Jakub Winiarski: Patrząc z perspektywy tych kilku lat, jakie minęły od Twojego debiutu, jego tytuł, „Wyobraźnia kontrolowana”, wydaje się dosyć proroczy. Nie masz takiego wrażenia?
Wioletta Grzegorzewska: Mój debiut był bardzo zabawny. Kiedy otrzymałam pierwsze stypendium literackie, przestraszyłam się, że trzeba będzie jednak wydać książkę, więc zebrałam zapiski z okresu studenckiego i tuż przed opublikowaniem przyszedł mi do głowy dziwny tytuł, który w jakimś sensie tłumaczył fakt, że moje pierwsze opublikowane wiersze były kontrolowaną i naiwną zabawą z językiem.
J.W.: Naiwną? Co było w niej naiwnego?
W.G.: Tak dzisiaj oceniam te wiersze i mam wrażenie, że pisał je ktoś inny. Na przykład wiersz „Rozmowy mistrza Polikarpa ze Śmiercią”: „Konwersacja odwołana./ Polikarp umarł,/ ze strachu.” Widzę w tym tekście tylko nawiną zabawę znanym literackim motywem.
J.W.: Na łamach „Tyskiego Magazynu Kulturalnego” Karol Maliszewski napisał o Twojej ostatniej książce poetyckiej m.in.: „Tutaj nie zostawia się czytelnika tylko mądrzejszym, bowiem wychodzi się z założenia, że musi ponadto zostać poruszony. Tacy poeci to prawdziwe błogosławieństwo dla poezji. Nie chcę w tym miejscu uchybić autorom pokroju Sosnowskiego czy Sendeckiego, gdyż bez nich poezja (w sensie technicznym) stałaby w miejscu, jednak gdybym miał wybierać, to wybrałbym powietrze, światło i prawdę, jakie oferuje mi swobodny i naturalny gest poetycki Grzegorzewskiej.” Potem jeszcze w „Rzeczpospolitej” z dziesiątego maja 2008, na stronach „Rzeczy o książkach” powtórzył tę swoją opinię, dodając: „Mamy nową gwiazdę tak zwanej liryki, tak zwanej kobiecej.” W związku z tymi wypowiedziami znanego krytyka miałbym do Ciebie dwa pytania. Po pierwsze, jak to jest z tym Twoim „gwiazdowaniem” i po drugie, czy podoba Ci się określenie „liryka kobieca” (z dodatkiem: „tak zwana”)?
W.G.: Bardzo się cieszę z recenzji Karola Maliszewskiego, ale chyba nie chciałabym jej komentować. W związku z twoim pytaniem dodam tylko, że nie przeszkadza mi określenie „liryka kobieca” w ujęciu tego krytyka, ponieważ wiem, że w jego słowniku ma ono znaczenie pozytywne. Maliszewski pyta w felietonie pt. „Maszyna do pisania”: „Co się porobiło z liryką kobiecą? I co się dzieje z męskością w poezji. Bohaterki tych wierszy bywają bardziej zdecydowane i konkretne od niejednego żałosnego chłoptasia dochodzącego do głosu w wierszach panów”. Robert Rybicki (bardzo ciekawy poeta) zanotował w wierszu słowa jakiegoś tajemniczego B: „poezja służy do osiągnięcia sukcesu. Tak to przynajmniej wygląda, gdy patrzę na polską literaturę.” Nie mogę się z tym zgodzić. Pewien mój znajomy otrzymał główną nagrodę w ogólnopolskim konkursie poetyckim, kupił powrotny bilet na pociąg, dwie zapiekanki, kilka książek, a resztę przepił z kumplami. O jakim więc „sukcesie” możemy tutaj mówić. Pytasz także, jak to jest z moim „gniazdowaniem”. Jest świetnie! (śmiech). Ktoś pytał mnie ostatnio, czy wydałam kryminał. Pomylił mnie chyba z Gają Grzegorzewską.
J.W.: Ale wewnętrznie, pewnie odrobinę odetchnęłaś po tej nagrodzie?
W.G.: Tak, poczułam ulgę. Pomyślałam, że czekanie na wydawcę miało sens i z moim pisaniem nie jest źle.
J.W.: A zgodziłabyś się z taką opinią, że poeci tacy jak Sosnowski czy Sendecki to ci, bez których „poezja (w sensie technicznym) stałaby w miejscu”, a Ty i autorzy Tobie podobni to tylko „powietrze, światło i prawda, jakie oferuje swobodny i naturalny gest poetycki”?
W.G.: Andrzej Sosnowski to genialny, nieco manieryczny poeta. Szczerze mówiąc do pięt mu nie dorastam. Zupełnie nie zgadzam się z opinią, że dzięki niemu polska poezja nie stoi w miejscu. Poezja przeżywałaby stagnację, gdyby grupy epigonów chciały kontynuować ten styl pisania, który wbrew temu, co wypisują krytycy, nie daje się zaszufladkować. Poezji polskiej dobrze zrobi wielogłosowość i powrót do pewnych wartości. Dlatego dobrze, że pojawiają się, dla równowagi, poeci klasycyzujący, barbarzyńscy i wizjonerzy, poeci z nurtu historiozoficznego itp. Niech to wszystko przenika się i niech się wzajemnie nakręca, a będzie dobrze.
J.W.: Nie jest to zbyt sielankowa wizja? Naprawdę wierzysz, że takiemu klasycyście zależy na tym, by jakiś awangardzista istniał ze swoimi słowiarstwem – „dla równowagi”? Pytam, ponieważ, choć zgadzam się z Twoim deklarowanym tu idealizmem, to jednak z tego, co zaobserwowałem, jedni drugich, klasycyści awangardzistów i odwrotnie, raczej w łyżce wody by potopili – i żadnej w nich radości, że istnieje inność i że są ludzie, którzy potrafią pisać inaczej.
W.G.: Wszelkie napięcia i dyskusje między poetami są korzystne, dopóki dotyczą spraw artystycznych. Z moich obserwacji wynika jednak, że źródłem antagonizmów w polskim środowisku literackim są zwykle zawiść i prywatne niesnaski.
J.W.: Akcja wielu Twoich wierszy jest wyraźnie umiejscowiona, Częstochowa, Siemianowice, Blatnica, Jasna Góra, internaty, domy studenckie, hotele, poddasza, stancje zakonne oraz inne miejsca pobytu Twojej lirycznej bohaterki – pełno tego. Zmyślasz postacie i wydarzenia, ale starasz się, by przestrzeń wyglądała znajomo. Powiedz, proszę, jakie to ma dla Ciebie znaczenie? I jak to jest teraz, po przeprowadzce do Ryde na wyspie Wight? Czujesz, że i to miejsce znajdzie się na Twojej wewnętrznej poetyckiej mapie, że i tu Twoja liryczna persona zazna przygód i doświadczy metamorfozy?
W.G.: Nie zmyślałam postaci i wydarzeń w „Orinoko”. One mają źródło w rzeczywistości. Może trochę je zmodyfikowałam posługując się literackimi „aparatami magicznymi” moich ulubionych pisarzy. Mieszkałam w akademiku, w internatach, u sióstr bezhabitowych przy ul. Św. Barbary, w hotelu przy Żyznej, w internacie SCU w Martinie (niedaleko Blatnicy), itp., dlatego konstruowanie takiej poetyckiej mapy było łatwizną (śmiech). Natomiast Ryde wsiąka w moje teksty bardzo powoli. To wielokulturowe, kolorowe miejsce na pewno mnie zmieni i rozwinie mój zmysł językowy, oby to była korzystna metamorfoza.
J.W.: A jakie są niebezpieczeństwa?
W.G.: Wielu autorów na emigracji prędzej czy później dopada „homesickenss”. Stan ten potrafi zablokować na długie lata. Myślałam, że nie dopadnie mnie nostalgia, a jednak czasami intensywne myśli o kraju nie pozwalają mi pisać.
J.W.: Brakuje C iw tych momentach czegoś konkretnego?
W.G.: Tym pytaniem przypomniałeś mi się starą polską baśń pt. „Łabędzicho”. Pewien młodzieniec zwabiony przez nimfy schodzi na dno jeziora. Poznaje tam inny świat, ale po pewnym czasie zaczyna chorować w wodnym pałacu. Tęskni za rodziną, domem i ziemskim padołem. Błaga panią jeziora, aby pozwoliła mu odwiedzić rodzinę. Zostaje przeniesiony na ląd, ale po pewnym czasie zaczyna mu brakować wodnego świata. Chłopak chce wrócić do jeziora, ale tym razem tajemne wrota są zamknięte. Nie może sobie poradzić z nostalgią. W końcu kładzie się nad brzegiem i umiera. Bardzo trudno określić, czego brakuje mi na wyspie. Trzydzieści lat mieszkałam w Polsce i kiedy budzę się rano w Ryde, gdzie często czuję się jak głuchoniema, bo nie rozumiem bełkotliwych angielskich rozmów, gdzie samochody pędzą po lewej stronie ulicy, gniazdka elektryczne są trzybolcowe i prawie wszyscy emeryci szarżują na elektrycznych wózkach, wtedy zastanawiam się, czy aby nie przeniosłam się do jakiegoś innego świata. W takich chwilach trudno pisać.
J.W.: Jak w ogóle doszło do tej przeprowadzki? Po otwarciu unijnych granic poniosła Cię emigrancka fala? Uciekałaś od czegoś w sobie i poza sobą?
W.G.: Nie planowałam wyjazdu za granicę. Zawsze lubiłam się włóczyć, ale nie zamierzałam się wyprowadzać z Częstochowy. W ostatnich latach poznałam fajnych ludzi. Jednak kilka osobistych spraw zmusiło mnie do emigracji. Decyzja była spontaniczna. Pewnego dnia spaliłam listy i notatki, stare dokumenty, zapakowałam książki do pudeł i znalazłam się w samolocie nad Kanałem La Manche. Obudziłam się w Wootton Bridge na wyspie Wight. Teraz mieszkam w miasteczku nad Cieśniną Solent. Niedawno w trakcie pisania listu do znajomego przyszło mi coś do głowy – Te moje ciągłe przeprowadzki sama podświadomie aranżuję – pomyślałam. Jakaś nieznana mi i niespokojna cząstka mojej osobowości gna mnie w świat. Pewnie dlatego niedawno wysłałam moje dane do urzędu, który losuje zieloną kartę do USA. Możliwe, że to „syndrom Kandyda”.
J.W.: I co? Wyjedziesz z rodziną z Ryde do USA, kiedy Cię wylosują? Aż tak Cię nosi (śmiech)?
W.G.: Nigdzie się nie wybieram. Nie lubię podróżować nawet do sąsiedniego miasta. Cierpię na chorobę lokomocyjną i nawet jazda na rowerze nie bardzo mi wychodzi.
J.W.: Po co więc ta „zielona karta”?
W.G.: W Ryde widać recesję. Upadają kolejne firmy i sklepy. Jako tako trzyma się tylko sektor turystyczny. Martwię się, że kiedyś trzeba będzie opuścić to miejsce.
J.W.: Czy wygrana w Tychach dała Ci coś poza wydaniem kolejnej książki?
W.G.: Tak, po pierwsze nie muszę już poprawiać moich starych wierszy i mogę zająć się innym projektem poetyckim, a po drugie wiele uświadomiła mi kilkugodzinna, warsztatowa rozmowa telefoniczna z Piotrem Sommerem, który był w tym roku jurorem „Tyskiej Zimy” i pomógł mi doszlifować „Orinoko”.
J.W.: Doszlifować wiersze, które były jednak na tyle dobre same z siebie, że wygrały? To chyba dość niecodzienna sytuacja, nie uważasz?
W.G.: Każda książka tuż przed wydaniem wymaga ostatecznej redakcji. Piotr Sommer jedynie zasugerował pewne zmiany. Tadeusz Różewicz ciągle poprawia swoje wiersze i przyznaje się do tego wywiadach. Ostatnio zauważyłam w stopce czwartego wydania „Czaszki w czaszce” Piotra Wojciechowskiego informację o wprowadzonych przez autora drobnych poprawek tekstu. Być może każde dzieło należałoby uznać za „otwarte”, dopóki żyje autor i dopóki trwa jego proces myślowy.
J.W.: Ty zamierzasz poprawiać tak swoje teksty latami do każdego kolejnego tomu wierszy wybranych czy zebranych?
W.G.: Teraz nie chcę wracać do wierszy wydanych, ponieważ szukam nowych pomysłów i próbuję nie męczyć mojej pamięci.
J.W.: Stosunkowo, łagodnie mówiąc, mało u Ciebie wierszy miłosnych? Nie piszesz ich, by nie być zaszufladkowaną jako kolejna poetka dramatyzująca swoje pre- i postkoitalne perypetie, czy po prostu nie czujesz tego typu liryki?
W.G.: To prawda nie piszę o miłości, nie kreci mnie teraz ten temat i nie boję się zaszufladkowania. Prędzej czy później krytyka zrobi swoje i wrzuci mnie do jakiegoś worka.
J.W.: A co jest takiego w temacie miłości, że Cię nie kręci? Za wiele o tym pisano? Zbyt intymne to sprawy i Ty nie chcesz odsłonić się? No bo chyba problem nie leży w braku materiału (śmiech)?
W.G.: Może rzeczywiście przydałyby się jeszcze jakieś doświadczenia i nowy materiał (śmiech), a tak na serio – być może nie piszę wierszy miłosnych, dlatego, że kilkanaście lat mieszkałam w Częstochowie, gdzie Halina Poświatowska „wielką poetką była” i w ten sposób być może zraziłam się do tak zwanych wierszy miłosnych czy erotycznych.
J.W.: Naprawdę tak silne jest to naznaczenie Częstochowskiej atmosfery osobowością poetycką Haliny Poświatowskiej?
W.G.: Moja odpowiedź na twoje pytanie dotyczące miłości w poezji była nieco wykrętna, ponieważ nie wiem, dlaczego żaden tekst na ten temat mi nie wyszedł, a może nawet i wyszedł, ale był tak dotkliwie cyniczny, że trafił szybko do kosza.
J.W.: Dlaczego wyrzucałaś do kosza te wiersze miłosne, które wydały Ci się dotkliwie cyniczne? Nie było to literacko ciekawe, czy też masz jakieś opory przed ujawnieniem – przed samą sobą – jakiejś cząstki swojego myślenia, którą pisanie miłosno-cynicznych tekstów na jaw wydobywało?
W.G.: Tak, mam opory przed ujawnianiem pewnych cząstek mojego prywatnego świata. Liryka obnaża i zniekształca. Jest to zajęcie szalone.
J.W.: Lubisz w ogóle taką poezję, jak ta pisana przez Poświatowską?
W.G.: Nie przepadam za taką poezją. Przestałam czytać wiersze Poświatowskiej kilkanaście lat temu.
J.W.: Twoje wiersze są opowieściami bardzo nieraz epickimi. Nie ciągnie Cię czasem, Wiolu, do jakiejś obszerniejszej prozy?
W.G.: Miałam już w życiu tyle pomysłów na powieść. Od dziesięciu lat piszę powiastki o profesorze Kopfie. Niestety, jestem chaotyczna, gubię notatki i męczy mnie konstruowanie fabuł. Brakuję mi cierpliwości i czasu. Kilkanaście lat temu napisałam monodram pt. „Kasztanka” o Józefie Grandzie, bohaterze „Dżumy” Camusa i może byłby to dobry kierunek moich niepoetyckich poszukiwań. Najpierw jednak musiałabym ukończyć warsztaty pisania dramatu.
J.W.: Wiesz, powieść pisze się w sumie tak samo, jak wiersz, słowo po słowie. A jakie to były tematy powieściowe? O czym czy o kim chciałaś pisać? Bardziej autobiograficznie czy z wyobraźni?
W.G.: Wydaję mi się, że powieść pisze się jednak inaczej. Trafiłam kiedyś na notatki Alberta Camusa do nieukończonej powieści „Pierwszy człowiek”. Każdy szczegół był zaplanowany, konstrukcja fabuły i opis postaci. Natomiast pisanie wierszy to niespodzianka i wewnętrzne błądzenie. Kiedy pisałam wiersz „O śmierci” tak naprawdę nie miałam konkretnego planu. Opowieść wysnuła się sama i byłam zaskoczona efektem końcowym. Do tej pory nie wiem, skąd we mnie ten „splot wydarzeń i słów”. Jeżeli chodzi o tematy moich prób powieściowych, to wszystkich nie pamiętam, ale najważniejsza jest dla mnie proza „Szkoła barw”. Jest to historia młodej malarki. Powieść zawiera wątki autobiograficzne i przedstawia alternatywną wizję mojego życia.
J.W.: Malarki? Czyżbyś uprawiała jeszcze jakieś sztuki poza literaturą?
W.G.: Kiedyś chciałam malować. Jako dziecko jeździłam na plenery, wygrywałam plastyczne konkursy. Potrzeba pisania okazała się silniejsza. Od lat świadomie pielęgnuję moje malarskie niespełnienie.
J.W.: Schulz, Gombrowicz, Witkacy, Miłosz – gdybyś musiała wybrać dzieła zebrane jednego, kogo byś wzięła i dlaczego?
W.G.: Ciekawy zestaw nazwisk. Wprawdzie Gombrowicz wprawia mnie w zakłopotanie, ale to chyba dobra reakcja na jego książki. Witkacy jest śmiertelnie nudny i poplątany. Za to Miłosz wielki „jasny umysł”, moim zdaniem, jeden z nielicznych humanistów XX wieku, który nie poddał się rozpaczy. Schulz bał się świata, zmagał się z nim, dlatego eksperymentował, mnożył byty i mitologizował rzeczywistość. To kilka lat temu bardzo mnie pociągało i przyznaję się, że na nim się wzorowałam. Powiem więcej – wciąż ulegam urokowi jego fikcji, ale jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że nie zrozumiem kabalistycznych źródeł tej prozy. Może to będzie zaskoczenie, ale z wymienionych przez ciebie autorów wybieram Czesława Miłosza. Kiedy piszę wiersze, czerpię z najmroczniejszych stron mojej świadomości, więc zapytam pół żartem, pół serio – Czy niektóre powojenne utwory Miłosza mogą mnie ocalić?
J.W.: Nie wiem. A sądzisz, że są takie wiersze, które mogą ocalić?
W.G.: Tak, zdarzają się wiersze, które potrafią we mnie „coś” ocalić – choćby potrzebę pisania. Peter, bohater powieści „Głos Pana” Stanisława Lema mówi, że świat porządki swoje wstrzyknął w język i język jest tak samo mądrzejszy od umysłu każdego z nas, jak mądrzejsze od danej jednostki jest jej ciało. Zgadzam się z tym. Długotrwałe studiowanie różnorodnej poezji i pisanie wznosi na wyższy poziom myślenia – jednych poetów to ocala, a innych gubi.
J.W.: Widzisz więc swoje pisanie jako sposób na wznoszenie się na coraz wyższy poziom myślenia?
W.G.: Mówiąc o ocaleniu, miałam na myśli wieloletnią pracę nad wyobraźnią. Pisanie wierszy na pewno rozwija, ale taki rozwój nie powinien być jedynym celem poezji.
J.W.: Próbowałem wyśledzić w Twojej liryce tropy wiodące do Twoich poetyckich mistrzów i nie znalazłem zbyt wielu. Jako pierwszy, jeszcze przy „Parantelach,” przyszedł mi do głowy Schulz, co Ty potwierdziłaś, lecz inni? Jacy są, Wiolu, Twoi mistrzowie? Od kogo próbowałaś nauczyć się poetyckiego rzemiosła?
W.G.: Nie mam mistrzów. Przychodzi mi teraz do głowy kilkanaście nazwisk. Przyznam, że „poetyckiego rzemiosła” nauczyłam się od mojego ojca. On latami zajmował się preparacją wszelkich latających i pełzających stworzeń i nieświadomie przekazał mi wiedzę na temat zmagania się z materią. Obserwując, go dowiedziałam się, że prawdziwy kunszt to: cierpliwość, odrzucanie zbędnych tkanek, ałun (metafor), umiejętność wypychania watoliną, a tak na serio, Jakubie, powtarzam za Octaviem Pazem, jeśli język poetycki to „gorejące ziarnko”, to prawdziwi mistrzowie potrafią je rozpalić.
J.W.: Dobrze, mistrzów nie masz. A jakie w takim razie zjawiska w światowej literaturze i może też sztuce, współczesnej i dawnej, wskazałabyś jako najciekawsze, najbardziej inspirujące?
W.G.: Od dawna najbardziej inspirują mnie autorzy, którzy starają się zrekonstruować i zatrzymać w języku ten fragment wewnętrznej rzeczywistości, która nie należy całkowicie do Lebenswelt – do świata społecznego. Taka właśnie wydaję mi się twórczość Paula Celana, Nelly Sachs, Denice Levertow, Franza Kafki, Hansa Jahnna, Pascala Quignarda, Marcela Prousta, Angeli Carter, Alessandra Baricca, Lawrence’a Durrella i wielu innych zjawiskowych pisarzy. Być może właśnie dlatego lubię malarstwo Erny Rosenstein, Zygmunta Houwalta, Charlloty Salomon. Zdecydowanie mniej interesują mnie autorzy, dla których nadrzędnym celem pisania są eksperymenty formalne i językowe. Szukam błysków – fragmentów książek, które przechowuję potem w pamięci długie lata np. opis ludzkich dłoni z opowiadania Stefana Zweiga.
J.W.: A jak to jest z Tobą i Internetem? Nieszuflada, na której zamieszczasz czasem wiersze, pomaga Ci jakoś w pisaniu? Czy może z innych powodów bywasz w necie?
W.G.: Nieszuflada bardzo mi pomogła. Przypomina nowoczesne interaktywne pismo poetyckie z rozwiniętą kolumną debiutów. Wklejasz wiersz i możesz od razu poznać reakcję czytelników. W pierwszym półroczu pobytu w UK myślałam, że zwariuję, bo nie miałam prawie nic do czytania, więc zaglądałam na różne literackie strony www. Teraz muszę wybierać: albo godzinami siedzę w necie, marnuję czas i czytam grafomańskie wiersze, albo zajmuję się pisaniem, nauką angielskiego i studiowaniem istotniejszych rzeczy.
J.W.: Twoje plany pisarskie wydają się być coraz ambitniejsze. Mogłabyś przybliżyć nieco projekt, nad którym, jak wiem, pracujesz obecnie: „XX widziadeł”?
W.G.: Książka pod roboczym tytułem „XX widziadeł” to somnambuliczny dwudziestoczęściowy poemat, którego pisanie wymaga ode mnie ogromnego skupienia. Próbuję wczuć w świat wybranych postaci – zwykle kobiet naznaczonych piętnem wydarzeń XX wieku. Czytam różne wspomnienia, notatki, wiersze, a następnie prowadzę liryczne zapiski, wybieram z tego fragmenty widzeń, w które wczułam się językowo i wyobraźniowo najgłębiej. Potem pakuję je w formę zbliżoną do vilanelli, świetnie oddającej stan transu. Możliwe, że inspiracją do napisania tej książki jest poezja Giosuego Carducciego i może „Dziady” Adama Mickiewicza. Do tej pory dopracowałam tylko kilka części, reszta spokojnie czeka. Boję się, że nie poradzę sobie z formą i na tym etapie podoba mi się tylko jedno zdanie z wiersza kończącego cały cykl: „Bez paniki, mam szkiełko”.
J.W.: Czy dostrzegasz zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałabyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
W.G.: Nie, nie dostrzegam wtórności czy zapóźnienia polskiej kultury. Każda kultura ma się dobrze i jest istotna dopóki jest twórcza, rozbudzona, samoświadoma, z wewnętrznym napięciem jak pisał Oskar Splenger w „Zmierzchu Zachodu”. Polska kultura będzie świetnie funkcjonować, dopóki nie zaczną jej trawić wewnętrzne konflikty i będzie szanować swoją autonomiczność. Szczególnie wyróżniałbym: polski teatr, poezję, muzykę (jazzową), malarstwo. Poza tym podzielam poglądy brytyjskiego historyka Arnolda Toynbee’go, który uważał, że upadek jednej kultury jest początkiem kolejnej.
J.W.: Naprawdę uważasz, że jest tak świetnie? Co w takim razie zaproponowałabyś do przyswojenia z naszej sztuki dawnej i współczesnej cudzoziemcom, choćby Brytyjczykom, z którymi masz teraz do czynienia?
W.G.: Jest to najtrudniejsze pytanie, na jakie muszę w życiu odpowiadać, ponieważ wymaga ode mnie przedstawienia bardzo skrótowego, osobistego kanonu polskiej sztuki. Przeciętny Brytyjczyk zapytałby mnie raczej o polską wódkę, bigos i pierogi. Natomiast, gdyby jakimś cudem trafił się na wyspie ktoś, kto chciałby poznać polską sztukę, wybrałabym dzieła, które w mniejszym stopniu podejmują problematykę narodową, a w większym tematy uniwersale, ludzkie. Na początek zaproponowałabym: „Treny” Jana Kochanowskiego, sonety Mikołaja Sępa Szarzyńskiego, „Liryki lozańskie” Adama Mickiewicza, „Vade-mecum” Norwida, „Napój cienisty” Bolesława Leśmiana, wybrane opowiadania Iwaszkiewicza, Mrożka, Łysiaka, Hłaski, Schulza, Haupta, Gombrowicza, Dygata, Konwickiego, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, „Solaris” Lema, „Dom dzienny, dom nocny” Olgi Tokarczuk, „Loquelę” Jakuba Winiarskiego, dramaty Szaniawskiego, malarstwo Jerzego Dudy–Gracza; z muzyki: Chopin, Zbigniew Preisner, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko, Krzysztof Komeda, Jan Garbarek itp. Polską poezję współczesną zostawiłabym na deser, ale wybrałabym konkretne książki albo wiersze. Tylko proszę, nie każ mi tworzyć na szybko „wypisów z ksiąg użytecznych”.
J.W.: Dobrze, nie będę. Za to spytam Cię, czy masz obecnie, w Ryde, jakiś intensywniejszy kontakt z kulturą anglojęzyczną, i czy masz poczucie, że na tym wyjeździe korzysta też Twoja liryka?
W.G.: Ten „intensywniejszy kontakt” z kulturą anglojęzyczną to pobyt na angielskiej prowincji, codzienne potyczki z językiem angielskim, przelotne rozmowy, koszmarna brytyjska telewizja, książki i czasopisma poetyckie z antykwariatów i z lokalnej biblioteki, które muszę odszyfrowywać całymi godzinami, lokalne Coutny Press, kurs angielskiego, nieczynny teatr i kino z dwoma filmami w repertuarze, wreszcie to nieudane kontakty z polskimi emigrantami, samotność. Czy na tym skorzysta moja liryka? Pewnie tak.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.