Mam w głowie niesamowite pomysły. To chyba dobrze?
Jeżeli chcesz pisać SF i masz niesamowite pomysły – to już coś. Jedno z prawideł tego gatunku głosi, że czasem tym, co zostaje w głowie czytelnika z dobrego tekstu SF, jest właśnie pomysł. Ale jeżeli piszesz w innym gatunku, posłuchaj bohatera „Kalkwerku” Thomasa Bernharda: „Trudność nie polega na tym, że ma się coś w głowie, w głowie mogą mieć wszyscy największe niesamowitości, i to nieledwie cały czas, aż do końca życia największe niesamowitości, ale trudność tkwi w tym, żeby te największe niesamowitości przenieść z głowy na papier. W głowie można mieć wszystko i oczywiście też każdy ma wszystko w głowie, ale na papierze prawie nikt nic nie ma, miał powiedzieć Konrad do radcy budowlanego, mówi Wieser. Kiedy w głowach wszystkich ludzi siedzą największe niesamowitości, to na ich papierze ciągle tylko żałość, śmieszność, nędza.” Co z tym fantem zrobić, musisz zadecydować sam.
Czy bohater musi być dziwakiem z poczuciem humoru?
W mojej typologii, której uczę na kursach, bohater może być fascynujący (takich jest garstka), miły (takich jest sporo i da się to czytać czy oglądać), albo nijaki (takich jest większość i ja tej większości unikam). Czy bohater musi być dziwakiem z poczuciem humoru? A który z największych bohaterów nie był taki? Don Kichot? Dziwak komiczny w każdym calu (choć też wzniosły). Hamlet? Dziwoląg, jakich mało. I żartowniś. („Ofelio, idź do klasztoru.”) Bracia Karamazow, Stawrogin, Myszkin? Cała menażeria Dostojewskiego jest niesamowita i śmieszna. Szwejk? Gargantua i Pantagruel? Józef K? Józio z „Ferdydurke”? Dziwni, zabawni – jeden w drugiego. Takie są fakty. Fascynujący bohater, którego chcemy oglądać, podglądać, a w skrajnych wypadkach być nim – nigdy nie jest przeciętny. Weźmy przypadek prozy Nicka Hornby’ego. Otóż ten absolutnie nie roszczący sobie praw do tytułu geniusza, a jednak bardzo sprawny pisarz (dwie książki – dwie ekranizacje – to wynik budzący szacunek), w „Wierności w stereo”, widząc, że bohater, którego stworzył, jest do bólu sztampowym facetem, każe mu powiedzieć: „Bo kim ja jestem? Przeciętniakiem. Waga lekkopółśrednia.” Ale zaraz, żebyśmy nie zapragnęli skrócić znajomości z tym przeciętniakiem, każe mu dodać: „Mój geniusz – jeśli wolno mi tak powiedzieć – polega na tym, że w jednej, zwartej postaci skupiam potężny ładunek przeciętności. Ktoś mógłby powiedzieć, że na całym świecie są miliony ludzi takich jak ja, ale to nieprawda, daję głowę! Wielu facetów ma nienaganny gust muzyczny, ale za to nie czyta; wielu facetów czyta, ale za to tyje; wielu facetów ma poczucie humoru Woody’ego Allena i wygląda przy tym jak Woody Allen; wielu facetów pije na umór, wielu facetów głupieje za kierownicą, wielu facetów wdaje się w bójki albo szpanuje forsą, albo bierze narkotyki. Ja nie robię żadnej z tych rzeczy, naprawdę! Jeśli udaje mi się z kobietami, to nie ze względu na moje przymioty, ale dlatego, że nie ciągnę za sobą kilkunastu cieni.” (Przeł. J. Polak) Jak widać, dzięki małej sztuczce bohater „Wierności w stereo” przechodzi z kategorii „przeciętniak” do kategorii „gość, którego chcielibyśmy mieć za dobrego kumpla” albo – w przypadku kobiety – „gość, któremu może dałabym szansę poznania się bliżej”. Warto ten patent przyswoić. Warto myśleć nad przeciętnymi postaciami, żeby uczynić je niezwyklejszymi. Po co? Żeby ktoś po lekturze waszej książki na pytanie, jak mu się podobała, nie powiedział: „A, fajna, taka w zielonych okładkach.” A na pytanie o bohatera czy bohaterkę: „No, był tam ktoś. Ale, sorry, zupełnie go nie pamiętam. Z twarzy to chyba podobny do nikogo.” Oczywiście, stworzenie bohatera klasy House’a czy Salander graniczy z cudem. Istnieją jednak reguły, które mogą cudotwórstwu pomóc.
Czy schematy nie zabijają spontanicznego pisarstwa?
Padło sformułowanie: „spontaniczne pisarstwo”. Aż się wzdrygnąłem. Powiem wprost: przykro mi bardzo, ale tak, jak nie ma „spontanicznego tańca” (chyba że litościwie nazwiemy tak czyjeś imprezowe, komiczne pląsanie), tak, jak nie ma „spontanicznego muzykowania” (nawet jam session ma swoje reguły, a wszelka „spontaniczność” w muzyce kończy się makabrycznym fałszowaniem i rzępoleniem), tak, jak nie ma „spontanicznego malarstwa” (Jackson Pollock najpierw zdrowiem, a w końcu życiem przypłacił stworzenie kilku arcydzieł, które nie tyle nawet, że nie miały reguł, co tworzyły nowe, własne reguły) – tak samo nie ma żadnego „spontanicznego pisarstwa”. Jest pisarstwo oparte na regułach wywiedzionych z tradycji danego gatunku (liryki, epiki, lub dramatu) i jest maksymalnie, cudownie, bezapelacyjnie spontaniczne grafomaństwo. Zatem wybór nie leży między spontanem a brakiem spontanu. Wybór jest między dobrym pisarstwem, które polega na korzystaniu z wypracowanych przez wieki reguł i schematów, a radosną grafomanią, vel ględzeniem, vel przynudzaniem, vel błaźnieniem się, pajacowanie, etc., etc., etc. Przy czym, jeżeli komuś do szczęścia wystarcza radosna grafomania – OK, jego sprawa i, jak to mówią, droga wolna. Można pisać. Papier wszystko zniesie. W księgarniach mnóstwo już takich „spontanicznych” dzieł leży, znajdzie się więc miejsce na jeszcze jedno. Zalecałbym jednak zastanowienie się, czy nie szkoda czasu na taki spontan. Na taki radosny brak reguł. Może warto znaleźć przyjemność w korzystaniu z tego, co sprawdzone. Może warto szukać mitycznej oryginalności, własnego głosu, swojej pisarskiej sztuki, nie odrzucając reguł. Architekt Renzo Piano powiedział: „Niemal wszyscy sądzą, że bez wskazówek, w atmosferze całkowitej wolności, osoba kreatywna może się lepiej wyrazić. Aby tworzyć coś więcej niż ładne obiekty, potrzeba partytury, punktu zaczepienia. Fantazja to coś wspaniałego. Jest jak marmolada: pyszna, ale nie można z nią przesadzać i okazuje się jeszcze lepsza na kromce dobrego chleba.” Warto przemyśleć te słowa.
Czy warto starać się nauczyć czegoś czytelnika?
Trzeba przede wszystkim opowiadać ciekawie historię, pokazując charaktery i losy postaci, a już niech tam sobie każdy czytelnik i czytelniczka wyciąga z tego nauki, jakie chce i o ile chce. Weźmy takie „Pismo Święte”. Czy narracja o wygnaniu z raju jest pouczeniem? Owszem, można ją za pouczenie uznać – taka jest wielowiekowa tradycja interpretowania tego tekstu. Można powiedzieć, że Bóg chce, żeby człowiek wiedział, że sprzeciwianie się Jego woli prowadzi do utraty raju. Ale można też tę opowieść czytać inaczej, bez moralizatorskiej otoczki. Oto kobieta i mężczyzna. Pragną dowiedzieć się o wszystkim, także o sobie, czegoś więcej niż to, co im mówi ten, który mieni się być Stwórcą. Decydują się zatem zjeść zakazany owoc, zjadają go i – ponoszą karę wymyśloną przez zazdrosnego o poznanie Jahwe. Czy jest w tym jakieś pouczenie? Morał? Że za chęć poznania siebie – a poznać siebie można także czyniąc coś niekoniecznie zgodnego z ustaloną odgórnie normą – płaci się wysoką cenę? Cenę odtrącenia, „wygnania”? Proszę spojrzeć: opowieść jest tak skonstruowana, że obok wykładni ortodoksyjnej może pojawić się wykładnia odmienna, heretycka. I każdy może interpretować tę krótką opowieść po swojemu, tak to jest napisane. Dlatego tak dobra jest ta historia. Dlatego może stanowić wzór opowieści. Wniosek? Lepiej jest mówić obrazami: ktoś poszedł, coś zrobił, stało się to i tamto. I tyle. Morały, mądrości, złote myśli – jeżeli będą ukryte w obrazach, zjawią się przed czytelnikiem same i same o siebie zatroszczą.
CDN.
Uwaga: Fragmenty pochodzą z „Poradnika pisarskiego” układanego przeze mnie na potrzeby kursów prowadzonych w szkole Pasja Pisania, Akademii Wolnego Czasu i wszędzie tam, gdzie wykładam creative writing. Jeżeli tekst zainteresował Cię, poleć stronę znajomym. Jeżeli chcesz wiedzieć więcej o sztuce kreatywnego pisania, zajrzyj do zakładki „Warsztaty pisarskie” i zapisz się na któryś z kursów, jakie prowadzę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.