Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją, jeśli tak można powiedzieć, literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Katarzyna Tubylewicz: Myślę, że w pisaniu, podobnie jak w życiu, jestem osobą chodzącą pod prąd, świadomie nie załapuję się na aktualne mody, obowiązujące style pisania i snobizmy. Ważny jest dla mnie rozwój i odkrywanie nowych rzeczy. Wolność myślenia. Dlatego lubię zmieniać gatunki i także z tego powodu poza pisaniem zajmuję się też przekładem. Każda moja książka jest oddzielnym światem niepodobnym do poprzednich. Choć oczywiście, jeśli ktoś się uważnie wczyta w to, co dotąd napisałam, zauważy wspólne wątki, moje prywatne fascynacje i idiosynkrazje. Na przykład niechęć do hipokryzji, która jest tak wyraźna w powieści „Rówieśniczki”, ale przewija się też w rozmowach i reportażach z mojej najważniejszej dotąd książki, którą są „Moraliści”. Podobnie jak moja sympatia dla outsiderów, dla ludzi zmarginalizowanych lub nawet znajdujących się w centrum, ale patrzących z boku. Są w każdej mojej książce.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
K.T.: Od zawsze, ale bardzo długo wydawało mi się, że to jeszcze nie ten moment. W marzeniu o pisaniu jest zawsze jakiś strach, jakieś ryzyko niesprostania, może nawet ośmieszenia się. Miałam w liceum nauczyciela polskiego, który sam marzył o pisaniu, choć z tego, co wiem, nigdy tego marzenia nie zrealizował, i w związku z tym zamiast dawać młodym piszącym ludziom wiarę, że mogą i potrafią, zmniejszał swoją własną niepewność udowadniając, że inni są od niego gorsi. Strasznie ze sobą walczyliśmy i choć nie odpuszczałam, to i tak wolałabym spotkać w swoim życiu polonistę w rodzaju bohatera „Stowarzyszenia umarłych poetów”. Mam nadzieję, że młodzi ludzie oglądają jeszcze czasem ten film. Tak czy owak, żeby zacząć pisać, musiałam najpierw nieco okrzepnąć, pożyć, zebrać różne doświadczenia, coś tam sobie udowodnić, i mieć zwykłe prace, w tym jedną, szczególnie ważną i kształtującą (choć także pozbawiającą wielu złudzeń). Przez sześć lat byłam dyrektorką Instytutu Polskiego w Sztokholmie. Zajmowałam się promowaniem twórczości innych, wiele się nauczyłam. Dopiero jak już wiedziałam, że sporo trudnych rzeczy jestem w stanie ogarnąć, znalazłam w sobie odwagę, żeby powiedzieć, że tak naprawdę to nadal najbardziej chcę zamknąć się w pokoju i pisać. I że jeśli w końcu nie zacznę tego robić, nigdy nie poczuję się spełniona.
J.W.: Czego nauczyło cię kierowanie Instytutem w Sztokholmie? Co cię najbardziej zaskoczyło w tej pracy?
K.T.: Pracowałam w Instytucie w dobrym dla instytutów okresie, kiedy miały one zabiegać o wprowadzanie polskiej kultury w liczące się, miejscowe konteksty. Oznaczało to, że nie robiliśmy polonijnych wieczorków w siedzibie IP, ale szukaliśmy kontaktów w szwedzkim świecie kultury, organizowaliśmy wizyty studyjne do Polski i w dialogu ze szwedzkimi partnerami doprowadzaliśmy na przykład do pokazywania polskich artystów sztuk wizualnych w najlepszych szwedzkich centrach sztuki współczesnej, do robienia polskich koncertów na znaczących festiwalach muzycznych, i tak dalej. Dzięki nam jeden ze sztokholmskich teatrów off-owych przez rok realizował Rok Gombrowicza. Wystawili wtedy m.in. „Ślub” i zupełnie niesamowitą adaptację „Ferdydurke”, ale też inspirowane Gombrowiczem sztuki dla dzieci! „Między nami dobrze jest” Masłowskiej zrobiło z kolei furorę w świetnym teatrze Galeasen, podobnie jak i „Nasza klasa” Słobodzianka. Wiersze Szymborskiej czytane były na robionych z nami wieczorach w Dramaten, Muzeum Noblowskie pokazywało warsztat Wałęsy Grzegorza Klamana, a polscy pisarze pojawiali się na różnych ważnych scenach literackich. Współpracowaliśmy z festiwalem Pride Sztokholm, żeby pokazać, iż stereotyp, że Polska jest homofobiczna jest nieprawdziwy, naszymi gośćmi byli na przykład Robert Biedroń i Anna Grodzka. Dostaliśmy nawet nagrodę od środowisk LGBT „Rainbow iceberg” za tolerancję i zmianę obrazu polskich instytucji państwowych. Nauczyłam się więc tego, że dzięki otwartości, umiejętności rozmowy z ludźmi także na trudne tematy, można małymi krokami dojść do dużych rzeczy i przekonać średnio zainteresowanych Polską Szwedów, że Warszawa to „nowy Berlin”, a polska kultura jest na topie i warto ją pokazywać. Nauczyłam się też, że w promocji kraju ważne jest, by mieć odwagę mówić prawdę, bo dopiero wtedy możliwe staje się wszystko. Na przykład po naszej współpracy ze sztokholmskim „Muzeum Żydowskim” w temacie wystawy o Marcu’68, ówczesna dyrektorka muzeum nabrała do nas tak dużo zaufania, że pojechała ze mną na wizytę studyjną do Polski, a potem wciągając jeszcze do współpracy Instytut Czeski stworzyłyśmy świetną wystawę poświęconą Bruno Schulzowi i Franzowi Kafce. Patrząc na to wszystko z dzisiejszej perspektywy, kiedy polska dyplomacja kulturalna leży w gruzach, a dyrektorów IP nakłania się już nie do prowadzenia dialogu z miejscowymi środowiskami kulturalnymi, ale do organizowania pokazów filmu „Smoleńsk”, wyciągam jeszcze jeden, dość smutny wniosek, że nad dobrą marką kraju pracuje się długo i mozolnie, a zniszczyć ją można w sekundę. Tak więc dziś nie zaangażowałabym się już tak w pracę w Instytucie, bo jest to praca dla szalonych entuzjastów i pracoholików, która zabiera strasznie dużo energii, a jej efekty może łatwo zniszczyć kolejna ekipa rządowa.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłaś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
K.T.: Moi rodzice są przede wszystkim wyjątkowymi czytelnikami, to ludzie, którzy przez całe życie czytają po pięć książek tygodniowo. Zostałam więc wychowana w kulcie czytania, a także w tradycji częstego chodzenia do kina, do teatru i na wystawy. Wychowanie inteligenckie, tak można by to chyba nazwać. Dorastałam w nie tak dawnym, a jakże zarazem odległym czasie, kiedy inteligencja to była ważna klasa społeczna, która nie miała wprawdzie pieniędzy, za to czytała pasjami i miała czas oraz ochotę na intelektualne dyskusje z przyjaciółmi. Poza tym mój dziadek był muzykiem, grał na niezliczonej liczbie instrumentów, prowadził chóry i orkiestry, tworzył swoją własną encyklopedię muzyki. Spędzałam sporo czasu w pełnym zwierząt domu babci i dziadka, i dziadek doskonale rozumiał moje twórcze ciągoty. Na przykład wtedy, gdy mając jakieś jedenaście lat pod wpływem kilku lektur postanowiłam pisać powieść epistolarną w stylu XIX wiecznym, a więc koniecznie prawdziwym piórem i atramentem. Dziadek strugał mi wtedy gęsie pióra, które zbierałam na podwórku, a babcia przymykała oko na to, że jej zalewam atramentem meble.
J.W.: Dużo miałaś w dzieciństwie takich pomysłów, jak ten z pisaniem „powieści epistolarnej”?
K.T.: Tak. Jestem jedynaczką, przez co miałam sporo czasu zabawę w samotności. Szyłam lalki, pisałam książki o zwierzętach, lepiłam z modeliny. Miałam okres fascynacji sztukami plastycznymi, więc czytałam pasjami książki o impresjonistach i sporo rysowałam.
J.W.: Jako dziecko byłaś przez rodziców, bliskich popychana w kierunku sztuki? Czułaś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?
K.T.: Tak, moi rodzice mnie wspierali i robią to do dziś. Moja mama jest zawsze moją pierwszą czytelniczką, a także redaktorką. To zresztą jej zawód, choć profesjonalnie specjalizuje się w redagowaniu literatury medycznej, a nie pięknej. Sama też jestem wspierającą twórczo mamą. Mój siedemnastoletni syn chce być reżyserem i właśnie pracuje nad pierwszym filmem, który jest dystopią rozgrywającą się po wielkiej epidemii. Większość zdjęć robiona jest w naszym domu. Nie muszę Ci chyba opowiadać jak wygląda dom, kiedy kręci się w nim opowieść post-apokaliptyczną. Miłość Daniela do filmu zaszczepiliśmy mu z mężem od najmłodszych lat, bo oglądaliśmy razem z nim wszystkie nasze ukochane filmy. To była nasza metoda wychowawcza, bardzo skuteczna, dzięki filmom przeprowadziliśmy wiele ważnych rozmów z Danielem. Dlatego dziś mało jest młodych ludzi, którzy tak dobrze znają historię filmu jak nasz syn.
J.W.: Historię filmu? To nie było chaotyczne pokazywanie tego, co akurat wam się kiedyś spodobało, tylko jakieś systematyczne oglądanie rok po roku, reżyser po reżyserze, kraj po kraju?
K.T.: Ależ ja w ogóle nie wierzę w chronologiczne metody nauczania. Chronologia stosowana w uczeniu historii literatury zabija w młodych ludziach pasję czytania, bo zanim dojdą w liceum do rzeczy fascynujących muszą zmęczyć Reja, Bogurodzicę i Jana Chryzostoma Paska. Wiem coś o tym, bo podczas studiów udzielałam korepetycji z polskiego i byłam przerażona tym, jak licealiści strasznie nie lubią czytać. Ale jeśli pytasz o to, czy Daniel zna filmy z Chaplinem, „Mechaniczną pomarańczę” Kubricka, „Lot nad kukułczym gniazdem” oraz „Hair” Formana, „Thelmę i Louis”, a także wszystkie filmy z Dustinem Hoffmanem, to odpowiem ci, że tak. A do tego masę innych filmów, starszych i nowszych.
J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki? Obracasz się w środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz współczesną prasę literacką?
K.T.: Mam trochę bliskich znajomych, którzy piszą. Kilka pisarek, z którymi się przyjaźnię i jest to dla mnie ważne. Jednocześnie, jak już wspomniałam, mam kocie obyczaje, więc nie jestem częścią jakiegoś środowiska, a przyjaciół nie dobieram sobie według klucza. Mam wielu przyjaciół, którzy nie mają nic wspólnego ze światem literatury. Z kolei współczesnej prasy literackiej, takiej z prawdziwego zdarzenia, jest jakby mało. Uważam, że krytyka literacka przeżywa spory kryzys, zwłaszcza w Polsce. W Szwecji sytuacja wygląda pod tym względem lepiej.
J.W.: Czemu w Polsce jest kryzys, a w Szwecji lepiej?
K.T.: Ponieważ w Szwecji prasa nie zrezygnowała ze swojej roli kulturotwórczej i w gazetach codziennych jest każdego dnia miejsce na 2-3 duże recenzje. Podobnie ma się rzecz nawet z prasą lokalną! W Szwecji książka dostaje przeciętnie kilkanaście dużych recenzji w samej prasie, a są jeszcze literackie programy radiowe i telewizyjne, oczywiście blogi, a nawet mini recenzje pisane przez pracowników księgarń i przyklejane w widocznych miejscach do księgarnianych półek. W Polsce książka dostaje w prasie dwie notki i punktację albo gwiazdki. Bardzo często trudno przy tym dojść do tego, dlaczego coś ma pięć gwiazdek, a coś trzy, a już najśmieszniej jest, jeśli okazuje się, że doszło do pomyłki w druku i punktów miało być cztery, a są dwa. To jest obłęd.
J.W.: Można to jakoś zmienić?
K.T.: Można, oczywiście, że tak. Trzeba tylko chcieć.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
K.T.: Trudno lubić taką etykietkę, skoro określenie literatura kobieca ma wpisane w siebie sporo negatywnych treści. Kojarzy się z czymś łatwym, lekkim, płytkim. Jest często używane do szufladkowanie oraz marginalizowania literatury pisanej przez kobiety, odbiera jej cechy uniwersalności. Jest to ciekawe, bo powieść z żeńską bohaterką, w której jest mowa o jej fizjologii zostanie nazwana literaturą kobiecą lub wręcz menstruacyjną, ale już książka o podstarzałym alkoholiku z problemami z erekcją okrzyknięta zostanie dziełem uniwersalnym. Byle tylko napisał ją mężczyzna! Tymczasem dobra literatura, bez względu na to, czy mówimy o dziele wysokim, czy o świetnie napisanej prozie gatunkowej, powinna trafiać do obu płci. Wiele książek napisanych przez kobiety jest niszczonych przez wydawców już na etapie okładki sugerującej, że to literatura tylko dla pań i to tych pań, które lubią przeczytać coś lekkiego do poduszki. Bardzo jest to irytujące i niektórym moim książkom też to zafundowano. Tymczasem na przykład na temat „Rówieśniczek” częściej pisali do mnie czytelnicy mężczyźni niż kobiety.
J.W.: Uważasz „Rówieśniczki” za literaturę kobiecą? Zdaje się, że wydawca tak do tego podszedł, umieszczając tę powieść w serii, która kojarzy się jednoznacznie z książkami pisanymi przez kobiety o kobietach i dla kobiet. Nie zaniepokoiło cię to? Nie przeszkadzało?
K.T.: „Rówieśniczki” zdecydowanie nie są literaturą kobiecą. Wydawca umieścił tę powieść w serii, w której ukazywały się na przykład tłumaczone przeze mnie, doskonałe powieści Majgull Axelsson albo książki Oksany Zabużko, więc miałam wrażenie, że to raczej seria prezentująca uniwersalne książki pisane przez kobiety, a nie książki tylko dla kobiet, ale być może powszechny odbiór jest inny. Nie za bardzo ze mną akurat o tej kwestii dyskutowano, a ja miałam zbyt mało doświadczenia, by domagać się zmiany planu.
J.W.: „Rówieśniczki” to także, a może przede wszystkim, opowieść o emigracji i polityce, zwłaszcza polskiej. A także o polskim rasizmie, poczuciu wyższości wobec jednych i niższości wobec innych narodów. Jak bardzo zaskoczyło cię, że tak to wygląda, kiedy sama znalazłaś się na emigracji i zaczęłaś obserwować to odtwarzane w warunkach szwedzkich „polskie piekło”?
K.T.: Za bardzo mnie nie zaskoczyło, bo czytałam wcześniej na przykład „Trans-Atlantyk”. A tak na poważnie to dodam, że jako osoba nielubiąca zamkniętych, dusznych towarzystw, nigdy nie obracałam się w tak zwanych kręgach polonijnych, choć wśród moich przyjaciół są mieszkający w Szwecji Polacy. Z reprezentantami zorganizowanej Polonii stykałam się będąc dyrektorką Instytutu i wrażenia miałam różne. Moja powieść opisuje między innymi świat dyplomatów i świat Polonii, ale nie jest to powieść z kluczem, nie ma w niej portretów autentycznie spotkanych osób. Myślę, że uniwersalność „Rówieśniczek” jest zresztą bardzo wyraźna dziś, kiedy minęło już parę lat od wydania tej książki, a znacząco nasiliły się problemy, o których w niej piszę. Mam nadzieję, że doczeka się kiedyś wznowienia.
J.W.: Dlaczego wspomniana przeze mnie literatura kobieca, bądź – bo często i tak jeszcze jest – literatura pisana przez kobiety jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Co o tym myślisz? Zmienia się to czy jeszcze nie bardzo?
K.T.: A dlaczego w polskich programach telewizyjnych poświęconych polityce siedzą i dyskutują sami faceci? Nawet jeśli tematem jest aborcja? Dlaczego kobiety mniej zarabiają? Dlaczego młoda profesjonalistka musi być dziesięć razy lepsza od faceta mającego podobne stanowisko, zwłaszcza wtedy, gdy przy okazji jest ładna? Podobne mechanizmy działają w świecie kultury i co gorsza utrwalane są wcale nie tylko przez mężczyzn, ale także przez kobiety. Jedna z bohaterek „Moralistów”, szwedzka profesor literatury Ebba Witt-Brattström wyjaśniła ten fenomen w niezwykle wnikliwy sposób, więc pozwolę ją sobie zacytować: „O pisarkach oczywiście mówi się „o, ta jest zdolna” albo „to była świetna powieść”, ale zawsze na zasadzie jakiegoś wyjątku od reguły. Ta tradycja wciąż ma się dobrze, mimo że wiele kobiet osiągnęło wysoką pozycję w świecie kultury. Mamy przecież dyrektorki w telewizji, redaktorki naczelne gazet i szefowe działów kultury różnych magazynów. Tylko co one robią? Otóż one wspierają tatę, zachowują się jak grzeczne córeczki w dysfunkcyjnej rodzinie. Pamiętaj, że wiele kobiet ma pewne podobne doświadczenie z dzieciństwa – ja akurat nie, bo moi rodzice byli rozwiedzeni – córka wraca do domu, a tam jest oczywiste, że względem taty trzeba zachowywać się z pewną atencją, bo to on decyduje. Stałe pytanie w domu to: „Co o tym powie tata, jakie jest na ten temat zdanie taty?”. To rodzinne doświadczenie przekłada się potem na życie społeczne.” Myślę, że te słowa idealnie opisują sytuację także w polskim świecie literatury. To nie oznacza, że nie ma pisarek, którym udało się zaistnieć i zdobyć szacunek, ale było tak, jak jest w innych dziedzinach, musiały być dziesięć razy lepsze.
J.W.: Dziesięć razy lepsze? Naprawdę?
K.T.: Naprawdę. Zresztą, jeśli nawet wystarczy, by były pięć razy lepsze, to i tak nie rozmawiamy jeszcze o równości.
J.W.: Co myślisz o akcji #MeToo? W Polsce, kiedy okazało się, że na przykład nie wszystkie kobiety są zachwycone „żartami” Janusza Rudnickiego, sporo innych kobiet zaczęło bronić pisarza, twierdząc, że „to tylko takie literackie pozowanie i w ogóle o co ta afera?”. Myślisz, że mamy problem i że ta akcja jest potrzebna?
K.T.: Metoo miało kilka faz. W tej pierwszej był to bardzo ważny ruch uświadamiający, jak powszechną rzeczą są różne formy przemocy seksualnej i molestowania. Rodzaj rewolucji, która uwrażliwiła wielu ludzi, także mężczyzn – tych sensownych – na tę problematykę i dodała siły kobietom. Potem Metoo w wielu krajach zaczęło przekraczać granice rozsądku, zbyt łatwo skazywano ludzi w mediach, zbyt łatwo wyrzucano z pracy za niepotwierdzone sądownie oskarżenia. W Szwecji doszło do sytuacji, gdy oskarżany o złe traktowanie pracowników wieloletni dyrektor jednego z najważniejszych teatrów został na fali Metoo niejako przy okazji oskarżony o molestowanie seksualne pracowniczek. Zrobiono na niego taką nagonkę, że musiał odejść z pracy, a po paru miesiącach popełnił samobójstwo. Już po jego śmierci ogłoszono wyniki wewnętrznego dochodzenia, które nie potwierdziło żadnych przypadków molestowania. Były nieprawdziwe, wyssane z palca. Jedna ze znanych dziennikarek, która odegrała dużą rolę w ferowaniu publicznych wyroków napisała wtedy tekst, w którym przyznała, że w czasie „rewolucji Metoo” nie było miejsca na niuanse i weryfikowanie sądów. Także z Metoo było tak, jak z wieloma społecznymi zjawiskami o dużej intensywności. Dobre intencje i wspaniały początek przyniosły różne skutki. Nie wszystkie dobre. Niektóre tak. Żyjemy w dość radykalnych czasach, nie wiem, czy wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
J.W.: Skąd to przejście do reportażu? Bo to modne? Bo łatwiej sprzedać? Bo fikcja ci się wyczerpała? Inny powód?
K.T.: Jak już wspominałam, jestem człowiekiem nastawionym na rozwój i poszukiwania, lubię zaskakiwać, także samą siebie. Dlatego nie jestem wierna gatunkom. Dlaczego miałabym być, skoro pisanie jest jakąś formą wolności? „Moralistów” uważam za swoją najważniejszą książkę, musiałam ją napisać, a jedyną właściwą formą dla opisania współczesnej Szwecji, o której ta książka traktuje był reportaż. Część historii moich bohaterów przerobiona na fikcję brzmiałaby co najmniej niewiarygodne. No pomyśl: dziewczyna, która była peszmergą, czyli bojowniczką o wolność, w Iranie przyjeżdża do Szwecji mając siedemnaście lat, ledwo umie czytać, a potem kończy studia, trafia do szwedzkiego parlamentu i trzęsie szwedzką debatą na temat równouprawnienia na etnicznych przedmieściach. I żeby było ciekawiej, chociaż sama pochodzi z muzułmańskiej rodziny, jest latami oskarżana o islamofobię. A to jest prawdziwa historia jednej z moich bohaterek Amineh Kakabaveh.
J.W.: Uważasz, że Szwedzi niepotrzebnie wywyższają się, robiąc z siebie „moralistów”, to znaczy ludzi, którzy chętnie każdego i w każdych okolicznościach pouczą, co jest moralne, a co nie? Chciałaś w „Moralistach” pokazać, że Szwedzi wcale nie są tacy moralni, tacy idealni, jak im się zdaje?
K.T.: Niedokładnie tak. Wyjaśniam to zresztą na początku książki. Jej tytuł można interpretować dosłownie, bo szwedzkie społeczeństwo jest jedynym mi znanym, w którym tak wielkie jest marzenie o dobroci i stworzeniu społeczeństwa sprawiedliwego. Z drugiej strony, jest w tym tytule także nutka ironii, bo w szwedzkim moralizowaniu można się dopatrzeć sporo hipokryzji. Już sama chęć promowania własnego kraju jako „mocarstwa humanitarnego” w sytuacji, gdy przy okazji od lat handluje się bronią z dyktaturami, jest problematyczna. A przykładów podobnej niespójności pomiędzy pięknymi hasłami a rzeczywistością jest znacznie więcej. Zwłaszcza, że Szwedzi bardzo boją się konfliktów, a w walce o szczytne ideały czasem trzeba wejść z kimś w ostry spór. Ciekawych tego tematu odsyłam do „Moralistów”. To jest bardzo uniwersalna książka, choć przyglądam się w niej uważnie jednemu społeczeństwu.
J.W.: Padło słowo „islamofobia”. Ciebie nikt jeszcze nie oskarżył o „islamofobię”?
K.T.: Nie. Myślę, że nie miałby do tego żadnych podstaw. Ale skoro użyłeś tego słowa, to zacytuję jedną z bohaterek „Moralistów”, Sarę Mohammad, pochodzącą z Iraku szwedzką działaczkę na rzecz równouprawnienia kobiet, walczącą od lat ze zgubnym wpływem uprzedmiotawiających je tak zwanych „kultur honoru”. Sara, która sama wychowała się w rodzinie muzułmańskiej, jest bardzo krytycznie nastawiona względem konserwatywnego islamu oraz tego, że politycy Zachodu raczej wchodzą w dialog z islamskimi fundamentalistami, niż wspierają muzułmanów umiarkowanych lub nawet wyemancypowanych oraz tych, którzy chcą reformować tę religię. Postawa Sary jest mi bliska, bo sama jestem osobą wychowaną w wierze katolickiej, krytycznie podchodzącą do wielu spraw związanych z kościołem i jego wpływem na państwo. Myślę, że w ogóle krytykowanie religii to jeden z ważniejszych wymiarów liberalnej demokracji. Wracając jednak do islamofobii to według Sary należy dostrzegać różnicę pomiędzy islamofobią a nienawiścią do muzułmanów. Ta ostatnia jest dużym problemem na Zachodzie i należy z nią walczyć. Za to jak mówi Sara „pojęcie islamofobii wymyślili nie zwykli muzułmanie, ale islamiści, a wylansowali je zwolennicy relatywizmu kulturowego. Ci ostatni nie mają pojęcia ani o islamie, ani o islamizmie.” O islamie wiesz znacznie więcej niż ja, ale myślę, że zgodzisz się ze mną, że dla demokracji istnieją dziś dwa, równorzędne niebezpieczeństwa: nienawiść do grup etnicznych i religijnych, na przykład do muzułmanów, jest jednym z nich, drugim są próby ograniczania możliwości krytykowania sytuacji, gdy jakakolwiek religia ogranicza prawa człowieka. Bulwersuje mnie, gdy kościół katolicki walczy o uniemożliwienie kobietom podejmowania decyzji, czy chcą zachować ciążę i równie mocno bulwersuje mnie, gdy islam sankcjonuje małżeństwa z nieletnimi dziewczynkami. To nie jest ani katofobia, ani islamofobia, ale uczciwy, solidarnościowy feminizm.
J.W.: Szwedzi nadal wierzą, że asymilacja muzułmanów z liberalnym, czy nawet konserwatywnym społeczeństwem szwedzkim może się udać?
K.T.: Szwecja jest zdecydowanie liberalna, a nie konserwatywna i przez lata stawiano tu na ideę wielokulturowości, która całkowicie odrzucała koncepcję asymilacji. Integracja tak, ale asymilacja absolutnie nie, współistniejemy, ale nie musimy się zmieniać. Na razie kraj znajduje się na etapie odkrycia, że nie do końca funkcjonuje integracja, zwłaszcza na rynku pracy, a poza tym istnieją wartości demokratyczne, które są trudne do pogodzenia z ideą zachowania wszystkich przejawów odmienności kulturowej, myślę, że nie tylko tej reprezentowanej przez muzułmanów. Jak to się wszystko skończy, nie mam pojęcia. Sama jestem ostrożną optymistką, to znaczy uważam, że jeśli odejdzie się od czegoś, co kolejny bohater „Moralistów” Mustafa Panshiri nazywa „rasizmem niskich oczekiwań”, bardzo wiele da się zmienić. Chodzi o to, że imigranci oraz uchodźcy to ludzie, którym nie tylko należy pomagać, ale też od początku stawiać wyraźne wymagania. To jest dopiero równościowe, egalitarne podejście, a w Szwecji na razie go nie przetestowano.
J.W.: Wrócę do reportażu. Co jest takiego w tym gatunku, że tak się szybko i świetnie rozwija? Ludzie mają dość rzeczywistości i chcą, żeby im ktoś coś o „prawdziwym życiu” opowiedział?
K.T.: Wiesz, ja myślę, że ludzie wcale nie mają dość rzeczywistości, za to coraz trudniej im ją zrozumieć z powodu nadmiaru informacji, którymi jesteśmy zasypywani. Jednocześnie żyjemy raczej w kulcie rzeczywistości, w poczuciu przewagi tego, co „prawdziwe” nad tym co skonstruowane. Często jest to na wiele sposobów infantylne. Pomyśl na przykład o tych wszystkich programach z serii reality show, które są z takim zachwytem oglądane. Skąd bierze się fascynacja programami typu Big Brother czy Ekspedycja, jeśli nie z dzikiego głodu tego, co prawdziwe, niezmyślone? Głód ten widoczny jest także w stosunku do literatury pięknej, w której powieść, paradoksalnie, nabiera często wagi i znaczenia, jeśli opisuje coś, co „się naprawdę zdarzyło” albo jeśli widać w niej rysy autobiograficzne. Przecież światowa fascynacja „Moją walką” Karla Ove Knausgårda to jest właśnie to, zachwyt wiwisekcją codzienności i pozą na skrajną uczciwość, na pozbawioną kompromisów konfesyjność. We współczesnym literaturoznawstwie i historii literatury silny jest też nurt doszukiwania się wszędzie wątków autobiograficznych, rozszyfrowywania ich. Jest to powiązane z triumfem polityki tożsamości na uniwersytetach zachodnich. To polityka tożsamości mówi, że dzieło ma wartość, gdy wyrasta z prawdziwego doświadczenia autora. Czasem ma to sens, a czasem jest wielkim banalizowaniem procesu twórczego. Zachwyt reportażem jest w tym kontekście częścią większej całości. W Polsce, w której powieść nastawiona jest tradycyjnie raczej na poszukiwania językowe niż stworzenie epickiego opisu świata, sukces reportaży może mieć też związek z tym, że ludzie są głodni opowieści, ciekawych historii. I, co zaskakujące, łatwiej jest im je czasem znaleźć w literaturze faktu.
J.W.: Nie mamy wielkiej epiki?
K.T.: Polska jest krajem poezji, grzebania w emocjach i w języku. Polska proza też jest obsesyjnie wręcz skupiona na języku, przez co opowiadana w niej historia często staje się drugorzędna. Sama piszę w opozycji do tej tendencji.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
K.T.: Opowieść. Dobra historia, która może sprawić, że czytelnik zacznie inaczej myśleć, zyska nową perspektywę, albo przeżyje silne emocje. Bardzo cenię też sobie wolność, którą daje zawód pisarza. Nie jest to wolność prosta, ma swoje wady, ale wolność to piękna rzecz.
J.W.: Dlaczego nie jest prosta ta wolność pisarza czy pisarki?
K.T.: Wymaga żelaznej dyscypliny, prowadzi łatwo do frustracji. Człowiek pracujący na etacie może sobie przebimbać trzy dni, a czwartego wszystko załatwić i nie ma z tego powodu wyrzutów sumienia. Pisarz tonie w wyrzutach sumienia po każdym dniu, gdy napisał mniej niż planował. Z pisania jest też makabrycznie trudno się utrzymać i myślę, że zbyt mało się o tym dyskutuje.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
K.T.: To zależy od tego, co piszę, bo jak sam zauważyłeś lubię zmieniać gatunki. Poza tym pytasz o warsztat, a ja nie wiem, czy chcę o nim opowiadać. Jeszcze do tego nie dojrzałam.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
K.T.: Rzadkie chwile poczucia wszechmocy. Element demiurgiczny. Jednak zasadniczo pisanie nie jest przyjemne. Więcej radości daje research, przygotowania. Pisanie jest borykaniem się, a często jest także niepisaniem i czekaniem na moment, kiedy da się wreszcie coś napisać.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
K.T.: Czekanie na moment. Znalezienie właściwej formy.
J.W.: Co rozumiesz przez „czekanie na moment”?
K.T.: Czekanie na ten rodzaj skupienia, który nie pojawia się na zawołanie, a pozwala najlepiej pisać.
J.W.: Którą książkę i którą postać było ci najłatwiej pisać, a którą najtrudniej?
K.T.: Hmmm, chyba nie prowadzę tego rodzaju porównań, co wiąże się także z tym, że kiedy kończę pisać książkę, mam wrażenie, że ona się ode mnie całkowicie odłącza. Zaczyna żyć swoim własnym życiem, a ja żeby móc napisać kolejną rzecz, muszę tę wcześniejszą z siebie wyrzucić, zapomnieć. To samo dzieje się z moimi bohaterami. Jednak jeśli zmuszasz mnie do zerknięcia wstecz, to trudne było dla mnie pisanie „Rówieśniczek”. Chciałam stworzyć bohaterki, które będą znajdowały się w takim momencie, kiedy zaczynają być skrajnie uczciwe względem samych siebie. Nawet jeśli całe ich życie pełne było różnych przekłamań i zatajeń. Dlatego o Zofii, Joannie i Sabinie pisałam bez cienia sentymentalizmu, nie zabiegałam o to, żeby czytelnicy je pokochali, raczej, żeby spróbowali zrozumieć, albo zobaczyć w nich siebie. Zabawne, że okazało się to dla niektórych prowokujące. Książka dostała generalnie dobre recenzje, ale w blogosferze zdarzały się komentarze z serii „bohaterki są niesympatyczne”, „nie da się ich lubić”. Zdania te były pisane z pretensją. Albo jeszcze gorzej, ze strony niektórych środowisk feministycznych: „bohaterki kompromitują ideę siostrzeństwa”. Rozumiesz, tak jakby zadaniem pisarek było produkowanie miłych lalek Barbie, a zadaniem feministek pisanie, że wszystkie kobiety się kochają, a gdyby rządziły światem, nie byłoby wojny. Trochę bez sensu.
J.W.: Bez sensu, ale za to słusznie i po linii partii. (Śmiech.) Zdaje się, że w feminizmie sporo cię irytuje, co? To może wyłóż karty na stół i powiedz, co jest twoim zdaniem nie tak ze współczesnym feminizmem?
K.T.: Sama czuję się feministką, ale jako osoba pozbawiona instynktu stadnego dostrzegam słabości i błędy myślenia każdej grupy ludzkiej, nawet takiej, którą wspieram. Feminizm jest dziś bardzo różnorodnym, często mocno skłóconym wewnętrznie ruchem, który ma wiele różnych grzechów. Od elitaryzmu i skupieniu na mało w sumie istotnych dyskusjach ideologicznych, przez brak solidarności z kobietami z innych grup etnicznych i kulturowych. W Szwecji jest to aż boleśnie widoczne, bo feminizm zajmuje się głównie problemami białych kobiet ze średniej klasy, a zupełnie lekceważy problemy kobiet na przedmieściach etnicznych. A jeśli się nimi zajmuje, to zazwyczaj strzela kulą w płot, jak wtedy, gdy reprezentantki feministycznej partii Fi maszerowały w demonstracji poparcia dla chust, z którymi walczą wywodzące się z muzułmańskich rodzin feministki, albo gdy przewodnicząca partii Fi popierała wprowadzanie oddzielnych godzin pływania dla kobiet na koedukacyjnych basenach szwedzkich.
J.W.: Lubisz swoich bohaterów, czy traktujesz jak poręczne nośniki idei i przekonań, które chcesz przedstawić czy skonfrontować?
K.T.: Bardzo lubię żywych i prawdziwych bohaterów „Moralistów”, wszystkich bez wyjątku. Lubię Marcela z „Ostatniej powieści Marcela”, bo bardzo dobrze rozumiem jego liczne frustracje. Co ciekawe, powieść ta uważana jest za dość brutalną i złośliwą rozprawę z „wiecznym Piotrusiem Panem” i kulturalnym patriarchą, którym Marcel jest, ale to wcale nie znaczy, że nie budzi mojej sympatii. Poza tym myślę, że lubię wszystkie bohaterki „Rówieśniczek”, właśnie dlatego, że są nieznośne. O takich bohaterach jest znacznie ciekawiej pisać. Domyślam się, że Dostojewski lubił jakoś Raskolnikowa tylko i wyłącznie dlatego, że bardzo dobrze mu się o nim pisało. Także, według mnie, czym innym jest głęboka sympatia do prawdziwych ludzi, tych którzy stają się bohaterami reportaży, a zupełnie czym innym lubienie bohatera powieści, bo pisząc o nim, można go uwielbiać za to, że jest okropny.
J.W.: „Ostatnia powieść Marcela” jako rozprawa z patriarchatem? Ale ty chyba tego tak nie planowałaś?
K.T.: Ależ planowałam. Dodam, że moim zdaniem ofiarami patriarchatu są także mężczyźni, bo zostają wpisani w schemat, który wcale nie zawsze im odpowiada, a nawet jeśli odpowiada na poziomie świadomym, to i tak może być destrukcyjny w ich prywatnym życiu. Marcel z mojej powieści jest ofiarą patriarchatu.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć każdą z książek? Miałaś przy którejś chwile zwątpienia?
K.T.: Ja generalnie miewam chwile zwątpienia, ale zarazem żelazną dyscyplinę. Bardzo to widać w mojej codziennej praktyce jogi.
J.W.: Czym jest dla ciebie joga i czego cię nauczyła?
K.T.: No to jest temat na oddzielny wywiad. Naprawdę. Ujmując rzecz w największym skrócie to joga jest od wielu lat moją praktyką duchową, kotwicą, której się trzymam, źródłem radości i poszukiwaniem dróg transformacji. Chociaż wszystko zaczęło się od fascynacji asanami i całą fizyczną stroną jogi. Strona ta jest zresztą nadal szalenie ważna, dzięki jodze jestem zdrowa jak przysłowiowy koń, a do tego w znacznie lepszej formie niż dwadzieścia lat temu. Dzięki jodze spotkałam też wielu wspaniałych ludzi z moją nauczycielką ashtangi, Larugą Glaser na czele. Opanowałam swoje demony, zrobiłam się znacznie bardziej harmonijna. Nie tylko praktykuję ashtangę sześć razy w tygodniu, ale jestem też nauczycielką jogi. To drugi, ważny nurt mojego życia.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
K.T.: Powtarzałam sobie, że skoro zawsze chciałam to robić, to kiedy już mogę, warto po prostu wziąć się w garść i pisać.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie (choć ponoć wcale nie rozluźnia): czytujesz wiersze? Pisujesz? A jeśli tak, to czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
K.T.: Miałam w swoim życiu okres, kiedy czytałam głównie poezję. Wtedy pisałam też wiersze, które nawet były publikowane w jakichś nieistniejących już dziś magazynach literackich. Teraz odeszłam od poezji i nie sięgam po nią często. Choć nadal wiersz Leśmiana czy Grochowiaka może sprawić, że na chwilę zatrzymuje się czas.
J.W.: A jacyś żyjący poeci czy poetki? Coś ci się obiło o uszy?
K.T.: Jasne, że się obiło. Cenię Julię Fiedorczuk, Wiolettę Grzegorzewską i Agnieszką Wolny-Hamkało, doskonałym poetą jest moim zdaniem Dariusz Suska. Podobają mi się niektóre wiersze Tadeusza Dąbrowskiego.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
K.T.: Obawiam się, że nie będę oryginalna, jeśli powiem, że najbardziej porywające, formacyjne doświadczenia lekturowe przeżywa się we wczesnej młodości. Nigdy nie zapomnę gigantycznego wrażenia, jakie zrobiła na mnie pierwsza lektura „Na wschód od Edenu” Steinbecka albo „Nieznośnej lekkości bytu” Kundery, powieści, którą jako nastolatka przeczytałam wielokrotnie. Pamiętam jakąś okropną zimę, kiedy zapominałam o świecie czytając „Chłopów” Reymonta – na szczęście sięgnęłam po nich w podstawówce, kiedy nie była to jeszcze moja lektura szkolna. Czytanie lektur obowiązkowych zawsze mnie dobijało, nie lubię czytać tego, co mi każą. Myślę, że duży wpływ miała na mnie literatura amerykańska. Miałam okres wielkiej fascynacji wszystkim, co napisała Joyce Carol Oates, okres pochłaniania literatury afroamerykańskiej z Jamesem Baldwinem i Toni Morrison na czele. Zamieszkanie w Szwecji sprawiło, że dobrze poznałam literaturę skandynawską, choć czytałam ją już dużo wcześniej, na przykład Norwegów: „Krystynę córkę Lavransa” Sigrid Undset albo „A lasy wiecznie śpiewają” Trygve Gulbranssena. Z współczesnej literatury skandynawskiej cenię tłumaczoną przeze mnie na polski Majgull Axelsson, nieznaną jeszcze polskim czytelnikom Karolinę Ramqvist, uwielbiam książki Linn Ullmann, piszącej po norwesku córki Bergmana. Cenię szwedzki reportaż. Swoją drogą, to właśnie skończyłam tłumaczyć bardzo moim zdaniem ważną książkę czołowego szwedzkiego reportera, Niklasa Orreniusa „Strzały w Kopenhadze”. Inna rzecz, że dziś rzadziej zdarza mi się totalny zachwyt książką. Jednym z większych odkryć ostatnich lat był dla mnie cykl powieściowy Ferrante.
J.W.: Myślisz, że łatwiej być pisarzem w Szwecji czy szerzej, Skandynawii, niż w Polsce? Z czego to wynika?
K.T.: Skandynawscy pisarze mają większy dostęp do naprawdę znaczących stypendiów, a poza tym piszą w tradycji literackiej, która fascynuje świat. Szwedzkie czy norweskie książki, i to wcale nie tylko kryminały, są zazwyczaj tłumaczone na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt języków. Literatura polska przebija się w świat z oporami i warto wiedzieć, że większość przekładów, nawet jeśli do nich dochodzi, nie trafia do szerokiej dystrybucji, bo polskich pisarzy wydają na ogół niszowe wydawnictwa. Oczywiście są od tego wyjątki. Olga Tokarczuk podbija świat, Agata Tuszyńska to pisarka, na której kolejne książki czekają Amerykanie i Francuzi, Zygmunt Miłoszewski robi podobno furorę we Francji, ale generalnie nadal jesteśmy literacką prowincją i to oczywiście nie ułatwia życia polskim pisarzom. Z drugiej strony to w Skandynawii też nie wszyscy dobrze żyją z pisania, nie wszyscy w ogóle mogą z niego żyć. Nie ma chyba kraju, który jest rajem dla piszących, są za to kraje, w których jest więcej pisarzy i pisarek, którzy odnieśli międzynarodowy sukces albo takich, którzy mogą z pisania żyć nie tylko dobrze, ale nawet doskonale.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
K.T.: Niestety dostrzegam i nie za bardzo wiem, jak można sobie z tym poradzić, bo mam wrażenie, że ma to silny związek z różnymi polskimi kompleksami. Wiecznie szukamy polskich odpowiedników zachodnich gwiazd i sukcesów, czy to w filmie czy w literaturze. Może niedługo ktoś zakrzyknie zachwycony mamy „polskiego Knausgårda”, ale gdyby tenże Knausgård pisał po polsku obawiam się, że nie byłby czytany na całym świecie, bo nie byłby czytany w Polsce. W Polsce najlepiej pisze się i mówi o tym, czym już zachwycił się świat. Rodzimym autorom znacznie trudniej zasłużyć na zainteresowanie. Jesteśmy w tym całkowicie odwrotni na przykład w porównaniu ze Szwecją czy Danią. Polskie wydawnictwa mają coraz mniejsze ambicje poszukiwania debiutantów, niezbyt często stawiają na mocno promocję polskich autorów i bardzo mało robią, by tych polskich autorów sprzedawać dalej w świat. Jest w polskim myśleniu o kulturze jakaś odtwórczość i nieudolne naśladownictwo, symbolem tego uczyniłabym czerwony dywan w Gdyni „bo musi być u nas jak na Oscarach”. Polska ma wielu świetnych twórców, ale znacznie mniej autentycznie sprawnych menadżerów kultury o międzynarodowym doświadczeniu.
J.W.: Próbowałaś albo twój wydawca próbował może zainteresować szwedzkie wydawnictwa „Rówieśniczkami”, w których Szwecja i Szwedzi to bardzo ważny element opowieści?
K.T.: Nie. Miałam poczucie, że „Rówieśniczki” powinny trochę poczekać, nie chciałam, żeby były czytane jako atak na szwedzką Polonię i pracujących w Szwecji polskich dyplomatów. A mogłyby tak zostać odebrane, bo napisałam tę powieść po tym, jak przez sześć lat pracowałam jako polska dyplomatka w Szwecji. Dodam jednak, że nie zabiegałam o to, by w Szwecji wyszła którakolwiek z moich książek, więc może jest tak, że tak jak pisząca o Wenecji bestsellerowa amerykańska pisarka Donna Leon, która we Włoszech mieszka, ale której książki nigdy nie wychodzą po włosku, bardzo cenię sobie anonimowość w miejscu mojego zamieszkania. Może w ogóle nie planuję być tłumaczona na szwedzki. Zastanawiam się nad tym i na razie nie doszłam jeszcze do tego, o co mi chodzi.
J.W.: Mówisz, że nie mamy sprawnych menadżerów kultury. Ale skoro sześć lat dyrektorowałaś Instytutowi Polskiemu w Sztokholmie, to za to, ile książek polskich autorów czy autorek się w tym czasie w Szwecji pojawiło i było promowanych, też chyba jakoś odpowiadasz? W ogóle, powiedz mi: od czego są te Instytuty? Czemu one służą?
K.T.: O pracy instytutów w formule, którą znałam, trochę ci już opowiedziałam. To prawda, że zabiegaliśmy także o przekłady i widoczność polskiej literatury przede wszystkim poprzez wspieranie tłumaczy. Kiedy reprezentujesz kulturę kraju, której literatura nie kojarzy się z dobrą sprzedażą, to musisz trafiać do entuzjastów, do ludzi, którzy zechcą podjąć ryzyko, do miłośników egzotyki. W Szwecji zawsze większe było zainteresowanie klasyką polskiej literatury niż tym, co na polskim rynku literackim nowe i aktualne. Ostatnio wyszło na przykład tłumaczenie „Medalionów” Nałkowskiej i nowe tłumaczenie „Sklepów cynamonowych”. „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” Masłowskiej ukaże się dopiero teraz, choć zafascynowany tą książką tłumacz Tomas Håkansson wspierany przez Instytut walczył o jej przekład od wielu lat. Szwedzcy czytelnicy nie znają Twardocha, Bator, ani współczesnego polskiego reportażu, choć kochali Kapuścińskiego i uwielbiają Tokarczuk. Sporo robiliśmy by to zmienić, ale akurat o przekłady skuteczniej mogliby walczyć profesjonalni agenci literaccy z kontaktami na całym świecie, których jest na razie w Polsce jak na lekarstwo. Dodam, że będąc dyrektorką Instytutu walczyłam z polskimi wydawnictwami o to, by miały chociaż skrócone angielskie wersje stron internetowych z prezentacją autorów. Możesz sprawdzić, czy była to walka skuteczna, ale pewnie domyślasz się, że nie. Jeśli chodzi o promocję literatury, to Instytutom najlepiej udaje się organizowanie spotkań autorskich, i wprowadzenie polskich autorów na międzynarodowe festiwale literackie. Do walki o tłumaczenie polskiej literatury potrzeba znacznie większego aparatu.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
K.T.: Oczywiście sam rozumiesz, że ci tego nie powiem, prawda? Bo jeśli o czymś nie napisałam, to dlatego, że nie chcę się tym dzielić. Generalnie w moim pisaniu jest bardzo mało autobiograficzności. Jestem często odbierana jako osoba otwarta, ale w gruncie rzeczy mam wiele cech introwertyczki i to się przekłada na moje pisanie.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
K.T.: Na pewno piszę zawsze obok tematu imigracji, zmiany kraju. To jest także moje osobiste doświadczenie, ale nigdy nie napisałam o nim w osobisty sposób. Natomiast jest to temat, który mnie szalenie interesuje i zawsze gdzieś powraca.
J.W.: Myślisz, że jeszcze kiedyś napiszesz o emigracji w osobisty, bardziej bezpośredni sposób?
K.T.: Nie jestem pewna. Ale wiem, że temat ten będzie na różne sposoby wracał w moim pisaniu.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
K.T.: Tego samego, czego oczekuję od rozmówców, czyli inteligencji. Nie muszą być intelektualistami, ale powinni lubić myśleć. Moje powieści dobrze się czyta, co może sprawić, iż przeczyta się je zbyt szybko i powierzchownie, ale one mają sporo poziomów interpretacyjnych i bardzo lubię, gdy te różne poziomy są odkrywane.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
K.T.: Zasadniczo aż tak bardzo się nie różni, ale na ogół jest osobą, która lubi przebywać sporo w samotności. Oczywiście jest wielu ludzi, którzy cenią sobie ten stan, a nie piszą, ale myślę, że pisarz zazwyczaj ma w sobie coś z odludka. Nawet jeśli jednocześnie bardzo potrzebuje bliskości ludzi. Ja jestem taką osobą. Bardzo potrzebuję ludzi i bardzo potrzebuję tego, żeby spędzać sporo czasu sama, ze swoimi myślami.
J.W.: A wrażliwość? Czy dziś tak zwanego artystę, pisarza od innych ludzi różni jeszcze wrażliwość? Czy może wszyscy już jesteśmy tacy sami, tyle że niektórzy z nas lubią o tym stukać w klawisze?
K.T.: Wielu pisarzy to bardzo wrażliwi ludzie, być może wrażliwsi niż reszta, bardziej czujni, silniej reagujący na bodźce, może nawet więcej widzący. Myślę jednak, że wśród ludzi piszących znajduje się pełen przekrój typów osobowości, od delikatnego wrażliwca po psychopatę. Można pewnie zaryzykować także inny rodzaj uogólnienia, że wśród ludzi piszących jest sporo osób wrażliwych głównie na swoim punkcie, to forma narcyzmu, która daleka jest od empatii względem innych. Ogólnie nie uważam, że sztuka nas wszystkich uszlachetnia, nie da się tak sądzić wiedząc, że na przykład liczni naziści byli wrażliwi na piękno muzyki poważnej.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża, gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
K.T.: Haha, no oczywiście nie zgadzam się z tymi słowami, bo nie jest to moja historia. Na pewno nie jest to także moja definicja pisarstwa. Mam wspaniałego męża i siedemnastoletniego syna. To że mam dom i rodzinę było, i jest potrzebne mojemu pisaniu. Powiem więcej, jestem pisarką, która tak sobie organizuje dzień, że codziennie robi pyszny obiad. Bardzo lubię gotować, odpoczywam w ten sposób. W ogóle uważam, że te wszystkie opowieści o artyście, czy pisarzu jako natchnionym odmieńcu, który unosi się ponad tłumem pogrążony w szale tworzenia to jest romantyczny i często bardzo patriarchalny mit. Pisanie to jest moim zawód. Wymaga talentu, to prawda, ale także dyscypliny, pracowitości i rozwijania warsztatu. Czas wieszczów skończył się. Poza tym oni też musieli ogarniać rzeczywistość.
J.W.: Czemu czas wieszczów się skończył? Gatunek wymarł samoistnie czy okoliczności się tak bardzo zmieniły?
K.T.: Zmieniły się okoliczności. Trudno połączyć wiarę w demokrację z przekonaniem, że istnieją ludzie tak genialni, że nie powinny ich obowiązywać żadne demokratyczne normy. A idea wieszcza niesie w sobie ryzyko uznania, że twórca jest absolutnie ponad wszystkim, że niczego nie można od niego wymagać. Idei wieszcza nie da się też w sposób sensowny łączyć z wiarą w to, że byłoby dobrze, aby wszyscy ludzie czytali książki. Pamiętaj, że wieszcz nie musi, a nawet często nie może być rozumiany. Jest ponad. Poza tym wieszcz był zawsze mężczyzną. Jak połączyć to z wiarą w równość płci? I jak zaakceptować stosunek wieszcza do kobiet – kapłanek jego geniuszu? To jest naprawdę przestarzała koncepcja artysty.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
K.T.: To jest pytanie, nad którym sama się wciąż zastanawiam. Na pewno są dwie podstawowe drogi sukcesu. Jedna to pogoń za nagrodami literackimi, druga to chęć dotarcia do jak największej liczby czytelników. Zazwyczaj te drogi są oddzielne, zmierzają w różne strony. Rzadko zdarzają się obsypani nagrodami autorzy, których książki stają się bestsellerami. W Polsce zdarzyło się to chyba do jakiegoś stopnia tylko Oldze Tokarczuk. Z kolei Miłoszewski najpierw genialnie się sprzedawał, a potem dostał Paszport Polityki. To był też wyjątek od reguły. W Szwecji beststellerami stają się wszystkie książki świeżych noblistów, ale Szwecja jest pod tym względem wyjątkowa. Uważam, że wszędzie na świecie nagrody łączą się często z koniecznością zabiegania o nie, właściwych kontaktów, lobbingu. Rzadko są przyznawane bez wcześniejszych zabiegów, tworzenia atmosfery wokół autora. Przez wydawcę, przez przyjaciół po piórze, przez życzliwych krytyków. Zazwyczaj się o tym nie mówi, ale tak jest, choć oczywiście zdarzają się też nagrody przyznawane autorom zupełnie wcześniej nieznanym, takim, o których się nie mówiło „w kontekście nagród”, którzy sami są nagłym wyróżnieniem niesamowicie zaskoczeni. Ale generalnie anatomia zabiegania o nagrody jest dobrze opisana na przykład w „Dzienniku” Gombrowicza.
J.W.: A jeszcze lepiej w „Ekonomii prestiżu” Jamesa F. Englisha. Ale czy to znaczy, że pisarz powinien zabiegać, współtworzyć tę atmosferę wokół siebie i dzieła, którego jest autorem? Że, jak na przykład Toni Morrison, pisarka powinna latami wręcz narzucać się ze swoją kandydaturą, „pompować” temat ile wlezie i oburzać się, że „jeszcze mnie nie nagrodzili”? Czy to nie poniżające? W końcu, jak pisał Gombrowicz, gdy się pojawia talent, to dzwony same biją, nie?
K.T.: No, ja osobiście uważam, że jest to dość okropne i że dzieło powinno bronić się samo. Na szczęście myślę, że akurat Toni Morrison nie zabiegała, a Nobla dostała, podobnie jak Jelinek. I to jest pocieszające. Nie żeby Nobel był rzeczywiście wyznacznikiem wszystkiego, zwłaszcza w kontekście ostatnich skandali wokół Akademii Szwedzkiej. To małe grono, wzajemnie powiązanych i często też skłóconych ze sobą ludzi, warto o tym pamiętać.
J.W.: Kasiu, ależ Toni Morrison jest właśnie w „Ekonomii prestiżu” przykładem organizowania kliki, która ją miała do Nobla wypchnąć, listy pisała, otwarcie nagród i splendorów żądała. I jest Toni Morrison opisana z całym swoim zabieganiem o Nobla. Żałosnym (bo to zawsze żałosne), narcystycznym, i śmiesznym. Tak to w opisie Englisha wygląda, jakby Morrison życia sobie bez dostania tej nagrody nie wyobrażała. Jelinek to co innego. Tej pewnie do głowy nie przyszło, że jej pisanie może kiedyś takich splendorów zaznać. Ale… Wróćmy do ciebie. Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
K.T.: A widzisz, nie czytałam „Ekonomii prestiżu”, ale widzę, że muszę po nią sięgnąć. Na pewno to zrobię, ciekawa historia z Morrison… I tak, w moim życiu jest ważna przestrzeń, w której niewiele mogą wyjaśnić słowa. Tą przestrzenią jest moja praktyka jogi. Oczywiście jako osoba obsesyjnie kupująca książki mam trzy półki z literaturą poświęconą jodze, ale z jej ponad dziesięcioletniej praktyki wiem jedno: żeby jogę zrozumieć trzeba ją uprawiać. Innej drogi nie ma. Fascynuje mnie to i uwodzi. Niezmiennie.
J.W.: Słyszałaś, że niektórzy księża uważają, że joga to wymysł szatana i do złego prowadzi? (Śmiech.)
K.T.: Słyszałam i jest mi to kompletnie obojętne. No może nawet bardziej mnie to bawi, niż nie obchodzi.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoją książkę, to na jakie jej mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
K.T.: A to już zależy od tego, o której książce rozmawiamy. Na pewno najbardziej pastwiłabym się nad moimi debiutanckimi „Własnymi miejscami”, bo są tam różne naiwności, choć myślę, że poświęcone tematowi emigracji „Zapiski szwedzkie” cały czas mają sporą siłę i poruszają ludzi. „Rówieśniczkom” chętnie poświęciłabym więcej czasu, mogłaby z nich powstać książka dwa razy dłuższa i w jakiś sposób pełniejsza. Ale nie każ mi za bardzo wchodzić w ten temat, bo ja jestem z natury strasznie krytyczna względem wszystkiego, co robię i właśnie pracuję nad tym, żeby nie przesadzać z negatywizmem. Myślę, że moje książki czytane po kolei pokazują wyraźnie jedno: rozwijam się.
J.W.: A pośpiech? Nie masz wrażenia, że na przykład w „Rówieśniczkach” tak bardzo się spieszyłaś, że z materiału na tetralogię zrobiłaś średniej wielkości powieść, tnąc watki, robiąc rozmaite skróty, nie opowiadając o wielu sprawach, które tylko zasygnalizowane zostały?
K.T.: Być może tak jest, choć „Rówieśniczki” miały być powieścią do szybkiego chapnięcia, która pozostawia po sobie długotrwały niepokój i gonitwę myśli. Ale w idealnym świecie mogłaby też z nich powstać znacznie dłuższa, zupełnie inna książka. W świecie nieidealnym, ale pełnym nadziei, taką książkę mam jeszcze przed sobą.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
K.T.: Moim największym osiągnięciem jest mój dom. Ja mam dobrze poukładane w głowie w podstawowych sprawach i wiem, co się liczy naprawdę i zawsze. Liczą się moi bliscy. Zawodowo jestem dumna z tego, że nic nie przyszło mi zupełnie łatwo. Nad każdym sukcesem musiałam ciężko pracować. Nigdy nie czułam, że mam super flow i wszystko przychodzi mi z łatwością i bezwysiłkowo. Z moich książek najbardziej cenię sobie „Moralistów”. I chyba „Rówieśniczki”.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Korzystasz z Facebooka do promocji książki, wolisz czytnik zamiast tradycyjnej książki, tweetujesz o sobie, żeby fani na bieżąco wiedzieli, co myślisz, gdzie bywasz i co akurat zjadłaś? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
K.T.: Media społecznościowe pomagają w promocji książek, także chętnie korzystam z Facebooka i Instagramu. Oczywiście tkwi w tym niebezpieczeństwo marnowania czasu na Facebook, tonięcia w niepotrzebnych dyskusjach. Staram się to ograniczać. Czytam za to tylko tradycyjne, papierowe książki. Nie lubię czytników. Pewnie w końcu będę musiała do czytnika się przekonać, bo mój dom tonie w książkach i zaczyna to już być problemem, ale generalnie nie jest to moja bajka.
J.W.: Naprawdę myślisz, że mało znanemu pisarzowi czy pisarce może pomóc „promocja na Facebooku”?
K.T.: Do pewnego stopnia. Nie należy tego przeceniać, ale nie należy też zupełnie lekceważyć.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
K.T.: Oj, tak. Choć w wynikającym z tych przemyśleń strachu i poczuciu zagubienia bardzo pomaga codzienna praktyka jogi, która kładzie nacisk na to, że wszystko jest jednością. Nadmiar informacji, w których toniemy jest jednak porażający, zmienia nam mózg. Jedynym ratunkiem jest spokojne czytanie długich powieści.
J.W.: Informacje to jedno. Ale jak reagujesz na to, że w dniu, kiedy ukazuje się twoja książka, na rynek wypuszczanych jest ileś tysięcy innych książek, z których każda odbiera jakąś cząstkę uwagi, która mogłaby zostać poświęcona twojej pracy? Jak się z tym godzisz? Jak do tego podchodzisz?
K.T.: Podchodzę do tego spokojnie i z filozoficznym dystansem. Jaki wpływ na tę sytuację będzie miał fakt, że się z nią nie godzę? Zresztą czas sporo weryfikuje, moje książki są nadal czytane, choć nie doczekały się wznowień. Nawet moja pierwsza powieść „Własne miejsca”. To bardzo dużo.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
K.T.: Myślę, że najbliższe jest mi wymieszanie ze sobą tych ról. Uważny świadek wyciąga bowiem wnioski i stara się nimi dzielić, a wtedy staje się częściowo sędzią i prorokiem.
J.W.: To jakie proroctwo masz pod ręką ostatnio jako wynik tej skrupulatnej obserwacji i świadkowania z wyciąganiem wniosków?
K.T.: Obawiam się, że wchodzimy w mało ciekawy okres w historii Europy i dzieje się tak, bo zatraciliśmy umiejętność obiektywnego patrzenia na rzeczywistość i zamiast rozwiązywania problemów prowadziliśmy miałkie wojny ideologiczne. Myślę, że wpływy prawicowych populistów wzmocnią się w ciągu najbliższych dziesięciu lat tak bardzo, że PIS to będzie europejska prawica w wersji light. Także partie, które zawsze kojarzyliśmy z liberalizmem i otwartością całkowicie zmienią kurs. Widać to już teraz w Danii, gdzie socjaldemokraci walczą o likwidację prawa azylowego i chcą tworzyć duńskie obozy dla uchodźców poza granicami Europy. Mogliśmy tego uniknąć, ale nie umieliśmy w obiektywny, spokojny sposób rozmawiać o kluczowych współczesnych problemach, na przykład tych wynikających z wielokulturowości i globalizacji. Lewica oddała te tematy populistom i sprawy zaszły już tak daleko, że wejdziemy teraz w fazę populizowania się całego dyskursu politycznego. Bardzo mi przykro, że tak pesymistycznie, ale żyjemy w świecie, w którym politycy są PR-owcami, a dziennikarze aktywistami politycznymi, to nie jest dobry układ. Mamy narastające problemy z rozumieniem, co się wokół nas dzieje, bo przeciętny człowiek nie myśli wystarczająco krytycznie, by obronić się przed fake newsami i papką serwowaną mu przez media społecznościowe. Obiecująco i optymistycznie już było, teraz będzie trudno. Co nie oznacza, że po ciężkim okresie nie nadejdzie lepszy czas. Bywa bowiem, że problemy świata rozwiązują się szybciej niż myśleliśmy, o czym świadczy dość nagłe i bezkrwawe zakończenie Zimnej Wojny. Jednak historia się na tym nie skończyła. Fukuyama był w błędzie.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
K.T.: Tak. Nie da się ukryć, że tak jest. Gdyby Twoja i Piotra Ibrahima Kalwasa świetna książka „Archipelag islam” wyszła po angielsku dyskutowałby o niej i kłóciłby się o nią cały świat. Gdyby Paulina Wilk napisała po angielsku lub francusku swój świetny zbiór reportaży „Pojutrze. O miastach przyszłości” to byłaby to książka, o której napisałaby każda szwedzka gazeta. Jest inaczej, ale można z tym żyć pocieszając się – zwyczajowo – Gombrowiczem, który także kwestię prowincjonalizmu dobrze rozpracował, a nawet wymyślił jak z bycia zmarginalizowanym uczynić siłę. Co ciekawe, Gombrowicz jest dziś w Szwecji guru młodych intelektualistów. Także czasem zdarzają się odstępstwa od opisanej przez ciebie reguły.
J.W.: Gombrowicz jako guru w Szwecji? Opowiedz o tym więcej. Jak do tego doszło?
K.T.: Gombrowicz miał sporo szczęścia, bo najpierw wystawiał jego sztuki Bergman, czyli nie mógł wylądować w lepszym kontekście, a potem zaczął go przekładać tłumacz nad tłumaczami, mistrz i wielki ambasador polskiej literatury w Szwecji Anders Bodegård. „Dziennik” Gombrowicza w jego przekładzie doczekał się wydania pocket, zarezerwowanego dla bestsellerów i potem to już poszło. Młodzi intelektualiści szwedzcy uważają Gombrowicza za lekturę obowiązkową, a jednocześnie nie mają doń nabożnego stosunku i potrafią się nim bawić. Podczas wspomnianego przeze mnie Roku Gombrowicza w teatrze Turteatern, w spektaklu „Ferdydurke” poszukiwania prawdziwego parobka i bratanie się z nim ma miejsce w… Tajlandii, bo szwedzki reżyser uznał, że to jedyny sposób na odtworzenie feudalnych stosunków wiejskich opisanych przez Gombro.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
K.T.: Nie myślałam o tym, ale chyba masz rację! Znowu wspomnę o dopiero co przetłumaczonym przeze mnie reportażu Niklasa Orreniusa. Wykorzystał w nim bardzo dużo wiedzy zdobytej dzięki uważnej lekturze wpisów w mediach społecznościowych. Wydało mi się to bardzo nowatorskie, a przecież jest to zabieg oczywisty. Jak można dziś takiej wiedzy w reportażu nie wykorzystywać? A robi się to rzadko.
J.W.: Chcesz powiedzieć, że wygląda na to, że także reportaż językowo nie nadąża za współczesnymi czasami, nie tylko poeci snujący opowieści o księżycu i łąkach?
K.T.: Aż tak daleko idących wniosków bym chyba nie wyciągała. Jest wiele reportaży otwierających oczy na rzeczywistość i współczesność. Nie jest też tak, że nasz świat dzieje się głównie na Facebooku i jeśli o nim się nie pisze, to coś kluczowego ucieka.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
K.T.: Nie wiem, czy to miałoby sens. Odnoszę wrażenie, że głównym problemem nielicznych dziś krytyków jest takie zawalenie nadmiarem wydawanych w Polsce książek, że nie da się przez to przebrnąć, o uważnym czytaniu nie wspominając. To jest polski paradoks: społeczeństwo nie czyta, a zarazem wydaje się za dużo książek. Zbyt wiele, by je wszystkie porządnie zredagować i rzetelnie wypromować.
J.W.: Ale to znaczy, że spora część tego społeczeństwa pisze. Nie jest to optymistyczne?
K.T.: W jakiś sposób pewnie tak, choć pamiętaj, że na polskim rynku książki połowa wydawanych pozycji to tłumaczenia. Pisanie jest modne. W Szwecji o pisaniu marzy co czwarty człowiek i świetnie sprzedaje się kolorowy, a więc nie taki tani w produkcji, magazyn „Skriva” dla ludzi, którzy marzą o napisaniu powieści. Jednak Szwedzi znacznie więcej czytają, a mniej wydają, i to jest chyba zdrowszy układ. Nie każda książka zasługuje na wydanie. Tak to już jest i tak powinno być.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
K.T.: Dostrzegam różnych ciekawych, a przegapionych autorów i autorki, ale wybitne zjawiska zdarzają się rzadko. Raz na sto lat, albo jeszcze rzadziej. I wtedy też są często są przegapiane. Ostatnio świat zachwycił się powieścią „Stoner” Johna Williamsa, która i mnie olśniła. Po raz pierwszy wyszła w roku 1965, sprzedała się w dwóch tysiącach egzemplarzy i nic. Została przegapiona, zero zainteresowania, autor zmarł nie zaznawszy większego uznania. W roku 2014 „Stonera” wznowiono i zachwycił rzesze czytelników w Anglii, Holandii, Szwecji i paru innych krajach. To naprawdę nieduża ale wybitna książka. W Polsce też wyszła, nie mam pojęcia w jakim przekładzie, bo czytałam ją po szwedzku, ale została kompletnie utopiona. Przegapiona po raz drugi. Nie słyszał o niej nikt. Nikt się nie zachwycił. To swego rodzaju mistrzostwo świata ze strony wydawnictwa, nie uważasz?
J.W.: Polska mistrzem Polski. (Śmiech.) Tak, znam historię „Stonera”, choć mnie akurat nie zachwyciła ta powieść. Ale powiedz może, co cię skłoniło do wyjazdu z Polski i dlaczego nie wracasz?
K.T.: Wyjechałam do Szwecji, bo spotkałam mojego męża, który jest wychowanym w Norwegii Polakiem, ale w Szwecji skończył studia i tu pracował, kiedy się spotkaliśmy. Nie mieliśmy planu pozostania w Szwecji na zawsze. Nadal go nie mamy. Ale życie tu jest na wiele sposobów interesujące i dobre dla naszej rodziny. Bardzo cenię sobie fakt, że mogę mieszkać w domu nad jeziorem i oglądać za oknem sarny, a jednocześnie znajdować się dziesięć minut od ścisłego centrum miasta. W niewielu krajach coś takiego jest możliwe. Z drugiej strony to tak naprawdę nigdy do końca nie wyjechałam, bo zawsze bywałam często w Polsce, czytałam pasjami nie tylko polską literaturę ale i prasę, byłam i jestem związana zawodowo z Polską, a moją ojczyzną jest język polski. Zyskałam więc drugi kraj, nauczyłam się kolejnego języka i sposobu myślenia, zyskałam szerszą perspektywę, mam nawet drugie obywatelstwo, ale Polski nigdy nie straciłam. Nie wracam, bo lubię żyć pomiędzy. Jestem tu i jestem tam.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
K.T.: A wiesz, że nie. W ogóle nigdy nie doświadczyłam akurat takiego problemu. Może więc mam więcej flow niż wcześniej sugerowałam.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
K.T.: Ponownie moja odpowiedź brzmi: nie!
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
K.T.: Miałam kilku wydawców i różne to były współprace, ale nigdy nie było jakiejś strasznej skuchy. Choć, jak już wspomniałam, niektórym moim książkom zmieniłabym okładki. Ostatnie dwie książki wydałam w Wielkiej Literze i to był bardzo dobry wybór. W niedużych wydawnictwach jest więcej czasu na rozmowy i refleksję. Bardzo cenię sobie współpracę z wnikliwymi redaktorkami. W ogóle wierzę w siłę i znaczenie redaktorów, uważam, że to grupa zawodowa, którą strasznie się ostatnimi czasy zaniedbuje i źle to robi wielu książkom.
J.W.: Na twoje książki redakcja miała duży wpływ?
K.T.: Niespecjalnie duży, ale i tak cenię sobie wszystkie dobre rady, które od moich redaktorek dostałam i zawsze dziękuję im za to na końcu każdej książki. Ale jak się pewnie domyślasz, sądząc po twoich wcześniejszych pytaniach, nie spotkałam redaktora, który powiedziałby: „Rówieśniczki” to materiał na genialną tetralogię. Mówiąc wprost: nie spotkałam kogoś takiego jak Max Perkins, redaktor, o którym mówi się, że dzięki niemu narodziły się takie gwiazdy literatury jak Fitzgerald czy Hemingway. Myślę, że na świecie są jeszcze tacy redaktorzy, ale obawiam się, że nie ma ich w Polsce między innymi dlatego, że w naszym kraju redaktor to najczęściej człowiek bardzo źle opłacany i zawalony nadmiarem książek do „szybkiej obróbki”. Wydawca, który to zrozumie i postawi na genialnych redaktorów, całkowicie zmieni polski rynek książki. Jestem tego pewna.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
K.T.: Po napisaniu powieści mam zawsze potrzebę zrobienia gigantycznych porządków i wywalenia różnych niepotrzebnych rzeczy. Z kolei po jej opublikowaniu przychodzi czas promocji, który jest ekscytujący na wiele sposobów, bo bardzo lubię spotkania z czytelnikami i wywiady, zwłaszcza w radiu, ale jest to także czas, który nie powinien trwać zbyt długo. Łatwo zacząć mieć wrażenie, że non stop gada się to samo.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
K.T.: Już piszę. I będzie to, jak się może domyślasz, coś zupełnie innego niż dotąd i w nowym dla mnie gatunku.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
K.T.: Myślę, że mają. Nie brałam nigdy udziału w takich warsztatach, ale wielką szkołą pisania były dla mnie doskonałe warsztaty dla tłumaczy literatury pięknej prowadzone kiedyś w Szwecji przez Zbigniewa Kruszyńskiego. Bezcenne.
J.W.: Kim byłaby idealna Katarzyna Tubylewicz w idealnym wszechświecie?
K.T.: Powiem ci tak: dojrzałość, zwłaszcza ta zdobyta dzięki długiej praktyce jogi, pozwala zaakceptować, a nawet polubić myśl o tym, że Katarzyna Tubylewicz podobnie jak otaczający ją wszechświat nigdy nie będzie idealna. Na tym polega jej urok.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
K.T.: To zależy. Bywa sexy. A czasem zupełnie nie.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Justyna Jaworska, Mirosław Dworczak. Z archiwum Katarzyny Tubylewicz.
Uwaga! Ostatnia książka Jakuba Winiarskiego to napisany wspólnie z Piotrem Ibrahimem Kalwasem „Archipelag islam. Czas Koranu, czas zmiany. Rozmowy bez cenzury”.
Książkę można zakupić na stronie wydawnictwa Błękitna Kropka:
http://www.blekitna.pl/tytuly/archipelag-islam/
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.