani wiersze rodzicom? Korzystała z ich porad, pracując nad tekstami?
A.J.: Oczywiście, w czasach pierwszych trzech tomików, gdy jeszcze mieszkaliśmy razem to było szczególnie oczywiste. Uczyłam się znosić ból skreślania, wyrzucania, selekcji. Uczyłam się dystansu do płodów własnego umysłu. Potem, gdy już byłam „na swoim”, umiałam się zdystansować także do uwag krytycznych, jeśli byłam naprawdę pewna swego. Jednak do dziś nie opublikuję niczego, jeśli wcześniej nie obejrzy tego inna para oczu.
J.W.: Jak rodzice zareagowali, kiedy już było jasne, że ma Pani talent literacki?
A.J.: Mój ojciec wtedy dopiero uznał mnie za prawowitą córkę… Jakbym wreszcie przemówiła ludzkim językiem.
J.W.: Myśli pani, że byłby zawiedziony, gdyby jednak została Pani położną? Było dla niego ważne, żeby inni wokół niego też mieli jakieś literackie ambicje? Większość pisarzy nie bardzo lubi mieć konkurencję tak blisko siebie. Rodzice i pod tym względem byli niezwykli? Nie konkurowali ze sobą?
A.J.: Mój tata od młodości nastawiony był na rozwój intelektualny i duchowy. Rodzice nie konkurowali ze sobą nigdy, także nasze młodzieńcze sukcesy literackie bardzo ich cieszyły. Pamiętam, że mój tata potrafił śmiać się z radości, gdy przeczytał dobrą recenzję o jakiejś mojej książce. Konkurencja w domu dotyczyła dostępu do słodyczy, bo tato jest łasuchem i ciężko mu było podzielić się czekoladą (niegdyś trudną do zdobycia), miał swoje tajne schowki.
J.W.: W którym momencie zdała Pani sobie sprawę, że pisze nie gorzej, a prawdę mówiąc lepiej niż rodzice kiedykolwiek pisali?
A.J.: Tego to ja nie mogę wiedzieć za życia, kto lepiej, kto gorzej pisze. W rodzinie panuje ciasnota genetyczno-memetyczna i nie ma miejsca na dystans, który umożliwiłby sprawiedliwą ocenę. Dzieci w ogóle z trudem akceptują intymność rodziców, a pisarstwo jest szczególnym rodzajem intymności. Też mam dzieci i widzę, jak się czasem męczą z mojego powodu; rozgrzeszając je, rozgrzeszam zarazem siebie, jako pisarskie dziecko, które nie wie, czy rodzice piszą dobrze, czy źle.
J.W.: Pytają o to pisanie? Chcą w tym jakoś uczestniczyć?
A.J.: Moje dzieci? Moje dzieci są dorosłe, pracują i bardzo są zajęte. Bliżej literatury znalazła się moja córka. Czytam jej teksty chętniej, niż ona moje, i to jest normalne, to mi odpowiada.
J.W.: Skoro już to wyjaśniliśmy, chciałbym spytać, jak by się Pani obecnie przedstawiła? Gdyby na przykład ktoś spytał Panią w pociągu o zawód, pracę, co by Pani powiedziała?
A.J.: Całe lata w PRL-u miałam z tym kłopot. Jak tu się przyznać, że się wiersze pisze? No, jeszcze recenzje z wierszy. Ponadto sztuki teatralne, dokładnie jedną, ale za to wystawioną (słowo „literatka” kojarzyło się powszechnie ze szklaneczką do wódki) – żmuda wyjaśniania, tłumaczenia, rwana opowieść. I mało przekonująca, i prowokująca jedną tylko reakcję: pytanie, czy się z tego da wyżyć. Teraz są inne czasy i ja jestem inna. Bywam publicystką albo pisarką, w zależności od kontekstu przebieram się w odpowiedni strój.
J.W.: Ten dystans do „kostiumu”, pisarskiej „maski” był w Pani od zawsze, czy to zdobycz lat doświadczenia?
A.J.: Od zawsze. Bo ja bardziej chciałam być tamtą położną…
J.W.: Co jest dla Pani najważniejsze w pisaniu?
A.J.: Adekwatność słowa wobec pierwotnej intencji duchowej. Pisanie w tym sensie jest samopoznaniem, które zyskuje szansę konfrontacji ze światem.
J.W.: Były momenty, kiedy pisanie ujawniło Pani jakąś prawdę na Pani temat, o której istnieniu wcześniej Pani nie wiedziała?
A.J.: Oczywiście, stale tak się dzieje. Na moich biurkach (było ich trochę w rozmaitych miejscach, w których mieszkałam) zawsze stoi lusterko, które na mnie spogląda, gdy podnoszę głowę znad pisaniny; jesteśmy w zmowie, ja ze mną, przekazujemy sobie ważne informacje. (Śmiech.)
J.W.: Od kiedy Pani wiedziała, że jednak chce pisać?
A.J.: Nie chciałam. Pisanie chciało mnie…
J.W.: W żadnym momencie nie było szansy uciec od tego?
A.J.: Były takie szanse, próbowałam ich. Pracowałam na przykład w firmie komputerowej, w latach 90-tych był taki entuzjazm i wiara, że można „wziąć życie we własne ręce”! Okazało się jednak, że bez pisania moja dusza skrycie gnije. Widać w moim przypadku: scribere necesse est.
J.W.: Czy przy pisaniu trzyma się Pani jakichś zasad? Ma Pani swoje pisarskie reguły?
A.J.: Oczywiście, po latach trudno już jechać na samym instynkcie. Inaczej pracuję nad wierszami, inaczej nad prozą. itp. No, ale to sprawy warsztatu, BHP i przepisów PPoż na stanowisku pracy. A bez żartów – nie czekam na natchnienie, siadam do pracy i ono po pewnym czasie (czasem po wielu godzinach) przychodzi. Objawia się to tym, że zaczynam pisać DOKŁADNIE to, co zamierzałam. Nawet jeśli początkowo zamierzałam co innego. Wtedy czuję to samo, co ten facet, który wykradł bogom ogień…
J.W.: Pojawia się myśl, że „to jest to” i tego się Pani trzyma, pisząc dalej?
A.J.: Tak. Planuję na przykład, że opowiadanie, które zaczynam, pojedzie do Szczecina, tymczasem pociąg (wyobraźni) jedzie na południe i powstaje tekst o czym innym. Autorów – tak myślę – obowiązuje tajny rozkład jazdy, trzymają się go i wdzięczni są dajmonionom za przestawienie zwrotnicy.
J.W.: Pani „Dziewczyna z zapałkami” zaczyna się zdaniem: „Wyszłam za mąż jak na wolność, a już o czwartej nad ranem gonił mnie stukot moich własnych obcasów na pustej, ciemnej ulicy.” Czy to zdanie ma jakieś odniesienie do Pani życia?
A.J.: Wszystko, co piszę, łącznie z listą zakupów, ma odniesienie do mojego życia.
J.W.: Co do listy zakupów, jestem pewien, że tak. Ale czy w takim razie, skoro wszystko odnosi się do życia, nie brakuje pani w pisaniu tego elementu zmyślenia, fantazji, gry wyobraźni, która zezwalałaby na napisanie czegoś, czego akurat nie było i co nie ma odniesienia? Innymi słowy, czy to nie ograniczające, kiedy pisze się tylko o tym, co się do życia własnego autorki odnosi?
A.J.: Do mojego życia odnosi się również gra wyobraźni, która w mojej głowie się rodzi. Ja to tak rozumiem. Życie osobiste to coś o całe mnóstwo więcej, niż fakty biograficzne. Fantazja i zmyślenie „opracowują” rzeczywiste fakty (te prywatne, ale i te adoptowane, zagarnięte, czy skompilowane) i powstaje rzeczywistość książki. Przyznaję, że tak mocno przewlekam przez serce i umysł to co opisuję, że wszystko traktuję jak swoje. Nie ma więc mowy o poczuciu ograniczenia, skoro na bieżąco rozszerzam granice biografii.
J.W.: W „Dziewczynie…” jest też taki fragment: „Bóg wyjął Adamowi żebro i dał mu je do zabawy. O! Zemsta zabawek! Zemsta Ewy…”. Czy historia kobiecości wydaje się Pani taką „zemstą zabawek”? To nie bardzo feministyczny punkt widzenia, metafora dość obosieczna.
A.J.: Historia kobiecości jest w toku. Do zemsty zabawek wciąż nie doszło. Nie wiem, czy przed końcem naszej cywilizacji zdążymy zrealizować międzypłciowe porozumienie, a takie byłoby „obosiecznie” najlepsze. Feminizm to nowa socjologia, która powinna zmienić nie tylko układ społeczny, ale także kobietę w środku i mężczyznę wobec kobiety. To gigantyczna praca na parę pokoleń. A poza Euroameryką, np. w krajach arabskich, może to trwać parędziesiąt pokoleń plus dziesięć rewolucji! Tamte kobiety, tamte „my”, jesteśmy uwięzione społecznie i wewnętrznie zniewolone. Także owo „my” jest problemem – kobiety przez połowę życia miotają się, nie wiedząc, gdzie bezpieczniej ulokować się ze swoją lojalnością, w świecie mężczyzn (silnych), czy kobiet ( będących w tej samej opresji). W rezultacie żyją bez oparcia, w fatalnym rozdwojeniu. Czasami młodsze (samostanowiące, samofinansujące się) czytelniczki „Dziewczyny z zapałkami” mówią, że książka piękna, ale bohaterka okropnie denerwująca, że one by dawno uciekły na jej miejscu. I bardzo dobrze, teraz w Polsce jest już dokąd uciekać…
J.W.: Jak wpadła Pani na pomysł napisania akurat takich powieści, jak „Dziewczyna z zapałkami” i „Pasja według św. Hanki”? Obie są dość nietypowe, „mozaikowe” – skąd taka forma?
A.J. Sylwa współczesna to forma coraz popularniejsza. Pasuje do naszej „posiekanej” pilotem świadomości. Daje szansę czytelnikowi na własna pracę intelektualną i emocje pomiędzy elementami układanki. To, co jest charakterystyczne dla mojego sposobu pisania, to „liofilizowany” skrótowy język, środki artystyczne charakterystyczne dla prozy poetyckiej, „wielostylowość” jako praktyka badawcza…
J.W.: Stara się Pani pisać prościej, czy komplikować? Innymi słowy, w momencie, kiedy przychodzi czas redakcji, dodaje Pani czytelnikom przeszkód, czy stara się uczynić komunikację łatwiejszą?
A.J.: Zdecydowanie odejmuję i upraszczam.
J.W.: Co było najprzyjemniejsze w pisaniu tych książek?
A.J.: To pytanie z serii: „Czy lubi pani swoje życie”?
J.W.: Jest między tymi sprawami – życiem i radością pisania – aż tak ścisły związek?
A.J.: Tak, nawet jeśli pisanie boli i przyprawia o chorobę (z przepracowania), to jest radością, bo symuluje sens istnienia. Wiem, że nie zgadnę, po co żyjemy (w takim a nie innym świecie), jednak zgadzam się na etykietę zastępczą, na grę społeczną (której elementem jest uprawianie sztuki), na to uparte scribere necesse est.
J.W.: Którą książkę pisało się Pani najtrudniej? Co było najtrudniejsze w pisaniu tej najtrudniejszej książki?
A.J.: „Pasja według świętej Hanki”. Zamierzenie było ambitne – napisać wszystko, co się wie o żywiole namiętności. Co było najtrudniejsze? Odtworzyć i przeżyć raz jeszcze (albo po raz pierwszy) najtajniejsze emocje, które towarzyszą miłości. Te niewyrażalne zwerbalizować, za wszelką cenę…
J.W.: Były chwile zwątpienia? Bywają często, kiedy Pani pisze?
A.J.: Oczywiście, zwątpienie, nawet wściekła rozpacz (gdy słowa nie chcą nas słuchać), to komponenta nieusuwalna procesu twórczego, sam Pan wie i uczy Pan tego w Pasji Pisania.
J.W.: Staram się uczyć tak, by ludzie jak najmniej się do tego typu myśli przywiązywali. Daleki jestem od mitologizowania pisarskich rozpaczy, bo dla mnie pisanie to głównie rzemiosło. A czy kto widział szewca, krawca czy tokarza płaczącego z rozpaczy, że mu nie idzie? Ale, dość o mnie. Pani podobają się te stare mity na temat, jak to twórca cierpi? Za miliony filistrów, rzecz jasna. (Śmiech.)
A.J.: Rzemiosło (doskonale opanowane) jest jak szkielet, który musi być wypełniony żywą tkanką. Jeśli tak nie jest, mamy kupę prawidłowo złożonych kości (aż po te najmniejsze trzymilimetrowe kosteczki w uchu środkowym), ale nie mamy tego, co się zwie istotą rzeczy. Myślę, że szewc-artysta rozpaczałby, na zapleczu, że zrobił piękny but, ale nie potrafił sprawić, że ten but chodzi sam bez pomocy nogi. Choć szewc chuchał i dmuchał podczas tworzenia tego buta, nie tchnął weń życia. Taka jest różnica między tym, co rzemieślnicze, a tym, co artystyczne. Co do owego cierpienia za miliony – może Pan to źle zrozumiał w szkole… Poeta miał na myśli (śmiech) uniwersalny charakter niektórych ludzkich doznań, i niepowszechną zdolność poety do empatii. Empatia zawsze boli.
J.W.: Jakie ma Pani sposoby na zmotywowanie się do pisania?
A.J.: Podpisanie umowy, wzięcie zaliczki. A poza tym wciąż mnie pcha do pisania moja witalność. I wielka ciekawość, co mnie jeszcze czeka „pod piórem”.
J.W.: Czy łatwo Annie Janko znaleźć wydawcę?
A.J.: Poetce trudniej. Prozaiczce łatwiej. To normalne na rynku.
J.W.: Mówi Pani: „normalne na rynku”. A czy są jakieś mechanizmy tego rynku literackiego, rynku obrotu książkami, jeśli tak można powiedzieć, które nie wydają się Pani naturalne, bądź które budzą Pani głęboki sprzeciw, jako autorki, ale i jako czytelniczki?
A.J. Oczywiście, ja z PRL-u jestem. Z czasów, gdy książka nie była zwykłym towarem. Pisarze nie byli towarem. Pieniądze nie uprawiały seksu same ze sobą na taką skalę, jak teraz. To wszystko budzi mój sprzeciw. Który jest śmieszny i bezsilny.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił kiedykolwiek Pani książkę i jak sobie z tym Pani poradziła?
A.J.: Tak, książkę dla dzieci, odrzucił sekretariat pewnego wydawnictwa bez czytania. Nikt tam nie znał mnie z nazwiska. Sekretarka odpowiedziała w telefonie, że skoro nie odpowiadają, to znaczy, że nie są zainteresowani. Każdy autor czuje w taki czas to samo, ma przykre wrażenie, że się na nim nie poznali. Żal mi było, bo książka o przygodach bliźniaków w brzuchu matki, aż do porodu włącznie, wydawała mi się niezwykłym eksperymentem w dziale dziecięcym. Nie miałam jednak czasu się martwić dłużej, bo pisałam „Pasję”. Książeczka „Maciupek i Maleńtas” ostatecznie wyszła w Naszej Księgarni w ubiegłym roku. Po podpisaniu umowy z NK kilku wydawców się odezwało, ale już byłam „zakontraktowana”.
J.W.: Jak wspomina Pani współpracę z wydawcą, co jest w niej najlepszego, a co najtrudniejszego?
A.J.: Wydawnictwo Literackie, z którym współpracuję teraz, jest wyjątkowo przyjazne dla pisarzy. Wielka kultura redaktorów, szacunek i dbałość o autorów; w pierwszych miesiącach byłam nieufna, miałam przecież różne doświadczenia gdzie indziej (szczególnie z młodą kadrą działającą jak w przedsiębiorstwie handlowym), w związku z WL-em zadawałam sobie pytanie: O co chodzi? Przecież wszystkim chodzi o pieniądze, a tu jakby nie całkiem… Oczekiwałam nagłego zwrotu akcji po podpisaniu umowy, potem po wydaniu pierwszej, potem następnej książki. Jednak wciąż jest mi z nimi tak, jak tuż po ślubie.
J.W.: A to nie jest tak, że w Pani wypadku redaktorzy, tacy jak ci w WL’u, nie patrzą na pieniądze, bo wiedzą, że to literatura z wyższej półki i nakładu stutysięcznego nie będzie? Traktują więc lekko i przyjaźnie, bo po co się w takich okolicznościach spinać?
A.J.: Przepraszam, ale moje książki prozatorskie się całkiem dobrze sprzedają; stoją na półce wyższej i niższej zarazem, tak są napisane… A WL to wciąż wydawnictwo, a nie przedsiębiorstwo.
J.W.: Jak czuje się Pani po napisaniu i opublikowaniu powieści czy zbioru wierszy?
A.J.: Pierwszy wiersz wydrukowało mi „Życie Literackie”, gdy byłam w liceum. Pochwaliłam się poloniście, to zmieniło nasze stosunki na lepsze. Zapach nowowydanych książek moich rodziców towarzyszył mi od dzieciństwa, więc moje własne tomiki mnie nie wzruszały jakoś szczególnie. Jednak pierwsza proza – gruba książka – o, tak! To było coś konkretnego. Dawało mi wreszcie jakąś tożsamość.
J.W.: Czym jest dla Pani poezja? Co daje Pani wiersz – własny bądź cudzy?
A.J.: Mówiłam już o samopoznaniu w wyniku pracy twórczej nad tekstem. Poezja to jest w ogóle epistemologiczne narzędzie. Poza tym czytanie wierszy przynosi ukojenie w samotności. Szukamy duchowych krewniaków i ich znajdujemy. Prawdziwi czytacze znają to uczucie przyrostu sensu po lekturze doskonałego wiersza.
J.W.: Nie ma Pani jednak czasem wrażenia, że istnieje mit, jakoby lektura zawsze „ubogacała”, choć po prawdzie masę dzieł nikłej wartości się przyswaja i czasem to tylko marnowanie czasu z tym czytaniem? Ma Pani jakiś sposób doboru autorów, by nie mieć tego poczucia zmarnowanego czasu?
A.J.: Niech Pan nie mówi „ubogacać” nawet w cudzysłowie. Cudzysłowy łatwo opadają, jak w niesławnym wyrażeniu „i to by było na tyle”. Potem wszyscy mówimy jak egzaltowane „buraki”. Co do czytania, to mam kłopot ogólniejszy, bo coraz słabiej widzę. Wybieram więc książki, które są mi potrzebne. Do uczenia się, rozumienia świata, do własnego pisania.
J.W.: Jacy autorzy są dla Pani istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważa Pani za to, które ją uformowało?
A.J.: No tak… Czas na rudymenty… Mam za sobą takie mnóstwo czytania, że sięganie do konkretnych autorów nie jest łatwe. W poezji od najmłodszych lat Apollinaire i Rilke, dwaj bardzo różni poeci i całkiem odmienni mężczyźni. Jeszcze Szymborska, jako mistrzyni dobrej (etycznie) ironii. W czasach dojrzałej młodości Miłosz. Potem już bywałam wielbicielką poszczególnych utworów, nie „całych” autorów. Prawie nie czytam powieści, bo żyję w wewnętrznym pędzie, szukam esencji myśli, a nie jej poglądowej egzemplifikacji. No i te oczy… Dlatego bliscy mi są autorzy esejów (np. Cioran, Amery, Agamben), zapisków, dzienników. Czytam, jak zalecała Szymborska filozofów, literaturę popularnonaukową, nawet poradniki… Jeszcze się nie czuję uformowana, żyję drugim życiem (drugie małżeństwo oraz proza jako drugie wcielenie autorskie), mam mnóstwo do zrobienia.
J.W.: Jak można pisać powieści i nie czytać ich jednocześnie?
A.J.: Nie piszę klasycznych powieści, proszę poczytać. To tzw. powieść eseistyczna albo fabularyzowany esej. Fabuła, która jest zasadą klasycznej powieści mnie nie nęci.
J.W.: Czy dostrzega Pani może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to Pani dostrzega – miałaby Pani jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
A.J.: Panie Jakubie, Pan chyba żartuje… Księgę o tych problemach napisać, to mało! Co ja tu mogę teraz powiedzieć na szybko, że nie ma jednej kultury, bo są półkultury, popkultury, podkultury… Jest hucpa – w sztukach plastycznych na przykład doskonale prosperująca, wyłażąca na miasto i niszcząca je razem z mieszkańcami (o gustach się nie dyskutuje???). Media, które propagują tandetę, utożsamiając ją z kulturą. Moda zamiast wartości. Szybkie kariery typu rynkowego, itp. Mnóstwo tego w naszym i światowym kolorowym śmietniku. Każda awangarda ma swoja matkę i babkę, tylko młodzi ludzie nie zaglądają do historii i mają to ekscytujące poczucie rewolucji. Polska w tym względzie nie odstaje od innych krajów, przecież popkultura jest wspólnym „dobrem” ludzkości, a za jakiś czas będzie i dziedzictwem, plastikowym. Zaś „artystyczna” hucpa (także w literaturze), to domena nawiedzonych, spryciarzy i naiwnych urzędników departamentów ministerialnych jako mecenasów – i także nie jesteśmy w tym ani pierwsi, ani ostatni w Europie czy Ameryce. Robimy to co inni, jesteśmy „współcześni”. Wtórność i drugorzędność – ale w jakim by to miało być sektorze? W jakim czasie? To co prawdziwie artystyczne, to co głęboko intelektualne zawsze jest elitarne, nie zależy od festiwalowego kalendarza, nie sprzedaje się na ulicy. Nie do mnie to pytanie, ale do Czasu, który to wszystko przetrawi. Gdy to nastąpi, ktoś skataloguje pozostałości…
J.W.: Chodziło mi raczej o to, czy wciąż aktualne jest rozpoznanie Gombrowicza, który twierdził, że polski autor, nawet taki Mickiewicz, zawsze będzie stał niżej o autora angielskiego, rosyjskiego czy francuskiego, bo tamten na wyższej górze, na wyższej kulturowej półce stoi od urodzenia. Obecna homogenizacja kultury próbuje te różnice niwelować – mnie interesuje, czy polscy pisarze i pisarki w ogóle są świadomi tego zjawiska i jak na to patrzą. Zastanawia się Pani czasem nad takimi sprawami? Jakieś wnioski się pojawiają?
A.J.: Nie mam kompetencji chyba, żeby ten temat tak w biegu rozwijać. To skomplikowana kwestia języka i tłumaczeń, historycznych uwikłań. Ale myślę, że taki Jacek Dehnel, to Europejczyk w każdym calu. A wielu młodych piszących Francuzów czy Niemców, to przy nim popkulturowe pętaki.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co może Pani powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym Pani nie napisała? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy Panią i męczy, nie poruszyła Pani i z jakiego powodu?
A.J.: Nie, książka składa się z dwóch części: z tego, co napisał autor i z tego, co przeczytał czytelnik. Czytelnik jest współtwórcą dzieła, „robi” je od drugiej strony. Książka jest spotkaniem, jest „miejscem” istotnej współintymności, bardzo bezpiecznej i dla mnie, i dla czytelnika. Dlatego ludzie czytają.
J.W.: Myśli Pani, że autor czy autorka nie cenzurują się nigdy i zawsze piszą całą wewnętrzną prawdę, jaka w nich siedzi? Aż tak dobrze jest z pisarzami i pisarkami? Nie nazbyt to optymistyczne myślenie? Przecież nawet czytelnik widzi czasem, że autor czegoś nie napisał, wił się, uniki robił, bo mu, autorowi, to nienapisane po marginesach książki błyska, ujawnienia się domaga.
A.J.: No nie… Cała wewnętrzna prawda? Z fusami? Z pleśnią? Z embrionalnymi potworkami, których nie należy na świat wydawać? To coś gorszego od strumienia świadomości. Nie cenzurują się ludzie chorzy. Autor pisze to, co w nim dojrzało. Nawet jeśli to jest na granicy możliwości werbalizacji. Tak mi się wydaje. Boże, mam nadzieję, że ja się nie wiję w swoich książkach!
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów Pani pisze?
A.J.: Nie piszę obok. Piszę z samego środka i za wszelką cenę, o tym co dla mnie ma znaczenie. Pisanie jest moim sposobem życia i porozumiewania się z ludźmi. Nie interesują mnie gierki, żadne. Nie flirtuję z literaturą, ani darmo, ani za pieniądze. Jestem serio.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować Pani idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekuje Pani od swoich czytelników?
A.J.: Zawczasu to czytelnik powinien być przygotowany na niespodzianki… A poważnie – potrzebuję czytelnika (potrzebuję człowieka), który się nie boi słów. Który się nie boi zejść słowami na dno egzystencji. I wejść słowami na szczyt euforii, na przykład. Ja się nie boję i takich pokrewnych duchów potrzebuję.
J.W.: Nie wystarczy opowiedzieć historię, którą miało się do opowiedzenia i wziąć pieniądze? Potrzeba jeszcze tej komunii, wspólnoty? Dlaczego?
A.J.: No ja wiem, że mnie Pan raz po raz prowokuje. Ale rzeczywiście potrzebuję czytelników; każdy chce być dobrze zrozumiany, pisarz też.
J.W.: Czy według Pani tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
A.J.: To pytanie stare jak świat, i wymagające obszernej odpowiedzi, z mnóstwem zastrzeżeń. I też wiele ich już sformułowano przy różnych okazjach. Nie bardzo mi się chce robić to teraz…
J.W.: Owszem, stare. Owszem, wiele pisano. Mnie interesuje, jak to się zmienia. Bo że się zmienia i że dziś już więcej wiadomo, że artysta to nie żaden nadczłowiek, to pewne. Dziś każdy, jak się przyłoży, może być artystą, prawda? Cudów z tym nie ma.
A.J.: No dobra, to ja lecę po skrzypce. Zagram coś Panu. Może kawałek z koncertu podwójnego Brahmsa? Woli Pan tak bardziej pod Ojstracha, czy jak Nigel Kennedy?
J.W.: Czy mogłaby Pani skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
A.J.: Martę poznałam jeszcze jako nastolatkę, wiele lat temu, od razu była sobą od stóp do głów. Ja w tamtym czasie byłam uwikłana w typowe życie z mężem i dziećmi. Jeśli się kocha dzieci, trzeba pisać przede wszystkim ich dzieciństwo, a potem dopiero, na skrawkach czasu, jakieś wiersze. Oczywiście, że Marta ma rację. Pilotem MIG-a zostałam w drugiej części życia. Jednak bez tej pierwszej nie miałabym może dziś o czym pisać? Jestem swoim losem, ona jest swoim. Obie skądś dokądś lecimy.
J.W.: Słyszałem, że literatura nie lubi, kiedy się ją uprawia z doskoku. I że pochłania życie tych, którzy się w nią angażują. Panią wchłonęła? Ten proces jest ukończony?
A.J.: Daję się pochłaniać, tak to chyba jest teraz. Lubię ten szum w uchu, kiedy jestem wchłaniana i nie wiadomo, kiedy nastąpi wynurzenie. Ale ono co jakiś czas następuje, nie tracę poczucia rzeczywistości (pozaliterackiej) na stałe.
J.W.: „Boscy i nieznośni”. A w książce pasjonujące, bo z pasją pisane portrety artystów. Emily Dickinson, Mia Farrow, Pola Negri, Margaret Mitchell. A do tego Maria Janion, Hanna Krall, Baudelaire, Apollinaire, Tuwim, Miłosz i inni. Ekscentryczny zestaw. Skąd wzięła się ta książka? Jest rodzajem hołdu, pamiętnika lektur, czy spłaceniem długu wobec tych, którzy znaczyli i znaczą w Pani życiu więcej? Jakie postacie znajdą się w drugim tomie, jeśli taki powstanie? O kim by Pani jeszcze chciała napisać? A może już coś się pisze?
A.J.: Wszystkie te pytania sugerują właściwe odpowiedzi. Co do kolejnej portretowej książki – nie mam pojęcia, czy wystarczy mi czasu. Mam pewne plany, ale jeszcze ich nie ujawniam. Najpierw książki pilniejsze, te, które już w sobie noszę.
J.W.: Jest może jakaś odpowiedź dla Pani ważna, której nie zasugerowałem, a o której warto wspomnieć?
A.J.: Jest O.K.
J.W. Dobrze. To pozwolę sobie zadać pytanie intymne, na wpół żartobliwe: Pani jest w swoim myśleniu o sztuce bardziej po stronie artystów „boskich”, czy tych „nieznośnych”?
A.J. „Zabierzcie mi moje wady, a stracę i zalety” – cytuję tę myśl w krótkim posłowiu do „Boskich…”. Ja także sądzę, że jest jakaś zależność. Wielka wrażliwość to dar i przekleństwo zarazem.
J.W.: Llosa napisał gdzieś autoironicznie i bardzo dowcipnie, że artysta nie ma złych doświadczeń, bo wszystkie doświadczenia ma po to, by o nich napisać – więc to jest dla artysty dobre. To tylko rodzina artysty, dodał, ma czasem złe doświadczenia – z artystą i jego fanaberiami, doświadczeniami, ekstrawagancjami. Zgodziłaby się Pani z takim stwierdzeniem?
A.J.: Tak, w takiej właśnie atmosferze „nieczułości” się wychowywałam. Moje łzy były brane za dobrą monetę. Wiadomo było moim rodzicom, że przerobię swój problem na wiersze i to całkiem niełzawe.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest Pani najbliższa i dlaczego?
A.J.: Od dawna czuję się mniej „udziałowcem” życia, bardziej obserwatorem, świadkiem. Mój sposób życia to byłaby obserwacja uczestnicząca. Prawdopodobnie to normalne w pewnym wieku, gdy zdobyte już doświadczenie umożliwia nam przewidywanie, wnioskowanie, a także odtwarzanie z „dysku”, tego co było. „W pewnym wieku” ma się też mniejsze przywiązanie do własnej tożsamości, mija złudzenie oryginalności i czujemy się podobni do tysięcy ludzi. Widzi się bardziej kategorie, gatunki, rodzaje, prawidłowości, systemy… Ów filozof miał na myśli inne świadkowanie, typu kronikarskiego. Ja mówię o takim, które dodaje do rachunku i podsumowuje.
J.W.: Mówi Pani, że „złudzenie oryginalności” w pewnym wieku mija. Jak wygląda ten proces? Dlaczego mija? Braknie sił na podtrzymywanie mitu? Świat zaczyna wygrywać ze złudzeniami artysty?
A.J.: Nie wiem, czy wszyscy „pisarzowie” tak mają. Ja tak czuję. I to mi przynosi ulgę. To chyba Miłosz napisał (nie tylko on tę intuicję wyraził), że te najlepsze wiersze pisze jeden autor, bez względu na nazwiska, jakie nosi. Gdy się przyjrzymy mistrzowskim wykonaniom, to mamy uczucie, że jesteśmy u celu, czy to jest utwór Owidiusza, Kochanowskiego, Apollinaire’a, czy Szymborskiej. Rdzeń literatury (sztuki) jest jakby jednorodny. Dlatego się mówi, że postęp w sztuce nie istnieje. Czy wysiłek znajdowania języka innego niż wszyscy ma sens, jeśli na tym się kończy praca twórczego ducha? Niech sobie on i będzie inny, oryginalny, ale niech ma blask kielicha Świętego Graala. Tak Panu odpowiedziałam na pytanie, od innej strony…
J.W.: Jak ocenia Pani wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba się Pani ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
A.J.: Demokratyzacja nie dotyczy sztuki. Nie ma takiej mocy. To, co się da zdemokratyzować, natychmiast przestaje być sztuką, staje się sztuczką pokazywaną „na rynku”. Portale i fejsbuki to rynek, agora, obszar życia towarzyskiego.. Bardzo to jest praktyczne, jak najbardziej przydatne. Ćwiczymy tam szczerość i – maski. Używam FB i portali, jako sposobu porozumiewania się, bardzo wygodnego sposobu dla „ukrzesłowionych”, „ubiurkowionych” . Gdy jestem znużona, znikam, gdy odpocznę, wracam. Nie do przecenienia natomiast są linki, które tam znajduję, są jak drogowskazy do miejsc ciekawych, a nawet egzotycznych, do ludzi naprawdę twórczych i mądrych. Jak we wszystkim, co daje nam życie – ważna jest umiejętność wyboru.
J.W.: Nie uważa Pani, że autorzy powinni takiej agory unikać? Że to może źle wpływać na pisarza, kiedy zagłębia się w te wirtualne, przebogate, ale jakoś też wypłaszczone światy?
A.J.: To zależy, jaki pisarz. Ten który uważa pisarstwo za czyste rzemiosło, może tam nawet nocować. Tam jest tyle materiału, że można nim operować bez końca i budować światy przedstawione na rozmaite sposoby, uzyskując świetną jakość.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czuje się Pani „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy Panią może Gombrowiczowska myśl, że bycie człowiekiem „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak za czasów Demokryta, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli zelektronizowanego mrowiska globalnego?
A.J.: „Jakże wiele jest rzeczy, których mi nie trzeba” – powiedział podobno Sokrates, przechodząc przez ateński rynek. „Nie dla świata się żyje, ale dla swej wsi” – napisał Jarosław Abramow-Newerly w sztuce „Maestro”. Całe życie o tym pamiętam i złudzenie jakiejkolwiek „światowości” jest mi nieznane. Nasz mózg posiada filtry, które nas chronią przed zalewem informacji.
J.W.: Muszę więc spytać, czym jest dla Pani lokalność? Co to znaczy, żyć „dla swej wsi”?
A.J.: Ja to tak pojęłam, wtenczas, gdy dziesiątki lat temu widziałam „Maestra”, że to o to chodzi, by nie ubierać się w rzeczywistość, która nie jest nam dana w doświadczeniu, czyli po prostu nie żyć abstrakcją, „metatekstem” świata. Jako poetka i tak mam wyobraźnię, która bywa, że mnie udręcza. To, co mówię teraz odnosi się do życia, nie do twórczości.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Prowadzi Pani bloga, gdzie opisuje Pani rozmaite, niekiedy też internetowe inspiracje. W związku z tym chciałbym spytać, czy jest Pani przekonana, że nie tylko, jak myślą niektórzy, pisarze fantastyczni powinni interesować się zdobyczami współczesnej techniki?
A.J.: To zdobycze współczesnej techniki się nami interesują, a nie odwrotnie. I to bardzo skutecznie. Większość z nas jest już tzw. „gadżeciarzami”. Wystarczy, że się ma dwa telefony w futerałach, aparat cyfrowy, laptop, latarkę na dynamo, maszynę do wypieku chleba, rower z manetkami shimano… Zwykłe rzeczy, a brzmi złowieszczo… Najgorsze jest co innego – że się uniemożliwia ludziom przywiązywanie się do ulubionych rzeczy, czy powrót do dawniejszych modeli, bo dla wymuszenia popytu produkuje się przedmioty coraz tandetniejsze albo na siłę zmienia się formę (tzw. dizajn) bez względu na to, czy treść tego wymaga. Rzecz wychodzi z mody zanim się noc prześpi… Doszło do tego, że sprzęt jest zaprogramowany tak, by pracował tylko przez okres gwarancji. To powoduje poczucie tymczasowości wszystkiego, bardzo niedobre dla ludzkiej psychiki w dłuższej perspektywie.
J.W: Czyż wszystko nie jest tymczasowe, a my najbardziej? Chyba nie wierzy pani w te bajki o zaświatach? (Śmiech.)
A.J. Wierzę w bajki o zaświatach, tylko nie te, które ma Pan na myśli. Ponieważ jest to wiara, a nie wiedza, wobec tego nie możemy o tym rozmawiać. Poczucie tymczasowości albo poczucie wieczności, albo poczucie solidnego trwania, albo nieustającej utraty – wszystkie te stany są złudzeniami, ale jedne wiodą do integracji inne do dezintegracji osobowości, co się przekłada na życie społeczne i historię cywilizacji.
J.W.: A czy nie jest w jakimś stopniu dziwne, czy nawet tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdzie się „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważa Pani, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
A.J.: Poezja to nie wykaz inwentarza, ani słownik najnowszej polszczyzny. Ona nie ma takiego obowiązku wobec życiowej bieżączki. Tu się nic z doskoku nie osiągnie. Ani z ambitnego postanowienia. Do poezji przenika to, co ma szansę w niej pozostać. Co to jest dwieście lat dla poezji? Nie podobają się Panu gwiazdy i łąki Johna Keatsa? Ma Pan jakieś inne nazwy gwiazd i łąk? Może poldery i supernowe, proszę bardzo, wszystko jest kwestią talentu. Sto lat temu Apollinaire porównał piersi ukochanej do pocisków, a jej intymne miejsce do dziadka do orzechów. Ale jak on to zrobił! Panie Jakubie, na Boga, jest Pan człowiekiem kulturalnie zaawansowanym, nie dyskdżokejem od listy przebojów, nie może Pan mówić o „liryce sprzed stu lat”! Mówmy o talencie lub braku talentu.
J.W.: Mam silne poczucie, że poeci utknęli w słowniku starszym od węgla i wolą papugować Keatsa niż wsłuchać się i wpatrzeć w świat wokół nich tu i teraz istniejący. Brak talentu objawia się właśnie w tym przywiązaniu do metafor i obrazów, które dla innych poetów były świeże, były odkryciami – tak więc ja cały czas mówię o talencie lub jego braku. Trzeba talentu, by napisać wiersz dla czytelnika współczesnego, a nie wariację na temat liryki czasów Asnyka albo i Herberta, czyż nie?
A.J.: To są zaburzenia perspektywy chyba. Dla Pana Herbert to też „staroć”? Przecież wszyscy dobrzy poeci, to nasi współcześni. Czy żyją, czy nie żyją. Przypominają mi się lata 90-te, gdy na fali „nowego” wszystkie gospodynie kupowały kolorowe plastikowe przedmioty do swych kuchni, bo te drewniane, porcelanowe i metalowe wydawały im się przeczasiałe. Po dekadzie wyrzucały cały ten tani plastik i kupowały odwieczne drewno, metal, porcelanę… Nie dogadamy się, bo Pan jest tu i teraz, a ja wszędzie.
J.W: Felietony. Skąd w Pani twórczości ta forma? Z potrzeby ogarnięcia rzeczywistości na bieżąco? Warto zajmować się tym chaosem serwowanym na okrągło przez wszystkie media i dokładać do tego cegiełkę? Innymi słowy: nie szkoda takiego pióra na takie błahostki?
A.J.: Chyba nie czyta Pan moich felietonów… Felietony to moja stała praca zarobkowa, staram się ją wykonywać możliwie na wysokim poziomie, łącząc wątki literackie, kulturowe z edukacyjnymi i samokształceniowymi. Mój felieton w Zwierciadle nazywa się „Przeglądarka”; na łamach pisma omawiam bardzo rozmaite problemy społeczne przez pryzmat Internetu. Staram się raczej porządkować chaos, nazywając rzeczy po imieniu, niż go pomnażać…
J.W.: Zostaje coś z tego porządkowania? Składają się te felietony w jakąś całość, może do wydania?
A.J.: Myślę, że zostanie bardzo wiele „na zawsze”. Czyli do wydania książkowego.
J.W.: A dostrzega Pani, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
A.J. Pan jest przegapiony i ja jestem przegapiona, przez „Gazetę Wyborczą” jesteśmy przegapieni na przykład. „Gazeta Wyborcza” zaś jest przegapiana regularnie np. przez amerykańskie media. Ale za to pilnie jest czytana przez „Gazetę Polską”! Ja czytam Winiarskiego i od dość dawna wiem kim on jest, zaś Pan robi wywiad z Janko, z czego wnioskuję, że musiał Pan o niej wcześniej słyszeć. Tak się kręci światek. Jeśli są jacyś utalentowani przegapieni przez jednych, to ich drudzy odnajdą. Nie martwmy się i tak nas nie widać z kosmosu.
J.W.: Dlaczego akurat „Wyborcza”? Ma Pani wrażenie, że jest ta gazeta jakimś punktem odniesienia dla piszących?
A.J.: Przez całe lata była, bo miała nakład i skutecznie promowała swoich autorów. Odkąd osłabła, to chyba nie ma już jednego centrum „namaszczania”. Tak mi przyszła do głowy, bo newsletter kulturalny z lenistwa od nich biorę…
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według Pani dzisiaj sukces w literaturze?
A.J.: Nie będę więcej odpowiadać na pytania, w podtekście których słychać żal niespełnienia i marzenia o sławie. Nie mam żalu i nie marzę. Piszę, bo taki mam sposób istnienia i tak zarabiam na życie. Sukces odrasta mi codziennie na biurku, pod warunkiem, że siedzę minimum pięć godzin. Nie zajmuję się sukcesem jako osobnym problemem, dystansuję się do tych rzeczy.
J.W.: Ależ to bardzo naturalne pytanie! Wiele osób, które zaczynają dziś pisać, myśli o odniesieniu sukcesu i dla nich to nie jest nic zdrożnego, ani niczym podszytego. Ciekaw jestem po prostu, jak pisarki takie jak Pani postrzegają sukces. Czy to słowo, „sukces”, jest dla Pani jakimś tabu? Dlaczego pisarze mieliby nie rozmawiać o odniesionych sukcesach czy porażkach? Choćby dla higieny psychicznej.
A.J.: A wie Pan, że nadmiar środka higienicznego niszczy pH i warstwę lipidową skóry i prowadzi do chorób? Nastawienie na sukces jest modą, która przesiąkła ze świata celebrytów, jednodniowy autor wystąpi w TV i „ma sukces”. Panie Kuba, daj Pan spokój.
J.W.: Czy jest w Pani życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się Pani z tym czuje?
A.J.: Tak, np. strefa diety bezglutenowej, którą muszę stosować, jest całkiem pozaliteracka. Interesuje mnie poza tym niesamowita konsekwencja w budowie i działaniu żywych organizmów, obserwowana także na własnym żywym materiale doświadczalnym. Zjem kawałek sernika i następnego dnia wstaję z katarem – wprawia mnie to w pełen niepokoju zachwyt nad tajemnicą ludzkiej fizjologii. Żartuję tylko pozornie…
J.W.: Gdyby miała Pani przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałaby Pani w pierwszym rzędzie?
A.J.: Proszę, niech Pan się wcieli, jednak nie w surowego, a w przyjaznego krytyka, chętnie się dowiem i może uda mi się coś zmienić w moim pisaniu. Zawsze korzystam z krytycznych rad przyjaciół przed wydaniem książki.
J.W.: A gdybym namawiał Panią na podjęcie próby napisania czegoś z gruntu obliczonego na bestsellerowość? Jakiej odpowiedzi mógłbym się spodziewać? (Śmiech.)
A.J.: Czyli moim mankamentem jest „niszowość”, elitarność? Chyba się Pan myli, nie znając wysokości nakładów moich książek.
J.W.: Co uważa Pani za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
A.J.: To przedwczesne pytanie, uważam się za początkującą pisarkę.
J.W.: Pomówmy o sprawach kontrowersyjnych. Podobno jest Pani zwolenniczką eutanazji?
A.J.: Tak, w warunkach idealnych. W cywilizowanych krajach eutanazja działa i to zdaje się bez szczególnych skandali. W Polsce po łódzkiej aferze „skór” zwątpiłam… Atmosfera „pierwotnego kapitalizmu” i jego ideologia „pierwszego kradzionego miliona” ( nawet kradzionego asfaltu z autostrady, mięsa z kiełbasy…) nie nastraja do wiary w humanitarną realizację humanitarnego prawodawstwa. Tymczasem ludzie, którzy potrzebują dobrej śmierci, bo ich życie jest katorgą, muszą cierpieć do końca. Jestem więc teraz zwolenniczką własnej eutanazji, w zmowie z zaufanym człowiekiem.
J.W.: Jakie prawo by Panią zadowalało, jeśli chodzi o eutanazję?
A.J.: Prawo można dobrze sformułować, ale potem realizują je niedobrzy ludzie. Chciałabym lepszej ludzkości.
J.W. Myśli Pani, że jesteśmy społeczeństwem postępowym?
A.J.: Krótkie pytanie – krótka odpowiedź: dwa kroki wprzód, jeden w tył. Ale od czasu do czasu w historii cała wstecz…
J.W.: Czy pisarze mogą to zmienić? Mają jeszcze jakiś wpływ na umysły i zachowania bliźnich?
A.J.: Pisarz a postęp? To już było. Zaś wpływ książek na umysły czytających jest oczywisty, uczymy się z książek, w sensie ogólniejszym. Ponadto książki odsłaniają nam nas samych. W „Dziewczynie z zapałkami” Hanka woła podczas kłótni małżeńskiej: „Książki to nie są czyjeś rzeczy, to są świadectwa rozumu. Książki, które czytasz pozwalają zajrzeć ci do głowy i zobaczyć myśli, uczucia, intencje, potrzeby emocjonalne. Jeśli coś czytasz namiętnie, to znaczy, że tym właśnie jesteś. Jesteś autorem swoich lektur i one zawsze cię zdradzą!”
J.W.: Kim Pani jest w literaturze? Jak widzi Pani obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
A.J.: Nie widzę jej, jestem w środku, jak Jonasz w brzuchu wieloryba… Tak samo było po moim rzekomo głośnym debiucie poetyckim 35 lat temu. Wiedziałam tyle, ile mi powiedziano. A Pan co uważa na mój temat? Zrobiłam jakąś karierę, czy nie? Naprawdę jestem ciekawa…
J.W.: Zrobiła Pani. Pewnie nawet większą niż wielu innych piszących w tym czasie. Pani książki są w księgarniach i krytycy biorą je pod uwagę, debatując o rozmaitych nagrodach. Gazety chcą, żeby Pani dla nich pisała. Taki mam sielankowy obraz Pani kariery. Dodałaby Pani coś do niego?
A.J.: Pan ma ogląd, ja mam wgląd… Nie widzę sielanki, widzę niemal codzienną pracę bez wakacji. Sielankowe jest może to, że robię to, bo chcę. Nawet jeśli czuję się zmuszona, to jest to imperatyw wewnętrzny, a nie rozkaz brygadzisty, czy kierownika działu.
J.W.: Kim byłaby idealna Anna Janko w idealnym wszechświecie?
A.J.: W idealnym życiu może, bo wszechświat to nie mój rozmiar. W moim idealnym życiu nie odniosłabym w wieku młodzieńczym kontuzji ramienia (którą odniosłam) i zostałabym gimnastyczką AZS-u. Ukończyłabym studia medyczne i pracowałabym jako lekarz w Afryce, tak jak Albert Schweitzer, którego bardzo szanowałam w młodości. Potem wyszłabym za mąż za idealnego mężczyznę, który mówiłby tym samym językiem co ja i wykonałabym wraz z nim idealne rodzicielstwo (biologiczne i intelektualne), żebym nie musiała mieć wyrzutów sumienia. Hodowałabym buldogi francuskie, które uwielbiam za ich charakter i urodę, w domu z ogrodem. Miałabym dość pieniędzy, by charytatywnie pracować w domach dziecka i hospicjach. Wierzyłabym, że zło to tylko brak dobra, a postęp etyczny jest w toku. A tak muszę pisać, żeby nie popaść w depresję i długi. I mam manichejskie poglądy, które nie dają szansy na wytchnienie.
J.W.: Wspaniały materiał na powieść pt. „Anny Janko życie idealne”, nie uważa Pani? Zawsze by to potem można konfrontować z opiniami biografów. A propos. Jakiej rady udzieliłaby Pani komuś, kto chciałby napisać Pani nie idealną, lecz realistyczną biografię?
A.J.: Nikt nie napisze, bo sama to robię w swoich książkach, modulując fakty, zmyślając prawdę, uniwersalizując swoje doświadczenie.
J.W.: Prowadzi Pani zajęcia dla początkujących autorów w IBL’u. Czego ich Pani uczy? Jak to wygląda? Kto przychodzi na takie warsztaty. I najważniejsze pytanie, jak Pani myśli, dla kogo są warsztaty pisarskie? Kto najbardziej może na nich skorzystać?
A.J.: To nie w IBL-u prowadziłam warsztaty. W paru innych miejscach w różnych okresach życia. Zasadniczo są to spotkania dla ludzi aspirujących do kultury, dla „przebudzonych”, którzy poczuli potrzebę wypowiedzenia się. Najczęściej nie mają większego talentu, a samo rzemiosło nie wystarcza. Jednak. Zostają oni bardziej świadomymi, wrażliwymi odbiorcami sztuki. Jednak zdarzają się przypadki prawdziwych twórczych osobowości, i wtedy serce mi staje ze wzruszenia.
J.W.: Zamierza Pani napisać kolejne książki? O czym będą, jeśli można spytać?
A.J.: Piszę książkę o ludobójstwie, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji dzieci. Trudno mi o tym mówić i pisać niełatwo…
J.W.: Czy literatura jest sexy?
A.J.: Co miałabym odpowiedzieć, żeby pozostać w konwencji, którą narzuca pytanie? Poproszę kamerę na prawy profil? Mój stosunek do literatury już Pan zna, i do popkultury też.
J.W.: Dziękuję Pani bardzo za rozmowę.
Zdjęcia z archiwum Anny Janko.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.