J.W.: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
J.K. Jedną z licznych kobiet, którym udało się zobaczyć na półce księgarskiej książkę ze swoim imieniem i nazwiskiem. W literaturze? Odpowiem Ci wierszem Doroty Koman pt. „Dylemat”: „Podsłuchałam / poważną rozmowę poetów. // Inaczej / nie kupi cię żadna biblioteka // I tak nie kupi / bo nie ma forsy // Ale firma jest firma / i wchodzisz w katalog // Z biciem serca biegłam do domu / Jest / ISBN 83-7081-031-4 // Więc tak się wchodzi / do literatury?”. Jak widzę swoją postać? Wzrok mam jeszcze na tyle dobry, że widzę w lustrze postać mieszczącą się w średniej statystycznej odpowiedniego wieku. Na tyle już słaby, że literackiej kariery nie widzi. Powyższe, jest odpowiedzią na trzecie pytanie. (Śmiech.)
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
J.K. Pisać nie chciałam. „Zmuszono” mnie już w wieku przedszkolnym.
J.W.: I ten przymus przedszkolny taką traumą stał się, że po dziś dzień piszesz i nawet książki publikujesz? (Śmiech.) Czy może jednak był moment świadomego wyboru?
J.K.: Był i to najbardziej prozaiczny. Coraz częstsze rozmowy samej z sobą dotyczące najważniejszego, najbardziej intrygującego mnie tematu, czyli „Jola i Oni, kiedyś a dziś” próbowałam ręcznie spisywać i zrezygnowałam. Wróciłam do pisania, gdy miałam już komputer. Plik z gotowym tekstem skasowałam, co ciebie na pewno nie zdziwi. Niedługo potem w mediach poinformowano o kolejnym maltretowanym dziecku przez rodziców. Słuchałam, co mówią bliscy, znajomi i sąsiedzi tych rodziców. Znów nikt nic nie widział, nie słyszał, nie podejrzewał, bo to była taaaka porządna, dobra, katolicka rodzina. Na drugi dzień (już bez pokazywania twarzy) ktoś coś słyszał, ale…. Inny widział, ale… Opieka społeczna bywała w tym domu, ale… Emocje we mnie buzowały, bolała bezradność. Włączyłam komputer. Wpisałam dwa słowa: „Przewrotność dobra”. Potem już całymi dniami słuchałam opowieści Dorotki, uderzając w klawiaturę najszybciej jak się dało. A tak na marginesie, plik z moją historią zniknął z komputera, ale tkwił w głowie i zmusił do napisania historii fikcyjnej już bohaterki tylko po to, żeby dać dojść do głosu – wewnętrznemu Ja. Tak powstała ostatnia wydana książka „Ja i Oni, pół żartem, pół serio”.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
J.K. Tym samym, co męska. Etykietki lubię mieć swoje własne i jednoznaczne. Nadałam literaturze etykietkę – człowiecza.
J.W.: Jakie są – według ciebie – założenia tej literatury człowieczej? Co ją wyróżnia lub powinno wyróżniać?
J.K.: Określenie człowiecza pozwala nie dzielić literatury na żeńską czy męską. Wyróżniać powinno ją to, żeby autor nie zrobił z niej – literatury nijakiej.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
J.K. Działa taki sam schemat, jak w twoim określeniu – macoszemu. Wychowani na bajkach o złej macosze, zapomnieliśmy, że istnieje też – zły ojczym. Słyszałam od mądrych ludzi, że krytyk literacki uwielbia robić sekcję ukochanym istotom. Wniosek dla mnie jeden. Kocha, ale sadystycznie, sam będąc masochistą (czyta).
J.W.: W „Jesiennym koktajlu” obalasz, jak głosi notka na okładce twojej „Przewrotności dobra”, stereotypy dotyczące ludzi po sześćdziesiątce. Jak myślisz, czemu tych stereotypów jest aż tyle i czemu one w ogóle służą?
J.K.: A ty jak myślisz, dlaczego już w przedszkolu każe się dzieciom niebo malować niebieską kredką, chmury białą a liście na drzewach zieloną? (Śmiech.) Gdy miałam 20-25 lat uważałam, że po czterdziestce zaczyna się starość. Nie muszę dodawać, że już dawno radykalnie zmieniłam zdanie. Dzisiejszych młodych ludzi mogłabym tłumaczyć tym, że przerażenie ich ogarnia na myśl, iż wiele pracowniczych stołków zwolni się dopiero, gdy staruszkowi czy staruszce stuknie 67 rok życia. Mogłabym, gdybym chciała, ale nie chcę. A gdy pisałam „Jesienny koktajl” jeszcze tego „usprawiedliwiacza” nie było. (Śmiech.)
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
J.K. Nie robić błędów: ortograficznych, stylistycznych a co najważniejsze merytorycznych. (Śmiech.) Na poważnie, to jako czytelniczce bliskie są mi słowa Jarosława Iwaszkiewicza: „Za książką kryje się autor. Jego pisanie jest więc zawsze listem do czytelnika. Piszemy zwyczajne listy do przyjaciół. Książka jest listem autora do przyjaciela”. Logicznym było, że tak potraktowałam to swoje pisanie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
J.K. Wystarczy mi już trzymanie się zasad w życiu. Pisarskiej reguły nie mam. Wielokrotnie mówiłam, że pisząc, spisuję tylko rozmowy z samą sobą i swoimi bohaterami, dlatego staram się trzymać „buzię na kłódkę”, żeby nie przerywać swoim bohaterom i nie narzucać swojego zdania. Im i sobie (Śmiech.)
J.W.: Z którym ze swoich bohaterów masz najlepszy kontakt, a który najbardziej cię irytuje i jest najtrudniejszy, lub był najtrudniejszy do napisania?
J.K.: Najlepszy miałam z Dorotką z „Przewrotności dobra” i nie tylko dlatego, że była pierwszą bohaterką. Najtrudniej było mi pisać o Dorocie z tej samej powieści. Do dziś przy różnych okazjach wracam też myślami do Małgorzaty z „Rozsypanych wspomnień”. Niełatwo spisywało mi się jej historię, bo w trakcie pisania i do dziś nie wiem, czy potrafiłabym, kierując się miłością, postąpić tak jak ona? Jednak najlepszy kontakt mam i będę miała z – JA z „Ja i Oni, pół żartem, pół serio”. Dawno na blogu przyznałam, że z moim Ja, plus jeszcze kilka osóbek we mnie, tworzymy – osobowość mnogą. (Śmiech.)
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
J.K. W moim przypadku to, że rozmawiam tylko wtedy, gdy czuję taką potrzebę, o tym o czym ja mam akurat ochotę i tyle czasu, ile mnie odpowiada.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
J.K. Nie odpowiadać na pytania moich bohaterów i nie komentować: „a mówiłam, że tak będzie” (Śmiech.)
J.W.: Lubisz, kiedy bohaterowie twojej własnej prozy zaskakują cię? Lubisz, kiedy przejmują inicjatywę, „dyktując” kolejne sceny, dialogi, przemyślenia?
J.K.: Uwielbiam. Pewnie dlatego, że często mamy odmienne zdania, inne poglądy, oceny i sądy, ale i tak decydująca interlokutorka wykorzystuje swoją przewagę. W ostateczności swoje trzy grosze wstawi między wierszami.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
J.K. Co szybko skończyć? (Śmiech.) Poważnie, to zależało od tematu i temperatury rozmowy. Chwile zwątpienia jak najbardziej. Wtedy, gdy nie umiałam zapanować nad swoimi emocjami i koniecznie chciałam też się nimi podzielić a czułam, że nie mam prawa narzucać swoich ocen takich a nie innych zachowań i wyborów moich bohaterów.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
J.K. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że żyję z filantropii innych (podobno na wypracowaną emeryturę nie zasłużyłam i dostaję ją tylko dzięki Waszym składkom) i w tym wieku, że już nic nie muszę, a już na pewno – pisać. Do klawiatury siadam tylko wtedy, gdy chcę.
J.W.: Wspaniała sytuacja. A często masz taką chęć?
J.K.: Nie. Może dlatego, że nie szukam tematów do kolejnych historii, czy wpisów na blog. Na co dzień wystarczają mi rozmowy „oko w oko” lub ucho-komórka-ucho do podzielenia się tym, czym obie strony mają ochotę lub przedyskutowania czegoś, co nas interesuje, frapuje, albo, o czym chcemy zwyczajnie pogadać”. Czyli, jak już wcześniej wspomniałam musi być ten „wkurz”, żebym usiadła do pisania. (Śmiech.)
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
J.K. Tym samym, co proza tylko w zminiaturyzowanej formie. Odbiór treści zgodnie z moimi odczuciami, a nie narzuconymi – „co miał na myśli poeta?”.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
J.K Wszyscy, których książki sprawiały, że czułam się obdarowana. Prezenty były wielorakie. „Czapki-niewidki” to te, które skutkowały zapatrzeniem się, zasłuchaniem, zapomnieniem na jakiś czas o całym otaczającym świecie. Stoliczki „nakryj się” dzięki, którym poznawałam wielorakie smaki, gusta, upodobania. „Kije samobije”, które uczyły mnie pokory a jednocześnie nakłaniały, do docenienia tego, co miałam. „Latające dywany”, które przenosiły mnie w czasie i „buty siedmiomilowe”, które pozwalały mi bez wychodzenia z domu, zwiedzać nieznane miejsca. Jednak od dawna najbardziej ceniłam te, które wywołując wielorakie emocje zmuszały mnie do zdjęcia (przynajmniej na jakiś czas) różowych okularów lub pozbycia się „klapek na oczach”. To one, nie raz przysłowiowym „kopem w …”, sprowadzały mnie z chmur na ziemię. Wiedząc, że „czarodziejska różdżka” z bajkowego świata nic za mnie nie zrobi, królewicz mnie nie znajdzie (butów nie gubiłam) – bierność zamieniałam w czyny i krzyczałam do losu: „Nie ze mną te numery, Bruner”.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
J.K. Zawłaszczyłam myśl, że książka ma dwóch autorów. Tego, kto ją napisał i tego, kto ją przeczytał. Piszę wszystko, tylko dużo na białym tle między wierszami i sympatycznym atramentem. Wszystko zależy od tego, czy odbiorca – odbiera na tej samej fali, co nadający. Dla mnie największą radością jest, gdy czytelnik okazuje się bratnią duszą i zaczynamy rozmawiać wirtualnie a potem często w realu, jakbyśmy znali się od lat. Nie poruszam trudnych tematów z własnego życia i bliskich mi osób. Uważam, że nie mam prawa z dwóch powodów. Jednych nie mogę już zapytać o zgodę, dla innych nadal są to tak samo trudne tematy jak dla mnie. To moje i ich życie, to nasza wspólna bezcenna własność. Żeby poważny wydźwięk trochę złagodzić dodam, że ten rodzaj ekshibicjonizmu nie przeszkadza mi u innych.
J.W.: Myślisz, że współcześnie pisarze i pisarski zbyt często są ekshibicjonistami w tym, co piszą?
J.K.: Myślę, że każdy ma prawo sam decydować.
J.W.: O, podoba mi się ta odpowiedź. (Śmiech.) Dobrze, następne pytanie. Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
J.K. I to jest ta konsekwencja męska? Chciałeś, żebym odpowiadała obszernie i wyczerpująco a podoba ci się lapidarność. (Śmiech). Uważam się za autorkę, a za pisarkę tylko w znaczeniu: pisarz – pisze, malarz – maluje, rzeźbiarz – rzeźbi. Z wykluczeniem tematów (j.w) piszę tylko o tym, co dla mnie było lub jest ważne, interesujące lub intrygujące. Sądzę, że w przypadku, gdy chce się być zawodowym pisarzem, tzn. utrzymywać się tylko z wydawania książek, trzeba w mniejszym czy większym zakresie dostosować się do łańcuszka: czytelnicy – sprzedawalność tematyczna – oczekiwania wydawców.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
J.K. Cóż, moje książki mało mają wspólnego z romansem czy sielanką, mimo że mówią o miłości, namiętnościach, rozterkach czy szczęściu. Dlatego wystarczy tak mało a jednak tak dużo. Wystarczy empatia. Ta emocjonalna i ta poznawcza. Mówiąc wprost czytelnik, który kieruje się zasadą „Żyj i pozwól żyć innym”.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
J.K. Znam wielu ludzi, którzy nie są pisarzami, rzeźbiarzami, poetami itd. a są artystami. I to różni mnie – od nich.
J.W.: Po czym rozpoznajesz, że są artystami?
J.K.: Należę do tych odbiorców różnorodnej sztuki, którzy nie przejmują się zachwytami lub krytyką znawców, czy tym, co powinni znać i podziwiać, by być uznanymi za intelektualistów. Przyznałam prawo decydowania o tym swoim zmysłom. I jeśli cokolwiek powoduje, że muszę się zapatrzeć, zasłuchać, zaczytać, przeżyć wiele emocji, to dla mnie jest to dzieło, a jego autor, artystą. Bez względu na to, kto i jaką wydał o nim opinię.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
J.K. Sądzę, że każde zwycięstwo „samotnego” jest poprzedzone różnorakim wpływem innych osób i sprzyjających okoliczności.
J.W.: A z tym miejscem na rodzinę, męża, dzieci – jak jest? Pomagają w tworzeniu? Przeszkadzają?
J.K.: Odpowiem słowami Alicji z „Jesiennego koktajlu”: „Moi kochani. Na razie niech wam wystarczy, że zdecydowałam się na świadomy krok w wiek podeszły. To wiąże się ze zmianą osobowości. Dotarło do mnie, że najpiękniejszy okres mojego życia mam przed sobą – obserwowałam miny siedzących przy stole. – Ja jestem jesień. Już się naumiałam, napracowałam, skutecznie zapyliłam. Wnuki odchowałam. Już nic nie muszę. Najważniejsze, nikt mi niczego nie może: kazać, nakazać, pozwolić, zabronić. Wiek podeszły to cudowny usprawiedliwiacz. Daje mi pełne prawo do zmiany osobowości, czyli: zmniejszenia aktywności, zacieśnienia zainteresowań, skupienia się na własnych sprawach i przekonania o własnej nieomylności. Jesień życia to WMW. Tzn. wszystko mi wolno. Robię tylko to, na co mam ochotę”. (Śmiech.) Najbliżsi nie mogą przeszkadzać, stojąc na podium.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
J.K. To nie dobry moment na to pytanie. Ostatnio odpowiada na nie wyraziście i dosadnie znana feministka i pisarz. Odpowiedź szablonowa jest za bardzo przyziemna. (Śmiech.)
J.W.: Rozumiem, że masz na myśli sprawę Dunin vs. Karpowicz. Mimo tego jednak raz jeszcze spytam: dla ciebie czym jest sukces w literaturze? Jak ty to widzisz?
J.K: W chwili, gdy musiało do mnie dotrzeć (długo to trwało), że bestsellerem może być książka przed oficjalną premierą, utwierdziłam się w przekonaniu, że mówię samą prawdą, przyznając się, że jestem nielogicznie logiczna i zrozumiałe jest dla mnie niezrozumiałe. Odpowiadam: nie wiem. I szczerze dodaję. Wiem tylko, że coraz częściej nic nie wiem. (Śmiech.)
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
J.K. Zawsze jest obecna. Przecież grałam różne role na scenie teatru życia w najbardziej fascynującej sztuce. Scenografia i muzyka różnorodna. Kompendium literatury: dziecięca, młodzieżowa, kobieca, męska, obyczajowa, romans, horror, fantazja i ostatnio gram w sielance. Emerytalnej sielance. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
J.K. Za dużo esencji a za mało cukru w cukrze. Sama przed sobą rozgrzeszam się tym, że piję gorzką herbatę i kawę, by poczuć ich prawdziwy smak. Gdy mam ochotę na słodkości komasuję doznania: gorącą czekoladę piję w pianie o czekoladowym zapachu. (Śmiech.) Za mało też wszelakich opisów identyfikujących miejsca i bohaterów. Uczciwie przyznam, że w niektórych dodawałam je, wiedząc, że inaczej nie zostaną wydane a to był czas, gdy musiałam „zapracować” na wydanie „Przewrotności dobra”. Wiem, że większość czytelników bardzo to lubi, ale świadomie ograniczam je do niezbędnego minimum. Chciałabym, żeby czytelnik przeczytanej historii nie odebrał na zasadzie: „to przytrafiło się tej konkretnej opisanej bohaterce, w tym a nie w innym miejscu i tylko w tych okolicznościach”. Przeciwnie. Pomyślał: „Może mijam ją codziennie, może spotykam ją w pracy, w sklepie, a może to się dzieje za moimi drzwiami?…”.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
J.K. Odpowiem banalnie, jako że uwielbiam i gloryfikuję „banały”, a w dodatku, jak większość kobiet jestem w tym przypadku zaborczą egoistką. Moja córka, mój mąż, moja rodzina. A w literaturze? Wielokrotnie już się przyznałam, że zaczęłam spisywać swoje rozmowy z bohaterami, żeby kiedyś (oby jak najpóźniej) moje rodzinne „pisklęta” czując taką potrzebę, mogły porozmawiać ze mną – czytając. Nie wiem, czy znajdę wydawcę na kolejne szufladowe propozycje. Wiem, że wydrukowane, spięte w skoroszytach też trafią na odpowiednie miejsce.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
J.K. Po pierwsze primo: głową muru prawie nigdy nie próbowałam przebić. Prawie, bo nie dotyczy to sytuacji, gdy chodzi o moich bliskich. Po drugie primo, byłoby niegrzecznością odpowiedzieć, że „tylko zamętu więcej”. Przecież wtedy nie miałabym cię wśród znajomych na fb a teraz, nie rozmawiałabym z tobą. (Śmiech.)
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
J.K. Wystarczy mi, że dręczą mnie własne myśli. Bronię się przed tym jak umiem, czyli coraz częściej tylko czasami myślę (i wpisuję na blog, żeby się ich pozbyć). Gdy już musiałabym się podręczyć, to stanowczo wolę w temacie znaczenia kropli wody w szklance i kropli wody w oceanie. Przynajmniej skrócę męczarnie odpowiadając: „Jedna kropla wody na pustyni bez względu na epokę”.
J.W.: Opowiedz, proszę, o twoim blogu. Skąd pomysł na niego? Co zamieszczasz i po co? Czy masz kontakt z czytelnikami? Ostatnie wreszcie pytanie „blogowe”: czy osoba pisząca powieści powinna mieć, twoim zdaniem, bloga?
J.K.: Obserwując innych, sądzę, że powinnam mieć stronę autorską, strony książek i jeszcze coś tam coś tam. Z tych różności, to gdyby nie pomoc portalu granice.pl, który był patronem mojego debiutu (potem innych książek) nie miałabym nawet bloga. Kompletnie się na tym nie znam, a kasy na to, żeby zlecić założenie i prowadzenie – nie mam. Życzliwości i zrozumieniu (mojej niekumatości) przez Sławka Krempę zawdzięczam to, że z jego pomocą i u nich powstał mój blog. Pamiętam, że spytałam go: „Ale o czym ja mam pisać?”. W podsumowaniu usłyszałam: „Pomyślisz i na pewno wpiszesz”. Zareagowałam spontanicznie: „Ale ja już tylko czasami myślę”. Roześmiał się: „I już mamy tytuł dla twoich notek”. Zaczęłam od krótkich wpisów, gdy w tematach bieżących coś mnie ukłuło. Spodobało się a mnie cieszy coraz większa ilość odwiedzających gości. Z licznymi rozmawiamy już prywatnie. Przy okazji tych, co też lubią dystans, przymrużenie oka i uśmiech zapraszam na www.jolantakwiatkowska.pl.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
J.K. Intelektualista – „człowiek o dużej wiedzy i wybitnych zdolnościach umysłowych”. Na szczęście mnie nie dotyczy ani jedno, ani drugie. Wniosek pierwszy – nie jestem intelektualistką. Wniosek drugi – żadna z tych ról nie jest mi bliska, bliższa i najbliższa. Wniosek trzeci – jestem jednak w czepku urodzona. Nie muszę niczego rzucać, tworzyć wizji przyszłości, osądzać. Świadkiem czasu czy miejsca nie jest tylko człowiek, a już na pewno nie tylko intelektualista. Uff. Mogę robić swoje bez balastu odpowiedzialności za wszechświat i ludzkość.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
J.K. Nie wiem. Wiersze, które pisałam były „czystą poezją”, bo umyte potokiem łez. Jako młoda inaczej nie chciałabym czytać emocji wyrażonych np. : „wyznałem jej miłość na skype: „Chcę cię bzyknąć tu i teraz”, a ten pasztet przysłał esemesa: „Oki. Jak skończy Bolo, wpadnę”. Wal się, pomyślałem wchodząc na wideoczat. (Śmiech.) Jak widzisz, trudno mi to sobie wyobrazić, to może oświeć mnie i przyślij mi swój wiersz z tym „co jest tu i teraz, pod ręką”.
J.W.: Hej, dobrze ci idzie. (Śmiech.) Może jednak nie potępiaj tak tej nowoczesnej liryki. Zresztą, powiedz, gdzie młodzi i młode mają szukać poezji, która odda ich życie wśród wideo-czatów, esemesów i iPhone’ów? Iłłakowiczówną i Pawlikowską-Jasnorzewską mają się wciąż posiłkować? (Śmiech.)
J.K.: W wierszu Tadeusza Dąbrowskiego „Nic się nie stało” są między innymi: supermarkety, chipsy, iPhon. Niestety, dla mnie to nie jest wiersz, tylko proza. Nie śmiałabym potępiać, tylko rozsmakowałam się „w posiłkach” np. wymienionych poetek i już smaku golonki w sosie czekoladowym nie potrafię docenić. Nie dodam, że mi przykro z tego powodu. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
J.K. Na szczęście dla mnie zamierzchłą przeszłością są czasy, w których musiałam czytać, słuchać, oglądać to, co mi kazano lub, co trzeba było, żeby być „światłym” człowiekiem. Nigdy dorosłemu nie kazałabym nic czytać, w dodatku drugi raz. Sama z własnej woli czytałam, czasami wielokrotnie to, co kiedyś mi kazano. Krytycy chyba mają prawo do własnych wyborów? (Śmiech.)
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
J.K. Retoryczne pytanie. A moje „zjawiska” to, co? Od macochy, przepraszam, od ojczyma? (Śmiech.)
J.W.: W porządku. Powiedz w takim razie, czy czytasz współczesnych autorów? A jeśli tak, to jakie to nazwiska byś poleciła?
J.K.: Polecać, cokolwiek i kogokolwiek mogę osobom, które znam. Te, które mnie znają, rzadko zadają mi takie pytanie, bo wiedzą, co teraz usłyszą: R. Cook, M. Crichton, T. Gerritsen a w zasięgu ręki leży na półce, pierwszy (lata temu) przeczytany „thriller medyczny” – M. Waltari „Egipcjanin Sinuhe”. Oczywiście, już mam do przeczytania „Zbigniew Religa Człowiek z sercem na dłoni” J. Osieckiego. Znajomi wiedzą, że w pierwszej kolejności zachęcę do przeczytania: „Bez mojej zgody”, „W naszym domu” czy „Krucha jak lód” Jodi Picoult, czy „P.S. Kocham Cię” Cecelii Ahern. W skrócie: tematyka medyczna, psychologiczna plus dużo emocji.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
J.K. Wysłałam od razu dwie propozycje. Pierwszą napisaną, czyli „Przewrotność dobra” i „Jesienny koktajl”. Dwóch wydawców odezwało się proponując umowę na „Jesienny koktajl”.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
J.K. „Przewrotność dobra” odrzucali kolejni, inni nie odpowiadali lub proponowali dużą ingerencję w treść (czyli zasypać „doły”, usypać zdobyte „góry”, dosłodzić i koniecznie happy end). To jest moje ukochane „dziecko” i cierpliwie czekałam, aż dostanie szansę na pójście w świat. Byłam pewna, że znajdzie ludzi, którzy też patrząc – widzą nie tylko to, co chcą widzieć. Po trzech latach wysłałam do wydawnictwa Dobra Literatura i odzew był bardzo szybki. Moja Dorotka (bohaterka) poszła do ludzi i wielu ją pokochało a prawie u wszystkich wzbudza takie refleksie i emocje, jakie mnie towarzyszyły przy spisywaniu jej historii. I to jest dla mnie największa satysfakcja.
J.W.: Jak myślisz, czemu wydawcy współczesnemu wydaje się, że powinien i ma w ogóle prawo tak bardzo ingerować w treść?
J.K.: Myśleć dla myślenia? O, nie. Nie myślę czemu, a jak ma prawo, to tym bardziej nie mam o czym myśleć. (Śmiech.) A poważnie, to jeżeli wszystko jedno z jakich względów proponowane są duże zmiany w fabule (usunąć wątek, dopisać nowy, dopieprzyć, dosolić lub dosłodzić, zmienić zakończenie) to według mnie efekt końcowy ma dwóch równoprawnych autorów i powinno to znaleźć odzwierciedlenie już na okładce książki. A tak na marginesie, spytam ciebie? Znasz powiedzenie: „szczypta cukru, szczypta soli, ale nie szczypta Joli”? Ja dodaję, ale nie szczypta Joli w Joli. (Śmiech.)
J.W.: Nie znam, ładne. (Śmiech.) Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
J.K. Poczucie przyzwoitości nie pozwala mi w pełni odpowiedzieć na to pytanie.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
J.K. Po napisaniu nie wierzę, że udało mi się znaleźć swój sposób na zamianę myśli na słowa. Po opublikowaniu i czytaniu (recenzji, opinii) czy wymiany myśli w bezpośrednich rozmowach, nie mogę uwierzyć, że jednak to, co „wyrzuciłam” z siebie i forma, w jakiej to zrobiłam odbierana jest przez czytelniczki i często czytelników z takimi samymi odczuciami, jakie mnie towarzyszyły podczas spisywania. Bardzo mile zaskakuje mnie, że tak dużo młodych ludzi, wbrew powszechnej opinii – widzi, słyszy i co najważniejsze czuje tak jak ja – młoda już inaczej. Potwierdza to tylko to, co sprawdza się w życiu. Nie rok urodzenia jest pomostem, do spotkania się dwóch bratnich dusz.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
J.K. Kolejne czekają na swoją kolej w szufladowej stacji postojowej. Czy znajdzie się parowóz, nie wiem – bo ładunek znów nie jest „śliczny, pachnący, słodki i sielski, a w dodatku mało ma ozdób”. Chociaż – nie. Według mnie, jest i są – tyle, że zgodnie z moim odbiorem smaków, czyli: „słodko-kwaśno” i z założeniem, że bohaterowie nie są fikcyjni tylko są wśród nas. (Śmiech.)
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
J.K. Wiem, że wiele się zmieniło, ale chyba nie to, że pisania uczy się już dzieci. (Śmiech.) Warsztaty – uczą rzemiosła. Uczniowie poznają „technologię”, ćwiczą pod okiem fachowca i przychodzi moment, że potrafią już własnoręcznie stworzyć gotowy produkt (przecież „nie święci garnki lepią”). Jeśli „uczeń” od razu zacznie produkować z nastawieniem „to, co się sprzedaje, im więcej, tym większy zysk”, to tworzy najczęściej hurtowo, bo ma do tego prawo, jak każdy. Warsztaty artystyczne, w tym pisarskie mają sens, gdy uczestnik świadomy jest, że poznanie samych tajników takich jak prowadzenie narracji, plastyka bohatera, czy budowanie napięcia nie zrobi z niego pisarza, gdy nie ma wewnętrznej potrzeby pisania. Tak jak sama praca, czytanie i nawet talent nie wystarcza by być pisarzem przez duże P. „A że tworzyć każdy może trochę lepiej, trochę gorzej”, to tworzę i ja. (Śmiech.)
J.W.: Kim byłaby idealna Jolanta Kwiatkowska w idealnym wszechświecie?
J.K. Nikim, bo by nie istniała – tak, jak nie ma i nie będzie idealnego wszechświata. I jak dla mnie, to bardzo dobrze. Nigdy nie chciałam mieć idealnych dzieci, męża, idealnej rodziny i żyć w fikcyjnym świecie. Wolę real. (Śmiech.)
J.W.: Czy literatura jest sexy?
J.K. Wszystko może być sexy, to zależy od odbiorcy i interpretacji określenia sexy. Dla mnie literatura też, z wyjątkiem pewnego rodzaju literatury erotycznej. Nie dopytuj, sama wyjaśnię. Gdy czytam o szparce nabitej na sztywny pal nie mogę zapanować nad śmiechem a powinnam płakać, bo w tym momencie widzę jak Azję nabijają na pal. Zamiast współczuć Danielowi Olbrychskiemu, parskam śmiechem.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
J.K.: Ja też dziękuję i dodam, że jak dla mnie, stanowczo za dużo w odpowiedziach jest serio a za mało z przymrużeniem oka.
Fot. z archiwum Jolanty Kwiatkowskiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.