Jakub Winiarski: Pisanie, literatura to dla ciebie coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak na przykład adwokatura?
Remigiusz Mróz: To jest trochę jak z chodzeniem po górach i odpowiedzią na pytanie: „po co się wspinasz?”. Jeśli ktoś musi o to pytać, nic, co powiesz, nie będzie dostatecznie dobrą odpowiedzią.
J.W.: Jesteś na pewno świadomy, że z takim niezwykłym wynikiem – ponad dwadzieścia książek w ile? trzy lata? cztery? – dla jednych jesteś pisarskim fenomenem, a inni uważają cię za literacką „wydmuszkę”, grafomana, może nawet hochsztaplera, który nie ma nic poważnego do zaoferowania, ale w jakiś „cudowny” sposób stworzył markę, jak dla dżinsów, „Remigiusz Mróz”, i teraz czerpie z tego profity. Spotkałeś się z takimi ocenami? Jak na nie reagujesz? Co mógłbyś powiedzieć tym ludziom, którzy nie wierzą, że można być takim pisarzem jak ty obecnie jesteś?
R.M.: Pewnie, chyba każdy w podobnej sytuacji się z tym spotkał. Od czasu do czasu wracam do wywiadów ze Stephenem Kingiem z lat dziewięćdziesiątych, w których późniejszy laureat National Medal of Arts rozwodzi się na ten temat. Przez kilkadziesiąt lat miał pod górkę, długo traktowano go jak wydmuszkę, grafomana, „literacki odpowiednik Big Maca” i tak dalej – ale zawsze powtarzał, że trzeba po prostu robić swoje. I to chyba najlepsze rozwiązanie.
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłeś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
R.M.: Z pewnością wychowałem się w czytelniczej rodzinie, w otoczeniu książek. Nawet kiedy brakowało na inne rzeczy, na nie nigdy nie było nikomu szkoda pieniędzy. Rodzice czytali mi od kiedy pamiętam, a oprócz tego sami zatapiali się w lekturze – w najlepszy możliwy sposób pokazując dziecku, jaka magia się z tym wiąże. Nie potrafię przypomnieć sobie imprezy rodzinnej, podczas której ktoś nie poruszyłby tematu literatury. Wracając do tego myślami, dochodzę do wniosku, że nie miałem żadnego pola manewru, jeśli chodzi o ostateczną perspektywę zawodową… (Śmiech).
J.W.: Jako dziecko byłeś przez rodziców, bliskich popychany w kierunku sztuki, literatury? Czułeś wsparcie, jeśli chodzi o twoje pasje?
R.M.: Rodzice zapewniali mi pełną autonomię. Jedyne zakusy ku jej ograniczeniu sprowadzały się właściwie do niby przypadkowego, niezobowiązującego podsuwania mi lektur. Ot, mój tata wrócił kiedyś do domu z całą serią Szklarskiego o Tomku Wilmowskim.
J.W.: Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takich cykli powieściowych, jak te o Chyłce, Forście, czy cykl „Parabellum”? Co cię zainspirowało?
R.M.: Parabellum, od którego wszystko się zaczęło, napisałem z zamiłowania do historii drugiej wojny światowej i… z potrzeby przeczytania thrillera osadzonego w tej konwencji, pozbawionego martyrologii. Większość pozycji miałem już przerobionych, na rynku nie pojawiało się nic nowego, więc doszedłem do wniosku, że sam stworzę własną historię. Było to właściwie niezobowiązujące przedsięwzięcie, które zapewniało mi i kilku znajomym czytelnikom niejaką rozrywkę – a ostatecznie skończyło się tym, że zupełnie przepadłem. W okolicach dwusetnej strony zatraciłem się w magii kreatywności, i od tamtej pory wiedziałem, że nie chcę już w życiu robić niczego innego. Rozplanowałem sobie wówczas „Parabellum” jako długą, wielotomową przygodę, ostatecznie skończyło się jednak na trylogii. Inaczej było w przypadku Chyłki – nie planowałem serii, przeciwnie, miałem pomysł na zupełnie inny cykl prawniczy. „Kasacja” miała być samodzielną pozycją. W przypadku Forsta towarzyszyło mi trochę inne nastawienie, bo pisałem tę książkę pod pseudonimem – i pod nim miała się także ukazać. Miał to być eksperyment, więc starałem się nie planować zbyt wiele zawczasu.
J.W.: Czego, jeśli w ogóle czegoś nauczyła cię przygoda z wymyśleniem Ove Løgmansbø i wysłaniem do wydawcy książek pod tym egzotycznym pseudonimem?
R.M.: Przede wszystkim tego, że obce nazwisko otwiera wydawnicze drzwi na oścież. Pamiętam, jak trudno było zainteresować oficyny swoim debiutem – sytuacja okazała się diametralnie inna w przypadku Løgmansbø. Mimo że był właściwie środek nocy, już pół godziny po wysłaniu pierwszych ofert rzekomy farerski pisarz dostał kilka odpowiedzi od największych wydawców w Polsce. Sytuacja zupełnie niespotykana przy rodzimym debiutancie.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu kolejnej powieści? Masz jakieś rytuały, przy pomocy których świętujesz, czy może od razu ruszasz w stronę kolejnego projektu?
R.M.: Ze względu na to, że dość głęboko zatapiam się w kreowanym świecie, między jednym a drugim skokiem potrzebuję okresu rekonwalescencji. Zazwyczaj redaguję wtedy jakąś starszą pozycję, a raz nawet wyjechałem na tygodniowy urlop (śmiech). Poza tym żadnych rytuałów nie mam, po prostu czekam, aż w głowie zrodzi się historia, która przykuje mnie do klawiatury na następne miesiące.
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego? W ogóle, przywiązujesz się do bohaterów?
R.M.: Jak najbardziej! Mimo że zdarza mi się ich mordować, nigdy nie robię tego lekką ręką. Trudno powiedzieć, do których przywiązany jestem najbardziej – ale jeśli musiałbym wybrać, chyba padłoby na Chyłkę i Forsta, bo to z nimi w ostatnim czasie miałem najwięcej do czynienia. Wciąż żyją w mojej wyobraźni także postacie z „Parabellum” – zapewne przez sentyment, jaki mam do tej historii. I tym bardziej cieszy mnie, że cykl ten spotkał się z dużym zainteresowaniem agentów i wydawców na Zachodzie, dzięki czemu za jakiś czas trafi pod strzechy zagranicznych czytelników.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać? Z czym był kłopot?
R.M.: Niełatwo było mi wejść w psychikę męża znęcającego się nad żoną – na pewno znacznie trudniej niż było to w przypadku zabójcy. Dlaczego? Trudno powiedzieć. Może ze względu na to, że morderstwa dzieją się z dala od nas, a rodzinna przemoc często jest tuż za ścianą. Wydaje mi się, że stykając się z gatunkiem domestic noir, niejednokrotnie mamy wrażenie, że granica między fikcją a rzeczywistością jest tylko umowna.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym? Pracowałeś kiedyś w kancelarii i podpatrzyłeś coś, co teraz wykorzystujesz w prozie?
R.M.: Przypuszczam, że moi bohaterowie są pewną wypadkową wszystkich ludzi, których w życiu poznałem. Świadomie nigdy się na nikim nie wzoruję, ale postacie najpewniej nasiąkają pewnymi cechami osób z mojego otoczenia. Do kancelarii nie trafiłem – szczęśliwie wykonałem odwrót na ostatniej prostej i postawiłem wszystko na jedną kartę, decydując się na pisanie.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
R.M.: Stephen King – bo uformował mój cały światopogląd na pisanie. Wiesław Myśliwski – bo jest arcymistrzem słowa, nie tylko w skali naszego kraju. Stieg Larsson – bo mimo że w jego książkach brakuje nieco powieściowego sznytu, mało kto potrafił w tak zajmujący sposób snuć opowieść. Na tej liście jest też sporo Brytyjczyków zajmujących się fikcją historyczną – Bernard Cornwell, Simon Scarrow, Harry Sidebottom, Jeffrey Archer, Ken Follett… Wszyscy pokazali mi, jak sprawnie budować fikcyjny świat. A w młodszych latach? Żeromski, za emocje. Gombrowicz, za dystans.
J.W.: Co myślisz o wielkiej literackiej klasyce i XX-wiecznej awangardzie. Proust, Czechow, Tołstoj, Dostojewski, Joyce, Beckett, Pynchon czy Roberto Bolaño – znaczą coś dla ciebie? Czytujesz? A może masz swoich faworytów „z wyższej półki”?
R.M.: Trudno byłoby mi postawić obok siebie Joyce’a, Pynchona czy Tołstoja, bo nie znajduję takiej półki. Proza każdego z nich ma coś innego do zaoferowania, nadaje się do poznawania na innych etapach życia, przy innym nastroju, w innych okolicznościach. Pewnie jak większość, czasem lubię sięgnąć po Schulza i uszczknąć kawałek tego apetycznego, literackiego tortu, a czasem po prostu spałaszować soczysty skandynawski kryminał.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
R.M.: Nie ma mowy o żadnym zapóźnieniu. Pewnie, lata PRL-u odcisnęły piętno na kulturze, jej postrzeganiu, może nawet wytworzyły pewną hermetyczność – ale wydaje mi się, że jeśli było coś do nadrobienia, dawno zrobiliśmy to w sferze kultury z nawiązką.
J.W.: Dlaczego postanowiłeś sam znaleźć sobie agenta na Zachodzie? Zdajesz sobie sprawę, jak trudno jest przebić się do czytelniczych umysłów Amerykanów, którzy mają swoich Pattersonów, Baldaccich, Grishamów i pomniejszego kalibru bestsellerowych autorów na kopy? W dodatku piszących tym, co ich interesuje? A jak wiadomo, przeciętny Amerykanin, jak przeciętny Polak, nie bardzo jest ciekaw świata i jakichś tam pisarczyków z Europy Wschodniej. Nie obawiasz się, że to będzie cicha klęska? Przecież nawet Zygmunt Miłoszewski, który uważany jest u nas za znakomitego autora kryminałów, po opublikowaniu bodaj dwóch powieści w Stanach dał sobie – przynajmniej tak to wygląda – spokój z podbijaniem tamtejszego rynku. A taki Andrzej Sapkowski, też przecież nie byle literat, żyje i pojawia się na księgarskich półkach w UK, USA, Kanadzie czy Dubaju tylko dlatego, że gra na podstawie wiedźmińskiego cyklu zrobiła furorę, torując drogę do świadomości niektórych, że jest taki pisarz z dalekiego kraju. Może, tak mi żartem przychodzi do głowy, trzeba było najpierw grę jakąś w „zbrodnię na Wyspach Owczych” czy inną „kancelarię” spróbować stworzyć? A tak na serio: jaki masz plan, jak już z tym agentem się dogadasz i ktoś twoje książki zacznie tłumaczyć i wydawać?
R.M.: Odzew ze strony amerykańskich i brytyjskich agentów był dla mnie zupełnym zaskoczeniem. Jeden lub dwóch uznało, że Polak nie ma czego szukać na rynku anglojęzycznym – właściwie cała reszta zapaliła się do perspektywy nieco szalonego przedsięwzięcia, jakie zaproponowałem. Postawiłem w końcu na Madeleine Milburn, bo przekuła mój zamysł w ciekawy i obiecujący plan – i po kilku miesiącach wiem, że podjąłem dobrą decyzję. Wszystko toczy się dość szybko, a niektóre rzeczy wydają się zupełnie nierealne. Jak choćby to, że w pewnym momencie musiałem zrezygnować z rozmów z polskimi filmowcami, bo… skomplikowałoby to sprawę podczas negocjacji z Hollywood. Wygląda więc na to, że razem z Madeleine mamy okazję zrobić coś naprawdę ciekawego – wciąż jest to jednak szansa, nie pewnik. Mam nadzieję, że uda nam się ją wykorzystać.
J.W.: Czy możesz opowiedzieć o twojej współpracy z filmowcami, polskimi i hollywoodzkimi? Jak do tego doszło? Jak to obecnie wygląda i jakie są plany?
R.M.: W każdym przypadku na wstępie stawiam sprawę jasno: pisanie scenariuszy to nie moje podwórko. Nie czuję się na nim komfortowo – właściwie jak wariat w kaftanie, kręcący się w kółko we mgle. Niemożliwość wejścia w głowę postaci, sucha forma scenariusza, okowy formalne i wszystko, co się z tym wiąże, są dla mnie nie do przełknięcia. Przy tworzeniu potrzebuję wolności, zupełnej i nieskrępowanej – i jest to jedna z przyczyn, dla których zrezygnowałem z współtworzenia scenariuszy. Druga sprowadza się do tego, że ekranizacja to odrębne dzieło. Chciałbym, by żyło własnym życiem, różniło się od pierwowzoru – a najgorszym, co mogłoby się stać, byłoby odwzorowanie danej historii jeden do jednego. Ja już ją bowiem opowiedziałem, teraz czas, żeby zrobił to ktoś inny. A jeśli chodzi o plany, w przypadku Polski są dość skonkretyzowane – będą trzy seriale, na antenach trzech różnych stacji telewizyjnych. Z Hollywood rozmawia moja agentka, ale to perspektywa wieloletnia i w tej chwili dla mnie tak nierealna, jak to, że Kraszewski zmartwychwstanie i dopisze jeszcze kilka powieści – tak na wszelki wypadek, żeby Mróz go nie przegonił.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
R.M.: Nie ma takich tematów, od których bym uciekał – i jest sporo takich, które wiercą mi dziurę w brzuchu. Odnoszę wrażenie, że pisarze generalnie najbardziej lubią uchylać te drzwi, które są zabite deskami, nieprzeznaczone do otwierania. Ale wszystko po kolei…
J.W.: Mimo tego, że wielu odmawia ci pisarskiego talentu, byłeś nominowany do Wielkiego Kalibru i nagrody literackie nie są ci obce. Ale powiedz, czy nagrody literackie mają dziś jeszcze w ogóle sens? Czy może więcej splendoru dodają organizatorom niż nominowanym, czy nawet nagrodzonym?
R.M.: Odbierając kiedyś nagrodę empiku, Kasia Bonda powiedziała, że to największe wyróżnienie, bo Czytelnicy w ten sposób głosują portfelami – i podpisuję się pod tym w pełni. Jeśli ktoś na jedną książkę wydaje kilkadziesiąt złotych, miesiąc później robi to samo, a zaraz potem kupuje sobie pakiet, to naprawdę coś znaczy. Oczywiście można sprowadzać to do rzeczy zupełnie prozaicznej, ale koniec końców to najbardziej wymierny sposób oceny, czy to, co robimy, podoba się odbiorcom. Nagrody literackie i recenzje krytyków także są nie do przecenienia – przede wszystkim dodają wiary w siebie i w swoją prozę. Bo kiedy autor na co dzień czyta recenzje Piotra Bratkowskiego, Justyny Sobolewskiej, Michała Nogasia czy Leszka Bugajskiego, a potem słyszy od nich dobre słowo na temat swojej roboty, to otrzymuje wyjątkowo mocny zastrzyk literackiej motywacji.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Ty sam publikowałeś drobne wskazówki na jednym z portali. Co cię do tego skłoniło. Powiedz też, co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
R.M.: Wychodzę z założenia, że można – i trzeba – nauczyć pisania samego siebie. Ale nie można nauczyć tego kogoś. Mimo to kursy mają niezwykłą wartość, tworzą bowiem społeczność, w której pisanie jest traktowane na poważnie. Przypuszczam, że próżno tam szukać osób, które potrafiłyby zbagatelizować deklarację „piszę książkę”. Wszyscy zdają sobie sprawę, że to poważna, wymagająca zakasania rękawów robota.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
R.M.: Mają mnóstwo wspólnego, bo ostatecznie zajmujemy się dokładnie tym samym, czyli opowiadaniem historii. I z tego względu konkurujemy także między sobą na tym polu – wszak zamiast wydawać kilkadziesiąt złotych na jedną książkę, odbiorca może wykupić miesięczny abonament na Netfliksie. Jest też druga strona tego medalu – twórcza. Wydaje mi się, że pisarz powinien uczyć się nie tylko od innych pisarzy, ale także filmowców i aktorów. Wszak podczas pisania staje się zarówno scenarzystą, reżyserem, producentem i całą obsadą aktorską.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
R.M.: Nie, jestem optymistą – szczególnie kiedy śledzę to, jakie zagrożenia na przestrzeni dziejów miały okazać się gwoździem do trumny literatury. Radio, kino, komiksy, telewizja, nawet płyty CD… wszystko, co nowe, na jakimś etapie miało położyć kres dominacji książek. A jednak przetrwały – i jestem pewien, że przetrwają. Być może zmieniać się będą nośniki, sprzedawać będzie się więcej audiobooków i ebooków, ale koniec końców nie ma przecież wielkiego znaczenia forma, a kwintesencja książki.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
R.M.: Wydaje mi się, że tak naprawdę niczym. Zawsze powtarzam, że każdy z nas codziennie bombardowany jest miriadami pomysłów i inspiracji, które czają się dosłownie wszędzie; w prasie, w naszych doświadczeniach, w wyobraźni, w przeżyciach innych osób et cetera. Jedyna różnica polega na tym, że pisarz odkłada gdzieś te pomysły na później, by przyjrzeć im się po czasie i stwierdzić, czy nadają się do tego, by zbudować z nich kilkusetstronicową historię.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
R.M.: Krótko: dobrze prawi, polać jej.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
R.M.: Nie ma chyba jednej definicji. Dla jednych to uznanie krytyków, dla innych opinie cenionych osób, wyniki sprzedaży, nagrody literackie, nakłady czy wydania zagraniczne. Ja otworzę butelkę wina, którą trzymam na specjalną okazję, jeśli uda mi się zaistnieć na rynkach tzw. anglosfery i zwrócić uwagę tamtejszych czytelników literatury popularnej na Polskę – nasz kraj bowiem bogactwem literackim stoi.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
R.M.: Jako pisarzowi bardzo mi się podoba, bo dzięki temu otrzymuję niemal natychmiastowy feedback – wiem mniej więcej, jak odbierana jest każda kolejna książką, mogę spróbować określić, co się udało, a na jakim polu poległem. I czego oczekują ode mnie Czytelnicy. Ostatecznie to sytuacja wprost idealna, choć jak każda, ma blaski i cienie.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
R.M.: Staram się nie snuć takich rozważań, choć oczywiście nie zawsze się udaje, bo myśli lubią chodzić własnymi ścieżkami. Może nawet szczególnie uporczywe są w przypadku pisarzy, bo podświadomie co jakiś czas wracamy do naszego miejsca w większej całości, do tego, co po sobie zostawimy – a także do tego, czy kolejne książki spełnią oczekiwania Czytelników. Drążenie tych kwestii to świetna droga do szaleństwa, więc staram się skupić na jak najbliższej perspektywie – kolejnego zdania, kolejnej zapisanej strony, wydanej książki i tak dalej.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
R.M.: Wolność. Absolutna, niczym nieograniczona wolność. I to, żeby nigdy nie stało się ono obowiązkiem.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
R.M.: Pewnie! Reguły są całkiem proste: pisać od rana do popołudnia, potem zrobić przerwę, oderwać się od swojej historii, a później usiąść do niej znów wieczorem.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
R.M.: Wszystko.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
R.M.: Też wszystko. Podobnych paradoksów jest więcej – i właśnie dlatego to tak ciekawa robota.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
R.M.: Sędziego lub świadka, bo najczęściej wydaje mi się, że spisuję historie, które powstały gdzieś bez mojego udziału. Czasem mam na nie pewien wpływ, wówczas wchodzę może nieco w buty sędziego, ale głównie odnoszę wrażenie, jakbym przypatrywał się czemuś, co zrodziło się poza moją wyobraźnią – i dopiero później się w niej zarysowało.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
R.M.: Przyczyny takiego stanu rzeczy wydają mi się prozaiczne – wszystko sprowadza się do literackiej łatki. Jest po części taka, jak mówisz, co być może stanowi rezultat mniej lub bardziej udanych przekładów naszej literatury wysokiej. Są jednak wyjątki. Wiem, że niektórzy będą się zżymać, ale choćby w przypadku fantastyki sytuacja wygląda nieco inaczej – mamy Lema, który nie tylko stawiany jest obok wielu tuzów SF, ale często ponad nimi. W przypadku literatury niegatunkowej odnoszę wrażenie, że w pewnym sensie staliśmy się ofiarami bogactwa własnego języka – nasi prorocy w kilku słowach potrafią zakląć sens, którego nie da się odczarować przy użyciu innego języka. Chyba że trafimy na wyjątkowo kunsztownego tłumacza – ale spójrzmy prawdzie w oczy, naprawdę utalentowani translatorzy na Zachodzie zgłębiają raczej inne języki… i tym samym wracamy do tego, od czego zacząłeś. Tytułem przykładu sięgnijmy po Wiesława Myśliwskiego, arcymistrza słowa. Za tłumaczenie powieści „Kamień na kamieniu” Bill Johnston dostał prestiżową nagrodę Best Translated Book Award, a zatem nie ulega wątpliwości, że wykonał robotę na najwyższym poziomie – tłumaczył zresztą Gombrowicza i Różewicza, a także wspomnianego Lema czy Pilcha. A tymczasem zaglądamy do książki i… brakuje tej magii. Widać to choćby w tym: „Ale jak to żelazo, pytasz się go, a ono żelazo” – pisze Myśliwski. A jak wygląda tłumaczenie? „But it was iron after all, and when you ask iron a question it doesn’t answer”.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
R.M.: Właściwie odnoszę zupełnie inne wrażenie – ilekroć sięgam po dzieła młodych poetów czy prozaików, widzę mnóstwo literackiej autonomii. Budowanej nie na siłę, nie po to, by nadążyć za światem, ale ze względu na chęć stworzenia czegoś unikalnego, oderwanego od tego, co zostało już powiedziane. W prozie najbardziej dobitnie pokazała to chyba na początku swojej literackiej drogi Dorota Masłowska, ale przecież nie jest wyjątkiem. Poezja idzie z duchem czasu, co najlepiej widać chyba po utrzymującej się popularności slamów. Jednocześnie mamy wielu twórców, którzy nie odżegnują się od atmosfery gwiazd i łąk, o której mówisz, ale posługują się nowoczesnymi środkami wyrazu, jak choćby Bartosz Suwiński z mojego rodzinnego Opola, którego tomiki gorąco polecam.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
R.M.: Nie. Literatura to moje życie, książki to mój świat – jego ramy wyznaczają kolejne historie, te tworzone i poznawane, a zatem właściwie staje się on niezmierzony.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
R.M.: Pewnie takie, jakie w swoich książkach wskazałby każdy inny pisarz – czyli rozwodzenie się nad wątkami, które dla nas z jakiegoś powodu są pasjonujące, ale dla Czytelnika niekoniecznie muszą być.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
R.M.: Jak najbardziej. Nawet te złe – a może one przede wszystkim – wzbogacają nas jakąś refleksją. Żadna chwila poświęcona na czytanie nie jest chwilą straconą.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
R.M.: Nie widzę przeciwwskazań, w końcu pisarz to też człowiek. Ma swoje poglądy, cele i ideały – może wyrażać je zarówno w książkach, jak i poza ich kartami. Może próbować tworzyć porozumienie między ludźmi, a może ograniczyć się jedynie do budowania zrozumienia. Ostatecznie liczy się moim zdaniem to, by nie uchybił obowiązkowi szczerości – i w historiach, które opowiada, i we wszystkim innym.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
R.M.: Ove Løgmansbø znalazł od razu kilku – ale wcześniej, jako polskiemu debiutantowi, było mi nieco bardziej pod górkę. Udało mi się po roku od napisania pierwszej powieści i radość była podwójna, bo dwie oficyny w jednym czasie zdecydowały się wydać moje książki.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
R.M.: Pewnie, każdy pisarz musi zmierzyć się z kilkunastoma lub kilkudziesięcioma odmowami, żeby w ogóle zacząć poważnie myśleć o pisaniu. Łatwo z pewnością nie jest, ale cały ten proces jest konieczny, żeby nieco zahartować literackiego ducha – i uświadomić sobie już na samym początku, że nieustanna praca nad sobą to najważniejszy element tego, co czeka autora w przyszłości.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
R.M.: Od dziecka lubiłem opowiadać sobie historie, w takiej czy innej formie, więc przypuszczam, że pierwsza myśl pojawiła się dość wcześnie. W życie zacząłem wcielać ją w trzeciej klasie podstawówki – ale efekt był tylko taki, że wychowawczyni była pod wrażeniem.
J.W.: Z pewnością zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie? Możesz uchylić rąbka tajemnicy?
R.M.: W styczniu ukaże się thriller psychologiczny, który pisało mi się niełatwo – i właśnie dlatego chcę zrobić to jeszcze raz. Prawdopodobnie więc właśnie za to wezmę się w następnej kolejności. Ale wcześniej na rynek na pewno trafią kolejne części serii z Chyłką i z Forstem.
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
R.M.: Moim zdaniem nie tylko jest, ale zawsze będzie. Ze swej natury może chować się przed światem, to jednak nie przekreśla jej istnienia. A czym jest? Dla każdego chyba czymś innym. Dla mnie odskocznią i najbliższą formą rozmowy z twórcą, który właściwie najchętniej nie wpuszczałby nikogo do swojego świata.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Sławomir Mielnik, Dominik Skarżyński/Czwarta Strona. Z archiwum Remigiusza Mroza.
Listopad 2017
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.