Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś obecnie w literaturze? Jak widzisz siebie i swoją literacką karierę po tylu opublikowanych książkach i po tak dużym sukcesie? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Cóż, z pewnością o tak zwanym sukcesie mówią mi czytelnicy i wydawcy, dla mnie to nadal jest droga, którą idę ku płycie nagrobnej z napisem „pisarka” i datą śmierci, dziś jeszcze niewiadomą.
J.W.: I od razu zrobiło się poważnie. Dobrze, to idźmy w to. Przeraża cię perspektywa śmierci? Myślisz o tym tajemniczym momencie, czy jesteś z tych, co dokładają sobie obowiązków, byle tylko nie pamiętać, że człowiek nie jest (przynajmniej na razie, przy obecnym stanie nauki) wieczny?
M.G-A.: A dlaczego poważnie? Nikt jeszcze tego nie uniknął. Wiem, że nie jestem wieczna. Nie myślę codziennie o śmierci, cieszę się każdą chwilą, mam kochającą rodzinę i dobre życie. Moja mama, choć dość wiekowa, jest bardzo energiczna i pięknie się starzeje, może pójdę w jej ślady? Może dzięki pisaniu uda mi się wyrwać z anonimowości? To cieszy.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.G-A.: Zanim jeszcze nauczyłam się pisać, a na pewno od czwartej klasy szkoły podstawowej.
J.W.: Jak to, zanim nauczyłaś się pisać? Opowiedz o tym momencie, bo to raczej niezwykłe.
M.G-A.: Moja mama była nauczycielką nauczania początkowego, czasem przychodzili do nas uczniowie. Do dziś pamiętam, jak jednej z dziewcząt, nazywała się Basia Kolczyńska i bardzo ją lubiłam, dyktowałam moje pierwsze opowiadanie. Na szczęście się nie zachowało.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłaś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
M.G-A.: Nie bardzo. W domu nie mieliśmy wielu książek, chyba głównie z Krajowej Loterii Fantowej, pamiętam te pieczątki. Ale tata był utalentowany plastycznie i literacko, chociaż nie miał szans, aby się rozwijać. Wcześnie osierocony, dorastał w czasie wojny. Maturę zrobił dopiero jako mąż i ojciec, o czym piszę w „Kalendarzach”. Mama z kolei już będąc mamą i żoną inwalidy (tata w wieku 33 lat stracił nogę w wypadku komunikacyjnym), ukończyła Studium Nauczycielskie. Sztuka i literatura były dla nich na dalekim planie. Liczyło się, aby przetrwać.
J.W.: Ty to wcześnie wyczułaś, czy miałaś swój świat i takie rzeczy jak „przetrwanie” oraz co robią rodzice, żeby przetrwać, mało cię obchodziło?
M.G-A.: Miałam oczywiście swój świat, byłam wrażliwym, trochę bujającym w obłokach dzieckiem, ale przecież brałam też udział w wykopkach, sianokosach czy żniwach u babci, w przerabianiu mięsa po świniobiciu, wyprowadzałam krowy na pastwisko i karmiłam kury. Pamiętam, jak babcia tkała dywaniki ze szmatek. Kiedy to teraz wspominam, mam wrażenie, że urodziłam się sto lat temu. Właściwie to już prawie sto… Wspominam ten kompletnie inny od dzisiejszego świat, aby pokazać młodym ludziom, jak wielkie zmiany zaszły w tym czasie.
J.W.: Jako dziecko byłaś przez rodziców, bliskich popychana w kierunku sztuki? Czułaś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?
M.G-A.: Rodzice nie sprzeciwiali się moim zainteresowaniom, bo miałam prawie same piątki (szóstek wtedy nie stawiano). Czytałam dużo, przeważnie książki ze szkolnej biblioteki. Jednak mama widziała mnie raczej jako prawniczkę lub lekarkę.
J.W.: Jak zareagowali, kiedy już się dowiedzieli i przyswoili, że nie zostaniesz prawniczką ani lekarką?
M.G-A.: Uwierzyli, że to dobry wybór, cieszyli się chyba. Ufali, że sobie poradzę. Ale jakiejś szczególnej euforii nie pamiętam. Czytałam kiedyś wywiad z Polką, która zadebiutowała w Londynie, od razu po angielsku. Jej matka zareagowała na tę wiadomość słowami: „A wiesz, jakiego ja pomidora wyhodowałam?”. Moja mogłaby powiedzieć to samo. Minęło dwa miesiące od premiery, a moja mama nie przeczytała mojej nowej książki, bo miała pracę na działce.
J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki? Obracasz się w środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz współczesną prasę literacką?
M.G-A.: Prasę literacką czytałam najintensywniej, kiedy byłam licealistką i postanowiłam się dostać do PWST na studia teatrologiczne, żeby nie wkuwać gramatyki na polonistyce. Teraz mam znajomych pisarzy i pisarki, niektórzy z nich, to moi podopieczni, bo zachęciłam ich do pisania lub pomogłam w debiucie. Obecnie prasa literacka nie ma chyba tej siły, co wtedy, a i pisarze nie są już „inżynierami dusz”.
J.W.: Żałujesz, że nie są? A może są, tylko w inny, mniej oczywisty sposób?
M.G-A.: Na pewno rola pisarza nie jest już tak spektakularna. Na dodatek wielu ludzi usiłuje przyciągnąć uwagę publiczności, choćby poprzez filmiki na YouTube. W Polsce tylko 30% społeczeństwa czyta. To zasmucające.
J.W.: Czy to wpływa jakoś na odpowiedzialność pisarzy? W ogóle: uważasz, że pisarz ma jeszcze jakieś obowiązki, zwane dawno, dawno temu „społecznymi”?
M.G-A.: O tak! Zdecydowanie! Mamy wiele obowiązków, z których nie zawsze się wywiązujemy. Być może zabrzmię jak pozytywistka, ale przede wszystkim mamy wielki moralny obowiązek wobec czytelników. Pisząc, wypowiadamy się na wiele różnych kwestii, poruszamy tematy społeczne, kształtujemy naszych czytelników. Jeśli będziemy przekonujący, mamy szansę przynajmniej odrobinę naprawić świat. Jeździmy na spotkania – to również wielkie pole do działania, zwłaszcza, że społeczeństwo nam za nie płaci! To podstawowy cel i misja. Ważne jest, abyśmy również dbali o język. Kto ma to robić, jeśli nie my?! Wydaje mi się, że dobrze by było, abyśmy nasze nazwiska oddawali wyznawanym przez nas wartościom. Chodzi nie tylko o opowiadanie historii, zabawianie, powinniśmy mieć odwagę głoszenia poglądów, dawania przykładu. Zwłaszcza teraz jest to niezwykle ważne!
J.W.: Masz stosunkowo dużo spotkań autorskich, świetny kontakt z czytelniczkami i czytelnikami. Powiedz, spotkałaś się kiedyś z taką postawą, że czytelnik czy czytelniczka domagali się od ciebie zajęcia stanowiska w jakiejś sprawie aktualnie palącej, roztrząsanej w mediach? Czy czytelnicy oczekują jeszcze, że ich pisarka czy pisarz powiedzą „jak żyć”? To znaczy, ja wiem, zawsze na spotkanie autorskie przyjdzie taki siwy pan w quasi-rogatywce i na koniec wstanie, chrząknie i zakrzyknie: „Pani, ale jak żyć? Jak żyć, psze pani?”, ale to raczej anegdotyczna postać. Czy możliwa jest jeszcze postać takiego czytelnika w wersji na poważnie?
M.G-M.: Bardzo bym chciała, żeby tak właśnie wyglądały spotkania z czytelnikami, ale odnoszę wrażenie, że gdzieś między nimi a mną stoi mur, niewysoki co prawda, ale onieśmielający. I rzadko rozmawiamy na tematy: „Jak żyć?” Jednak wezmę to sobie do serca i sama zacznę je inicjować. Zwłaszcza, że mam pomysł na dużą trasę po Mazowszu w ramach działań grupy #kulturanarodowa, do której należę.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.G-A.: Pomaga i przeszkadza jednoczenie. Ten termin obejmuje wiele pożytecznych i wiele szkodliwych dzieł. Mam wrażenie, że jest eufemizmem wobec „literatury dla kucharek” i pogardliwym określeniem dla całej grupy pisarek środka.
J.W.: Czym zajmują się według ciebie te „pisarki środka” i co je różni od, powiedzmy, zwykłych grafomanek i niezwykłych geniuszek?
M.G-A.: Różnica jest bardzo trudna do sprecyzowania. Wszystkie wydajemy książki i wszystkie mamy swoich czytelników. Jedyna różnica tkwi w poziomie literatury, jaki się uprawia, a ten jest zależny od inteligencji i poziomu oczytania każdej z nas.
J.W.: Dlaczego literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.G-A.: Powieść kobieca jest opluwana przez media opiniotwórcze nie bez pewnej racji. Wiele z dzieł wydawanych przez poważne oficyny nie powinno się w ogóle ukazać. Nie tylko są źle napisane, ale też żaden redaktor się nad nimi nie pochylił, a ich poziom urąga dobremu smakowi. Ale jednocześnie te dzieła znajdują entuzjastyczne czytelniczki, którym nie przeszkadza, że historia jest do bólu banalna, nie nawiązuje dyskursu z literaturą i karmi je banałami. Tego właśnie oczekują i to kupują, wznosząc autorce ołtarzyk w swoim sercu i na portalach. To może boleć, bo w tym samym czasie dzieła ambitne sprzedają się słabo. Z drugiej strony trudno w morzu badziewia szukać przyzwoicie napisanych historii z ważnym przesłaniem. Stąd zniechęcenie do nas wszystkich.
J.W.: Często czujesz się niesprawiedliwie wrzucona do tego worka z badziewiem?
M.G-A.: Sukces broni mnie przed frustracją.
J.W.: Jak wpadłaś na pomysł napisania akurat takiego cyklu powieści, jak „Cukiernia Pod Amorem”? Spodziewałaś się tak dużego sukcesu?
M.G-A.: Pół roku przed rozpoczęciem pracy, zimą 2008 roku, chciałam w ogóle rzucić pisanie. Nie dawało ani sławy, ani kasy, a po co w ogóle pisać, jeśli nie dla rozgłosu? Szczęśliwie spróbowałam jeszcze raz. Powiedziałam mojej mamie: „Piszę „zajeb…stą” książkę”. Ale przecież ona była taka dla mnie, nie musiała być nią dla czytelników. Pisałam bez planu, skoczyłam na główkę, ufając tylko swojemu przeczuciu, wykształceniu i źródłom. Dawałam się nieść. Trochę to przypominało podwórkową grę w wojnę. Kroiłam jakieś pola, nie wiedziałam do końca, co z tego wyniknie, dokąd mnie ta historia zaprowadzi. Pomysł przyszedł mi do głowy ćwierć wieku wcześniej z rodzinnej historii i od mojej matki chrzestnej, która była pierwowzorem Celiny Hryć. Jednak Celina szybko stała się postacią drugoplanową, a mnie porwał hrabia Zajezierski i kultura szlachecka. Stąd ten skok w historię, która nigdy nie była moim konikiem.
J.W.: Wymagało to od ciebie jakiegoś dodatkowego szperania po źródłach, dokształcania się?
M.G-A.: O tak, musiałam przejrzeć cały regał książek, które specjalnie w tym celu kupiłam i poczułam się, jakbym poprawiła wreszcie zwaloną kiedyś maturę z historii.
J.W.: Kiedy zdałaś sobie po raz pierwszy sprawę, że ten cykl to jest to? Kiedy dotarło do ciebie, że odniosłaś sukces jako pisarka i nikt ci już tego nie odbierze? Pamiętasz ten dzień?
M.G-A.: Nie. To był proces. Wydawca mi trochę mówił, przychodziły niezłe przelewy… Aż w grudniu 2011 roku mój mąż półtora roku od premiery usiadł i zaczął czytać „Cukiernię”. Raz po raz wchodził do mnie na górę, gdzie mam gabinet, i popatrywał z ukosa, jakby mnie nie poznawał, a potem mierzwił mi włosy gestem zadowolonej matki. Wreszcie powiedział naburmuszony: „Tytuł jest najgorszym elementem tej książki!” On się po prostu bał, że napisałam romans…
J.W.: Pisałaś scenariusze do „Tata, a Marcin powiedział”, pracowałaś nad dialogami do serialu „Na Wspólnej”, prywatnie związana jesteś z reżyserem. Co ci dała praca dla telewizji, dla filmu? Wpłynęło to jakoś na twoje podejście do powieści?
M.G-A.: Nie chcę mówić o „Na Wspólnej” – to tylko dwa odcinki, które ledwo poznałam podczas emisji. „Marciny” to była moja szkoła pisania dialogu. Kilkadziesiąt odcinków wylądowało w koszu, a surowym sędzią był mój własny mąż. Trudna lekcja pokory. Potem powieści budowałam jak scenariusze: trójpodział, a pomiędzy częściami dwa punkty zwrotne. Dlaczego czytelnicy nazywają moje powieści „filmowymi” nie mam pojęcia.
J.W.: Obraża cię to określenie: „proza filmowa”? Sama użyłabyś innego przymiotnika?
M.G-A.: Ależ skąd! To komplement! Czuję się wyróżniona. Jednak nie wiem, co jest w moich powieściach „filmowego”. Opisy?
J.W.: Którą ze swoich powieści lubisz najbardziej? Możesz zdradzić powód?
M.G-A.: To będzie dziwne i może nieoczekiwane, ale „220 linii”. To tylko powieść dla młodzieży, ale mam poczucie, że wykonałam kawał dobrej roboty.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
M.G-A.: Celinę Hryć, to dla niej napisałam „Cukiernię”! Ale cenię też hrabinę Barbarę Zajezierską i obecną bohaterkę in statu nascendi Teresę Kuszel vel Tessę Steinmeyer. To kobiety silne, bardzo doświadczone przez los, jednak świadome swojej drogi, priorytetów i celów. Cenię też cichą Mariannę Blatko, która nie ugięła się pod brzemieniem losu, jaki jej zgotowałam. Mam szacunek dla Grześka z „Niebieskich nitek”, Mikołaja z „220 linii” i dla Szczęsnego Sikorskiego z „Cukierni”. Nie zawsze los bohatera odzwierciedla sympatię autora. Czasami trzeba postać mocno doświadczyć, a autor cierpi wraz z nią. Prawdziwym beneficjentem tego cierpienia jest zawsze czytelnik.
J.W.: Zdarza się, że czytelniczki mają pretensje o to, co się stało z tą czy inną postacią w twojej prozie?
M.G-A.: Czasami. W „Niebieskich nitkach” podobno moja bohaterka wybrała „nie tego”.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
M.G-A.: Mikołaja z „220 linii”. Pierwowzorem był mój syn, Piotr, dlatego lubiłam tę postać. A dla moich czytelników musiałam go mocno doświadczyć. Potem płakałam, kiedy już musiałam się z nim pożegnać.
J.W.: Silne wzruszenia przy pisaniu to u ciebie norma?
M.G-A.: Nie, rzadko się wzruszam. Ale raz się popłakałam. Kiedy rozłączałam bohaterów „Niebieskich nitek”. Cóż, gdyby Linka wybrała tego, którego chciały czytelniczki, powieść skończyłaby się wraz z lekturą. Wzbudziłam jednak u nich odruch buntu, to coś znaczy.
J.W.: Czym jest dla ciebie pisanie dla młodzieży? To łatwiejsza robota czy wręcz przeciwnie?
M.G-A.: Kiedy pisałam moje powieści młodzieżowe, byłam matką nastolatków, poprzez synów miałam okazję przyglądać się z bliska życiu młodzieży. To mi ułatwiało, chociaż synowie, kiedy ich o coś pytałam, na ogół krytykowali moje stylizacje języka „na młodzieżowy”. Z tego punktu widzenia pisanie dla młodzieży może być dla dorosłego pisarza trudniejsze, bo nic się tak nie starzeje, jak slang. A reszta? Chyba nie ma znaczenia. Nie pochylałam się nad moimi bohaterami z troską, przyglądałam im się uważnie i starałam pokazać konsekwencje ich postępowania. Po to jest chyba powieść młodzieżowa.
J.W.: Twoje książki dla młodzieży są, powiedziałbym, takie bardziej tradycyjne, z ducha Niziurskiego, Bahdaja, Ożogowskiej czy może też Jurgielewiczowej. Myślisz, że młodzież jest wciąż taka sama, że nie zmieniła się pod wpływem elektroniki, jaką jest otoczona i można jej opowiadać historie tak, jak opowiadano pół wieku temu?
M.G-A.: Problemy się zmieniają, bo społeczeństwo bardzo się zmienia. Coraz więcej czasu spędzamy w sieci, to budzi moje obawy, bo sieć jest wielkim narkotykiem i może łatwo wypaczać stosunki międzyludzkie. Siedzenie przed komputerem wykrzywia nie tylko nasze kręgosłupy, ale zmienia nas samych. Ale żyjemy tu i teraz i z tego powodu jeszcze całkiem sporo mamy do rozwiązania kwestii obyczajowych. I takie są moje powieści. Powieść dla młodzieży mówi na ogół o problemach w relacjach szkolnych i domowych. Kiedy wymyślałam moje powieści dla młodzieży, ich tematami uczyniłam miłość, przyjaźń czy pracę, która nie ma ostatnio dobrej prasy, a talent shows budują fałszywe pojęcie o ludzkich umiejętnościach.
J.W.: Otrzymałaś swego czasu wielkie wyróżnienie, a mianowicie nagrodę polskiej sekcji IBBY. Zaskoczyli cię? Dużo to dla ciebie znaczyło, że akurat ta organizacja doceniła twoją twórczość? I, tak w ogóle, z czym to się dla ciebie wiązało? Zaczęłaś więcej myśleć o pisaniu dla tak zwanego młodszego czytelnika?
M.G-A.: To zabawne, ale właściwie dostałam tę nagrodę na zakończenie mojej kariery jako pisarki dla młodzieży, bo pisałam już od pół roku „Cukiernię”. Zaskoczenie było pełne, radość ogromna. Rok później jeszcze raz byłam nominowana za „Wystarczy, że jesteś”, ale skończyło się na nominacji, a „Wystarczy” zamknęło rozdział „powieść młodzieżowa” w mojej karierze.
J.W.: Literatura i sztuka filmowa spod znaku young adult to dziś gigantyczny segment rynku i, co za tym idzie, olbrzymie pieniądze. Na książki, scenariusze, rozrywkę dla nastolatków. Niektórzy mówią, że to jest takie popularne i masowe, bo jako społeczeństwo, zwłaszcza na Zachodzie, dziecinniejemy. Chcemy być zabawiani jak nastolatki i nawet mało kto się już dziś tego wstydzi, że czyta czy ogląda coś, co zostało pomyślane dla trochę tylko starszych dzieci. Co o tym dziecinnieniu kultury i sztuki myślisz? Nadejdzie dzień, kiedy tylko to, co ostentacyjnie dziecinne, będzie przez ludzi przyswajane? Straciliśmy i wciąż tracimy szansę na osiągnięcie stanu dorosłości umysłu, takiej dorosłości, jaka możliwa była do osiągnięcia jeszcze dla naszych rodziców i dziadków?
M.G-A.: To straszne, ale zgadzam się, że dziecinniejemy. Nasza kultura jest coraz bardziej papkowata. Zobacz, jakie książki stoją na szczycie list przebojów! A jeśli coś nie jest lekkie, łatwe i przyjemne, pochyla się nad tym niewielki krąg czytelników. Zastanawiam się czasem, co jest przyczyną tego stanu rzeczy i myślę, że demokratyzacja kultury. Dostęp poszerza krąg odbiorców, z konieczności spłaszczając tematykę, bo główną rolę gra przecież pieniądz.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym?
M.G-A.: Tak, Michał z „110 ulic”, Mikołaj z „220 linii”, Linka z „Niebieskich nitek”, Celina Hryć z „Cukierni”, ale pierwowzory bardzo szybko ustępują miejsca bohaterom literackim, którzy wyzwalają się na niepodległość.
J.W.: Pierwowzory nie mają do ciebie pretensji? Wiesz, opisać kogoś innymi kategoriami niż on sam by siebie opisał, to ponoć najgorsze okrucieństwo, jakie jeden człowiek może zgotować drugiemu.
M.G-A.: Moi synowie mnie nie czytają. To znaczy Piotrek przeczytał „220 linii”, ale dla niego Mikołaj to nie on. Maciej nie przeczytał „110 ulic” twierdząc, że zna siebie, więc lektura nie jest mu potrzebna. Ja jako Linka też się nie czuję obrażona. A moja ciotka? Zmarła, zanim zadebiutowałam, ale byłaby raczej dumna, bo Celina Hryć to piękna postać.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.G-A.: Chyba to, że to jedyny sposób, aby sobie zapewnić nieśmiertelność. Wiem, jak to brzmi, ale po co się zostaje artystą? Wiele satysfakcji sprawia każdy mail od czytelników, w którym dziękują za nieprzespane noce, spędzone w towarzystwie moich bohaterów. Ale przez wiele lat odzewu nie było, a przecież musiałam wierzyć sens tego, co robiłam.
J.W.: Nieśmiertelność? A nie wystarcza, że teraz, za twojego życia, ludzie dobrze się bawią, śmieją i wzruszają, czytając twoje historie?
M.G-A.: To dla mnie bardzo wiele znaczy. Trudno mi wyobrazić sobie te tysiące czytelników. Liczę, że około miliona ludzi mnie przeczytało, sprzedało się prawie 700 tysięcy moich książek, nie licząc przekładów, a przecież czytelniczki mi mówią, że ich książki krążą po rodzinie i znajomych. W bibliotekach też są kolejki. Zatem jak ogarnąć myślą ów intymny moment lektury, kiedy jesteśmy tylko ja i ten ktoś po drugiej stronie powieści. To trochę tak jakbym szeptała mu do ucha albo jakbyśmy rozmawiali przez telefon. Niesamowite.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.G-A.: Chyba nie, idę za logiką świata przedstawionego i moich postaci. Próbuję pisać prawdziwie i ciekawie. Nigdy nie mam rozpisanego szczegółowo planu, bo wiem, że moje postaci czasem lubią same o sobie stanowić. Pozwalam im na to w granicach rozsądku.
J.W.: Po tylu latach pisarskiej praktyki masz pewnie jakieś rady dla twórców, może nawet szykujesz się do wydania własnego poradnika pisarskiego. Zgadłem?
M.G-A.: O nie! Nic takiego nie planuję, chociaż zbieram od dawna książki z radami o pisaniu i mam też twoją! Najważniejsza rada dla tych przed debiutem to: czytajcie jak najwięcej, wtedy osłuchacie się z językiem i nie będziecie robić błędów. Rada dla piszących: nie zniechęcajcie się i każdego dnia napiszcie choćby kilka zdań. Wena przychodzi podczas pisania!
J.W.: Myślisz, że każdy pisarz czy pisarka na pewnym etapie kariery powinien zacząć dzielić się wiedzą z młodszymi, początkującymi?
M.G-A.: Nie wszyscy są na tyle otwarci, żeby to robić. Niektórzy może sądzą, że nie mają nic istotnego do powiedzenia. Piszą „organicznie”, nie zastanawiając się i nie znając reguł osiągają sukces, więc czego tu uczyć? Ja też nie mam jakiegoś kanonu, ważnych punktów, czy czegoś w tym rodzaju. Nie każda znakomita gospodyni domowa może napisać książkę kucharską. Do tego trzeba kogoś z zewnątrz.
J.W.: Czy zgodziłbyś się z twierdzeniem Kundery, że powieść nowoczesna nie zrodziła się z ducha teorii, lecz z poczucia humoru? I, w nawiązaniu, jak myślisz: można zaliczyć cię do autorek piszących z humorem?
M.G-A.: Ależ tak! Napisałam przecież „Mariola, moje krople”! I choć miał to być scenariusz, tytuł funkcjonuje jako powieść. W duchu jestem miłośniczką humoru, a nawet groteski. Ale nie wszędzie one pasują.
J.W.: Donald Maass, agent literacki i znany pisarski coach dzieli autorów na „opowiadaczy” (storytellers) i „poszukiwaczy statusu” (status seekers). Opowiadacze, powiada, chcą tylko pisać. Chcą coraz lepiej opowiadać zajmujące historie i nie zastanawiają się, czy zyskają dzięki temu poklask, sławę, pieniądze, wyższy status oraz inne dobra cenione przez tłum. Poszukiwacze statusu natomiast kalkulują każdy ruch, uważając pisanie za tworzenie marki (brandu), element gry marketingowej, czasem nawet dodatek do ogólnego PR’u. Poszukiwacze zastanawiają się, „co ludzie pomyślą, jak napiszę to czy tamto?” albo wręcz „co powinienem napisać, żeby zyskać natychmiast sławę tego czy innego grona?” Co myślisz o tym podziale? Ma on według ciebie sens?
M.G-A.: Myślę, że jest, jak każda teoria, trochę naciągany. Wiadomo, że opowiadanie historii to nasze życie, zawód, sposób na zarabianie i pasja jednocześnie. Każdy z nas jest swoim PR-owcem, bo chyba nie ma polskiego pisarza, który jest w stanie zatrudnić kogoś na stałe. To zresztą daje się wyczuć, czy autor angażuje się w kontakty z czytelnikami, czy robi to za niego kto inny. Szczerość jest nie do kupienia. No ale mamy pisarzy, którzy mają rozdęty PR i są nędznymi opowiadaczami i świetnych opowiadaczy, którzy nie potrzebują PR-u. To kwestia wieku, powodzenia i statusu właśnie. Każdy z nas chciałby sprzedawać więcej.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.G-A.: Znalezienie pomysłu na dobrą scenę.
J.W.: Co powinna zawierać scena, żebyś uznała ją za dobrą?
M.G-A.: Powinna być zwięzła, nieoczywista, zapierająca dech w piersiach.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.G-A.: Znalezienie pomysłu na dobrą scenę.
J.W.: Masz jakiś sprawdzony sposób, żeby taki pomysł znaleźć?
M.G-A.: Szukam, dużo myślę o bohaterach i ich motywacjach, chcę, żeby się same tłumaczyły, nie pozwalam im za dużo mówić wprost. I czasami wpada mi do głowy scena lub chociaż pytanie, które konstruuje dalszy ciąg książki. Tak było w przypadku próby otrucia Adrianny przez jej siostry. To, że powinny zareagować wobec jawnego lekceważenia ze strony hrabiego, wpadło mi do głowy w autobusie, kiedy wracałam z zakupów. Ale te chwile olśnień są rzadkie, zatem na co dzień muszę niekiedy zadowolić się czymś gorszym, czasem to potem zmieniam. Jednak na ogół trzymam rękę na pulsie i jeśli bohater mi za bardzo wierzgnie, ściągam mu lejce, przeczuwając, że wiedzie moją historię na manowce. Autor zawsze musi myśleć kilkanaście nienapisanych scen do przodu.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć każdą ze swoich powieści, czy miałaś problemy, doświadczałaś pisarskiego bloku? Miałaś chwile zwątpienia, czy zawsze wiesz, że to się musi dobrze skończyć?
M.G-A.: Tylko jedną powieść napisałam w czasie krótszym niż kwartał. Problemy mam codziennie i codziennie doświadczam bloku. Zwątpienie to moje drugie imię. W końcu zadebiutowałam bardzo późno właśnie dlatego, że wątpiłam w swoje prawo do pisania. Piszę mniej więcej jedną powieść na rok, pracuję pół roku: od jesieni do wiosny. Dobra średnia dzienna to dwie strony tekstu. Bardzo pomagają wydane zaliczki. Jestem sumienna i nigdy nie przeciągnęłam terminu oddania powieści bardziej niż o dwa tygodnie.
J.W.: Zaliczki mówisz. Ale ty chyba nie żyjesz z pisania, co?
M.G-A.: Od lat mam firmę, przynosi całkiem miły, choć nie kolosalny dochód, gdybym musiała tylko z niej żyć, dałabym radę. Z samego pisania dałabym radę się utrzymać, choć to raczej dochód nieregularny i inwestuję go w dzieci. Czasami żartuję, że ja mam sukces, a moi synowie jego owoce.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.G-A.: Pewnego dnia dotarło do mnie, że jeśli nie zacznę pisać, to zwariuję. Nie potrafię żyć wyłącznie codziennością, muszę okrasić swoje życie dodatkowym sensem.
J.W.: Codzienność nie ma tego sensu w dostatecznej ilości sama w sobie?
M.G-A.: Jestem po pachy unurzana w codzienności. Bardzo poważnie traktuję moje domowe obowiązki, czasem nawet jako ucieczkę od pisania. Ale codzienność codziennością, a wieczność wiecznością.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie, choć niektórzy twierdzą, że trudne. Czym jest dla ciebie poezja? Czytasz w ogóle poezję? Pisujesz? A jeśli tak, powiedz, co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.G-A.: Poezja to kondensacja prozy. Wyższa szkoła jazdy. Nigdy nie wzniosłam się tak wysoko.
J.W.: Próbowałaś?
M.G-A.: Nie dość skutecznie. I nigdy nie zakładałam, że będę poetką.
J.W.: Prowadzisz, może nie regularnie, ale prowadzisz dwa blogi, jeden osobisty, drugi zaprojektowany specjalnie dla miłośników „Cukierni Pod Amorem”. Chciałbym cię w związku z tym zapytać, co myślisz o blogerach książkowych? Uważasz, że to dobrze, że każdy, niezależnie do talentu i wiedzy, może założyć bloga i wystawiać zawodowym pisarzom „recenzje”?
M.G-A.: Recenzje są takie, jak ich autorzy. Czasami urocze, czasem powalające, czasem szkoda na nie czasu. Recenzenci sami się pasują na sędziów, jak autorzy pasują się na kaznodziejów. Żyjemy w czasach zamętu.
J.W.: Podziwiam olimpijski spokój, z jakim o tym mówisz, ale pamiętam, co pisał Gombrowicz: niesprawiedliwa opinia idioty boli tak samo jak uczciwa, solidnie przemyślana opinia kogoś, kto się zna. Zgadzam się więc, że czasem szkoda czasu, ale jak się czujesz, jak już na takie coś spod znaku „szkoda czasu” trafisz i znajdujesz, że ktoś ani cię dobrze nie przeczytał, ani zrozumieć nie próbował?
M.G-A.: Kiedy szukasz pochwał, na ogół znajdujesz krzywdzące opinie. Zatem nauczyłam się nie szukać pochwał.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.G-A.: Trudno mówić o konkretnych autorach, bo czytam sporo. W liceum głównie klasyków. Nie mam pojęcia, ile zrozumiałam z „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta czy „Don Kichota” Cervantesa, ale nie wyobrażałam sobie, że mogę się rozwijać bez tej wiedzy. Chyba była to lektura formująca. Uczyłam się też przez cztery lata łaciny, co dziś niektórym wydaje się totalnym przeżytkiem, a przecież nie jest. Mam coraz mniej czasu i wiem, że wielu książek, które zgromadziliśmy, już nie przeczytam. Staram się też nadążać za tym, co czytają „wszyscy” i zbyt często się rozczarowuję.
J.W.: Co cię tak ostatnio rozczarowało z tych okrzyczanych tytułów? A co może byś poleciła, bo niedocenione?
M.G-A.: Chętnie polecam Pawła Potoroczyna „Ludzką rzecz”, nominowaną zresztą do Nike. Natomiast rozczarowała mnie nowa powieść Eleny Ferrante. Jej cykl neapolitański bardzo mi się podobał, a „Córka” jest niestety niemal wierną kopią tamtych książek.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może wręcz przeciwnie: światu nie mamy czego zazdrościć, nasza kultura, sztuka, literatura ma się świetnie i powinna błyszczeć na arenie międzynarodowej? Jak myślisz?
M.G-A.: Trudno mi oceniać naszą kulturę, ponieważ nie jestem oczytana w stopniu, który pozwalałby na formowanie cenzur. Wydaje mi się, że każda kultura powstaje w swoim tyglu politycznym i obyczajowym, jest z nim nierozerwalnie związana. Oczywiście często jako autorzy naśladujemy modne prądy, bo to się opłaci, a czytelnicy lubią książki „podobne do…”. Jednak sądzę, że żaden ze znanych mi pisarzy nie robi tego świadomie.
J.W.: A jak wygląda sprawa z tłumaczeniami twoich książek? „Cukiernia…” była tłumaczona, ale co z resztą tytułów? Skupiasz się wyłącznie na rynku polskim? Nie uważasz, że miałabyś szansę w bezpośrednim starciu z autorkami i autorami anglojęzycznymi na cotygodniowej liście bestsellerów „The New York Times”, gdyby tylko twoja proza została porządnie przetłumaczona, wydana w UK czy USA i choć przez moment dobrze promowana?
M.G-A.: Nie, „Cukiernia” nie była tłumaczona. Ani żadna z moich powieści dla dorosłych. Jedynie powieści dla młodzieży zostały przetłumaczone na macedoński (w tym jedna spiratowana), bułgarski i ukraiński.
J.W.: Wystarcza ci to, że w Polsce, Bułgarii i na Ukrainie jesteś znana, czy jednak myślisz o tłumaczeniu na angielski? Wiesz, wtedy miałabyś wejście na praktycznie cały świat, od Europy Zachodniej przez USA po Azję i dalej. Nie kusi cię to? Nie wydaje się naturalnym etapem w procesie zyskiwania jeszcze większej sławy i pieniędzy? A może uważasz, że za dużo z tym roboty i nie ma co się napinać?
M.G-A.: Wydaje mi się, że wydawca „Cukierni” niespecjalnie o to dbał, przecież sprzedaż była ponad wyobrażenie dobra. Zresztą nikt się do nas nie zwrócił o prawa. Mam zrobioną profesjonalną prezentację po angielsku, która utknęła gdzieś w Hiszpanii. Nie bardzo wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. Nie znam ludzi, nie mam kontaktów, nie mam nawet agenta.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.G-A.: Chodzi mi po głowie temat polityczny. Po trosze realizuję go w każdej mojej powieści, ale chyba przyszedł czas na jakiś poważniejszy projekt.
J.W.: Nie obawiasz się, że doraźność wszelkiej polityki może zniweczyć nadzieje na nieśmiertelność prozy?
M.G-A.: Teraz, kiedy poznałam „Opowieść podręcznej” Margaret Atwood, nie mam takich obaw. Zresztą, przecież to nie tylko „Opowieść podręcznej”, bo też na przykład „Podróże Guliwera”, prawda? Oczywiście nie podoba mi się Gorki czy Ilia Erenburg, ale gdybyśmy tak zaczęli szukać, to udałoby się znaleźć dobre powieści polityczne w kostiumie symbolicznym, mówiące wiele o społeczeństwie i zarządzaniu nim. W końcu to jeden z najważniejszych tematów w dziejach literatury.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.G-A.: Przed godziną wyszli ode mnie goście. Jedna z przyjaciółek domu powiedziała surowo: „Na Facebooku jesteś odważna, polityczna, walisz prosto z mostu. Dlaczego taka nie jesteś w swoich powieściach?”. Nie wiem. Nie ma w tym kalkulacji. Te dwie ścieżki się nie pokrywają, a przecież chociażby w najnowszej powieści mówię, jak mi się zdaje, o czasach totalnego przełomu, jaki mieliśmy po wojnie i jaki obserwuję teraz. Tak, owijam w bawełnę, ale to rolą czytelnika jest powieść z bawełny rozwinąć.
J.W.: Jakimi zatem cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.G-A.: Nie uważam, że mogę czegokolwiek wymagać, choć oczywiście liczę na uważność, otwarty umysł i pewne oczytanie, podstawowa znajomość historii też by się przydała, ale nie jest niezbędna, od tego czytelnik ma mnie.
J.W.: Czyli programowo nie masz zamiaru skazywać nikogo na, jak to ujmował Miłosz, „męki wyższego rzędu”? Ma być prosto, jasno, bez awangardowych zagwozdek?
M.G-A.: W zależności od poziomu i inteligencji różni czytelnicy wyczytają różne rzeczy z tej samej powieści. Trochę mnie boli, że „Fortuna i namiętności” nie została zrozumiana jako pamflet na współczesną Polskę, ale co mam z tym zrobić? Dać ogłoszenie do gazety?
J.W.: Zawsze można na przykład na blogu zasugerować inne odczytanie. Ale rozumiem, zostawiasz czytelnikowi możliwość, że się nie zrozumiecie tak do końca. To z innej beczki. Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.G-A.: Zdecydowanie. Artyści są z natury rzeczy bystrymi obserwatorami, najzdolniejsi z nas umieją też swoje obserwacje przekuć w dzieła sztuki. Zatem dwie ważne cechy artystów to wrażliwość i przymus, aby pouczać.
J.W.: Co twoim zdaniem sprawia, że tak często żywoty artystów przypominają żywoty jakichś wykolejeńców? Wrażliwość?
M.G-A.: Czy to aby nie dotyczy w znacznej mierze mężczyzn? Ja nigdy nie wypaliłam papierosa ani jointa, nie piję wódki, jedynie czasami kieliszek wina i nie pamiętam żadnej wykolejonej autorki.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża, gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.G-A.: Kiedyś, bardzo dawno temu, natknęłam się na książkę: „Czy artyście wolno się żenić?”. Nigdy jej nie przeczytałam, ale pamiętam do dziś. Mam męża artystę i dwóch synów, również artystów, a jednak znalazłam czas na napisanie swoich powieści, chociaż, jako żywo, dom i rodzina zawsze były dla mnie ważne. Myślę, że Poetka mogła mieć rację, ale mnie się udało. Teraz, kiedy synowie się wyprowadzili, czasem myślę o cenie, którą nie tylko ja zapłaciłam, oni również. Ale czy lepiej by mi było bez nich? Na pewno nie. Zresztą czasy były inne, mniej nastawione na indywidualizm. Poświęcenia nikt nikomu nie wyrzucał. Brakuje mi dziś tego. Nie ma związku bez poświęcenia, nie ma rodziny. Może dlatego mamy taki kryzys dzietności?
J.W.: Przyparta do muru przez życie poświęcałaś pisanie dla dobra rodziny, czy raczej odwrotnie?
M.G-A.: Raczej odwrotnie, zaczęłam pisać mając już męża i dzieci.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.G-A.: Dla autora sukces to dobra sprzedaż, szerokie grono czytelników, rozprzestrzenienie się opowiadanej historii. Zdarza się wtedy, kiedy powieść współgra z jakimiś strunami czytelników. Często sukces osiągają książki złe, wielokrotnie odrzucane przez wydawców, a jednak po ukazaniu się pożądane przez szerokie grono czytelników. Przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Jedyna pociecha, że książki złe mają krótki żywot. Kto dziś pamięta o międzywojennym przeboju Juliusza Germana pt. „Iwonka”?
J.W.: Germana nie znam, ale ten fenomen, że sukces, jak mówisz, osiągają książki złe, wielokrotnie odrzucane przez wydawców, a jednak po wydaniu pożądane przez szerokie grono czytelników, to jest ciekawa sprawa. Czego zdają się nie wiedzieć wydawcy, co wie grono czytelniczek takiej odrzuconej, a potem sprzedanej w milionowym nakładzie książki?
M.G-A.: Ja też go nie znam, ale zdołował Makuszyńskiego, aż ten zaśpiewał na melodię „Roty”: „Nie będzie German pluł nam w twarz i dzieci nam „iwonił”. Wydawcy mimo wszystko, chociaż coraz rzadziej, chcą wydawać książki dobre, serwować wykwintne dania. Nie ich wina, że czytelnik gustuje we flakach czy innym hamburgerze.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.G-A.: To przeważająca część mojego życia: rodzina, dom, psy, ogród, działalność społeczna.
J.W.: Powiedz o tej działalności. Uważasz, że pisarka powinna się angażować tak, jak na przykład ty w tę akcję z wójtami czy inne społecznie pożądane, ale czasożerne projekty? Nie uważasz tego za stratę czasu?
M.G-A.: Oczywiście zewsząd słyszę, że „Pisarz powinien pisać”. Ja tę akcję z wójtem zrobiłam praktycznie sama. Oczywiście wydawcy przysłali mi książki, a Polska Izba Książki wydrukowała dyplomy, za co jestem im bardzo wdzięczna, ale wymyśliłam ją i koordynowałam w pojedynkę. Byłam też prezesem lokalnego oddziału Towarzystwa Przyjaciół Warszawy. Prowadzę blog mojego osiedla. Uważam, że pisarze, jak wszyscy obywatele, mają obowiązek wypowiadania się i działania społecznego.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.G-A.: Ojej, naprawdę?! Gdybym znała swoje mankamenty, to bym ich nie wystawiała na widok publiczny, raczej czym prędzej bym się ich pozbyła.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.G-A.: „Cukiernia Pod Amorem” uczyniła ze mnie pisarkę czytaną w kraju i zagranicą, zbudowała moją publiczność. Nie wiem, czy uda mi się skoczyć wyżej, raczej wątpię, choć będę próbowała. Marzę o sztuce teatralnej, a konkretnie o komedii, ale to bardzo trudny gatunek. Myślę o małym serialu, takim do Internetu. W życiu? Czekam na wnuki…
J.W.: Stawiasz dzieciaki pod presją, czy tylko tak sobie wyobrażasz, że może byłoby miło, gdyby się wnuki pojawiły?
M.G-A.: I to, i to. Moi synowie mają już swoje lata.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Korzystasz z Facebooka do promocji książki, wolisz czytnik zamiast tradycyjnej książki, tweetujesz o sobie, żeby fani na bieżąco wiedzieli, co myślisz, gdzie bywasz i co akurat zjadłaś? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.G-A.: Facebook tak, Instagram tak, chociaż to zabiera dużo czasu. Tweeter nie, bo założyłam kiedyś konto, ale zapomniałam hasła… Nie robię zdjęć swoich butów, wanny, w której się właśnie wypluskałam, etc. Czasem sfotografuję potrawę, ale tylko samodzielnie ugotowaną i tylko w celu propagowania wegetarianizmu. Robię dużo zdjęć natury, mojego ogrodu i przyrody na moim osiedlu. Jednak chętnie odpowiadam też na pytania czytelniczek, pojawiające się na Facebooku. To dobre miejsce, aby się skontaktować.
J.W.: Wegetarianizm? To ty nie wiesz, że jako gatunek jesteśmy drapieżnikami?
M.G-A.: Różnie o tym mówią. Przemysłowa produkcja mięsa walnie przyczynia się do zniszczenia planety. Wymaga mnóstwa wody i paszy, jest nieetyczna, nieekonomiczna i niezdrowa.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.G-A.: Staram się o tym nie myśleć, bo to pierwszy krok, aby zanegować sens twórczości w ogóle. Nie chodzę do księgarń, bo mnie przytłaczają ilością książek.
J.W.: Dlaczego ilość tworzących miałaby negować sens twórczości? Czemu tak to widzisz? Nie jest tak, że w wiele jest pokoi w Hotelu „Literatura” i w każdym może inna impreza hulać bez szkody dla pozostałych, chwilowych, było nie było, gości?
M.G-A.: Zapewne, ale konkurujemy, przynajmniej w Polsce, o garstkę kupujących książki. A biblioteki mają szczupłe fundusze.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.G-A.: Zadowalam się rolą świadka, choć oczywiście wolałabym być prorokiem. Długo zwlekałam z debiutem, bo czekałam na tę jedną wielką myśl. Na dodatek prorocze książki stają się bestsellerami najczęściej po śmierci autora.
J.W.: Co cię oświeciło, żeby nie czekać na „tę jedną wielką myśl”? I czemu prorok. Nie uważasz, że to przegwizdane: stale widzieć nadciągającą zagładę, mówić o tym – i być ignorowanym?
M.G-A.: Tak, niełatwo być Kasandrą, ale jeśli już iść, to na czele. Zwłaszcza kiedy jest się Lwem i numerologiczną Jedynką. Co mnie oświeciło? Czas. Płynął nieubłaganie, a ja nie miałam pomysłu na nowy prąd literacki ani dzieło godne Nobla.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.G-A.: Naszym problemem jest niszowość języka i historii. Konkurencję międzynarodową wygrywają autorzy języka angielskiego. Tam są zresztą agenci, którzy pracują z autorami nad ich sukcesem. My piszemy, jak nam w duszy gra. Czasem to przynosi oczekiwany skutek, czasem nie.
J.W.: Jak tak o tym mówisz, to mam wrażenie, że ten nasz rynek wydawniczy to jakaś prowizorka w porównaniu do zagranicy. Tak to czujesz?
M.G-A.: Anglik, Amerykanin, wydając dobrze przyjętą powieść może liczyć na sprzedaż rzędu kilkunastu milionów. Po angielsku sprzeda u siebie, w Ameryce, w Australii, w Indiach i gdzie tam jeszcze, bo wszyscy uczymy się angielskiego. Polak musi lubić to, co ma. Żebyśmy jeszcze byli egzotyczni, ale nie jesteśmy.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.G-A.: Coś w tym jest, czasy nas przecież zmieniają, a obcowanie z techniką to cud i zmora zarazem.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.G-A.: To znaczy, że czegoś nie zrozumieli z tej lektury? Chyba nie czuję się kompetentna. Ale kazałabym czytelnikom przeczytać literaturę obozową i produkcyjniaki, aby zrozumieli, do czego prowadzi nas obecny rząd. Ideologia „czystości” i „zamknięcia” już podzieliła Polaków, a będzie jeszcze gorzej. Przerażająca jest zgoda na faszyzm. Kaczyński to inteligentny człowiek, czyżby nie wiedział, że każda rewolucja pożera swoje dzieci? Ta fala agresji i nienawiści pod szyldem religii powinna też budzić zaniepokojenie Kościoła. A chyba nie budzi. Będziemy jeszcze gorzko płakać z powodu tej bezczynności.
J.W.: Czyli jednak czasem trudno nie prorokować, nawet jak się uważa jedynie za świadka?
M.G-A.: Historia podobno powtarza się jako farsa. Oglądając zdjęcia z 11 listopada, zastanawiam się, gdzie ta farsa?
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.G-A.: Ostatnio czytam reportaż. Kupiłam wszystkie książki Marcina Kołodziejczyka. Nie jest „przegapiony”, ale mówię o nim, aby czytelnicy tego wywiadu spróbowali się zapoznać z jego dziełami. Ma niewiarygodne ucho do polszczyzny.
J.W.: Pamiętasz jakąś frazę, zdanie, którym cię zachwycił?
M.G-A.: Fragment z „Dysforii”: „Ona z tym swoim ciećwierzem Kanary, a one co najwyżej Władysławowo. Piwo – same, wino – same, czasem być może – jedynie dla psychologicznej higieny samopoczucia – jakiś outsourcingowy seks z przygodnym tucznikiem śpiewającym nocami na deptaku chwałę jebanego klubu piłkarskiego z nieważnego końca kraju” – to polszczyzna, jakiej ja nie słyszę w moim życiu i jakiej nie znam. Przykład jeden z wielu, nie jest to najważniejsze zdanie, bo jeśli kreślę po książkach, to tylko po to, żeby poprawić błędy i potem naprzykrzać się wydawcom. A tam błędów nie ma.
J.W.: Cytat zaiste godny uwiecznienia. Zachęciłaś mnie, sięgnę. Zanim jednak pobiegnę do księgarni, pytanie kolejne: czy łatwo było ci znaleźć wydawcę dla pierwszej książki? Łatwo było z debiutem?
M.G-A.: Miałam ogromnie dużo szczęścia, bo przyjaciółka wydeptała mi ścieżkę do wydawcy, mówiąc bez mojej wiedzy, że mogę napisać powieść dla młodzieży. Myślałam wtedy o pisaniu powieści, ponieważ moja przygoda z serialem się wyczerpała. Chętnie przystałam na propozycję i miło wspominam pracę z redaktorką, nieżyjącą już Danutą Sadkowską, która otoczyła mnie opieką i dała nieprawdopodobne wręcz wsparcie!
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.G-A.: Na szczęście nie. Chociaż tak, po kilkudziesięciu stronach nagle się nie podobało… Ale bez problemu znalazłam nowego wydawcę. To była kara. Ostatnio jestem wyprzedawana za karę w cenach poniżej złotówki. Wydawcy też ludzie.
J.W.: Skąd ta plaga „taniej książki”?
M.G-A.: Kiedy nakład przestaje się schodzić, magazynowanie staje się nieopłacalne. Więc chyba lepsza tania książka niż mielenie, co też się zdarza.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.G-A.: Miałam wielu wydawców, dziewięciu, jeśli dobrze policzyłam. U tego pierwszego dwie rzeczy mnie zachwyciły: szybka wypłata pieniędzy i współpraca redaktorska. Zrezygnowano jednak ze mnie, bo rozglądałam się za kimś, kto włoży więcej energii w promocję. To wieczne zmartwienie autorów – każdy z nas chciałby być lepiej promowany. I tu się właśnie nasze interesy rozchodzą. Każdy wydawca woli wydać nową powieść niż promować to, co już jest na rynku. Chyba, że bardzo dużo wydał na zaliczkę lub licencję, bo jednak kasa musi się zgadzać. A autor, jeśli napisze książkę, nad którą ślęczał rok, a choćby i kwartał, chciałby z niej przez chwilę pożyć. Kupujesz kanapę w Ikea na długo, chciałbyś na niej posiedzieć, a nie za rok wymieniać ją na inną.
J.W.: Czyli rada dla debiutantów: wyciągnij jak największą zaliczkę, bo to jedyna szansa, że będą się starać, żeby im się zwróciło?
M.G-A.: Tylko czy debiutant będzie miał siłę przebicia? Wątpię. Jest tak podniecony perspektywą ujrzenia swoich słów drukiem, że sika po nogach i nawet umowy nie czyta, sądząc, że interesy jego samego i wydawnictwa są zbieżne. Nie są i na tym tle dochodzi do mnóstwa rozczarowań. Mając romantyczne podejście do życia, autorzy zadowalają się byle czym. Już nawet debiutancką umowę powinien przeczytać prawnik. W razie potrzeby służę kontaktem.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu kolejnej powieści?
M.G-A.: Mam mnóstwo energii, to chyba taki kop adrenaliny, radość, że jednak dałam radę. Wydaje mi się wtedy, że mogłabym zaraz zacząć pisać następną. Ale szybko mi to mija. Pracujemy nad redakcją (każdą moją powieść czytam wtedy kilkakrotnie, sprawdzając poprawki redaktorskie). Ten etap trwa prawie tak długo jak samo pisanie i kiedy następuje premiera, jestem już myślami daleko, na ogół w następnym tomie lub w innym świecie. Dlatego ważniejszy jest dla mnie moment ukończenia powieści niż jej ukazanie się drukiem. Jedynie za pierwszym razem miałam tę cudowną moc, ale debiutuje się tylko raz…
J.W.: Przyzwyczaiłaś się i wszystko stało się zwyczajne?
M.G-A.: Trochę tak, chociaż każda powieść jest jak nowe dziecko. Trud przy powstawaniu, nadzieje, rozczarowania…
J.W.: Jestem pewien, że zamierzasz napisać kolejne książki. O czym będzie następna?
M.G-A.: Teraz tkwię znów w Gutowie i pozostanę tu jeszcze przez dwa lata. Mam dużo materiałów do sagi warszawskiej, myślę o powieści współczesnej. Przydałaby się umiejętność szybkiego pisania. Ale ja właściwie nie lubię pisać. To bardzo męcząca i stresująca praca. Codziennie konfrontujesz się z własną niemocą. Nie wiem, jakim cudem cokolwiek napisałam.
J.W.: Wydajesz się pełna energii i optymizmu, o jakiej więc „niemocy” mówisz?
M.G-A.: Jestem pełna energii w wywiadzie, bo nie muszę nic wymyślać. Mam w tej chwili złamaną rękę i usprawiedliwiam się, że przecież jestem na zwolnieniu. A potem będzie przeliczanie, ile czasu mi zostało, ile stron dziennie muszę napisać, czy zdążę. Bo ja się bardzo łatwo wybijam z rytmu. Naprawdę nie wiem, jak mi się udało napisać te wszystkie powieści… To uczucie braku pomysłu na dalszy ciąg, to szukanie po omacku… Straszne.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? A jeśli uważasz, że takie nauczanie ma sens, to powiedz, kto twoim zdaniem najbardziej może skorzystać z warsztatów pisarskich, jak uważasz?
M.G-A.: Absolutnie tak! Można i trzeba! Jest jeden warunek – uczeń musi chcieć. A niełatwo jest chcieć, kiedy wydawnictwa przyjmują i drukują niemal wszystko. Tymczasem ludzie naprawdę wybitni, są wdzięczni za naukę. Już są świetni, ale dalej chcą się kształcić. Ostatnio słyszałam, że Elżbieta Cherezińska pracuje nad scenariuszem do filmu i podobno mówiła, jak wiele warsztatowych umiejętności daje jej współpraca z producentem. Jej samokrytycyzm zrobił na mnie duże wrażenie. Natomiast słabym autorom brak wiedzy zupełnie nie doskwiera. I ten słowotok… Dwoje polskich autorów podziwiam. Kobieta powiedziała w wywiadzie: „Jeśli mi nikt nie przeszkadza, to mogę napisać dziennie czterdzieści stron, z czego dwadzieścia nadaje się do druku”. Mężczyzna: „Nie mam dobrego dnia, jeśli nie napiszę piętnastu stron”. Pozazdrościć.
J.W.: Kim byłaby idealna Małgorzata Gutowska-Adamczyk w idealnym wszechświecie?
M.G-A.: Dobrą królową? Właścicielką szkoły? Z perspektywy czasu i dzięki samopoznaniu wiem, że mogłabym nauczyć się każdego zawodu. Jestem bystra, pracowita, systematyczna. Lubię ludzi i mam standardy moralne. To oczywiście nie moja zasługa, tylko charakteru, który dostałam w genach i wychowania, poziomu zamożności oraz wykształcenia. Kiedy dorastałam, rzeczywistość kierowała nas raczej ku szukaniu bezpiecznej niszy, patrzyliśmy na polityków z pogardą podobną do dzisiejszej. Sądzę, że mądrzy, dobrzy i niezależni ludzie powinni wchodzić do polityki. Więc może…
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.G-A.: Zdecydowanie! Niestety, większość mężczyzn nie potrafi docenić tego narzędzia uwodzenia… Dlaczego tak mało czytacie?!
J.W.: Właśnie. Dlaczego mężczyźni raczej dziś nie czytają? Z lenistwa. Głupoty? Bo są przekonani, że prawdziwy samiec nie musi być bystry? Jak ty to widzisz? I jak to widzą inne kobiety, zwłaszcza te, które same czytają?
M.G-A.: Nieczytający mają dwie wymówki, obie równie głupie i łatwe do obalenia: „Nie mam czasu” (a przed telewizorem leży godzinami!) lub: „Książki są drogie” (a biblioteki, bookcrossing, tania książka?). Powiedzmy sobie szczerze, czytanie jest żmudnym przedzieraniem się przez gęsty las znaczeń. Nie każdy do niego dorósł, nie każdy został nauczony czerpania przyjemności z lektury i nie każdy jest ciekawy świata. Niestety mamy więcej nieczytających mężczyzn niż kobiet. I kiedy przyszedł czas powieszenia dzidy na kołku, mężczyźni nie bardzo wiedzą, czym zastąpić wojnę. Kobiety czytają i kształcą się na potęgę, ale coraz im trudniej znaleźć odpowiedniego partnera, bo mężczyźni wolą grać w odmóżdżające gry wideo i oglądać wymagające o wiele mniej wysiłku filmy czy seriale. Inteligentny mężczyzna jest dziś prawie jak jednorożec, tymczasem: „Kobiety tak lubią słowa. Słowa… Posłańcy myśli, kłamliwi zdrajcy, okrutni zabójcy spokoju dusz niewieścich. Wywołują zamęt w sercu, rumieniec na policzkach, przyśpieszają oddech. Każą szeptać wyznanie za wyznaniem, ton wyniosły zmieniają w błagalny, zasnuwają umysł woalem nierealności, wymuszają wiarę w spełnienie marzeń o miłości idealnej.” A która z nas o niej nie marzy?
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk. Zdjęcia: Paulina Pajka, Michał Gołębiowski, Agnieszka Bohdanowicz, Robert Gutowski.
Listopad, 2017.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.