1.
Gdybym przeczytał te wiersze mając lat piętnaście-szesnaście, być może padłbym z wrażenia. Od dramatyzmu Rimbaudowskich z ducha „głodów”, od Wojaczkowych „blizn”, „śladów”, oraz innych szram, a wreszcie od chłodu, zimna i wilgoci, których w „Zapaści” mnóstwo – nie mógłbym się pewnie oderwać i nosiłbym wyróżniony nagrodą im. Bierezina za rok 2007 tomik Joanny Lech przytulony do piersi, jak relikwię. Dziś, nie ukrywam, nie bardzo są na to widoki. Dziś, jeśli by kto zapytał, w znikomym stopniu odczuwam obrazy, z jakich poetka buduje swój naznaczony martwotą (i światłem, i bliznami, i wilgocią) świat. Dziś liczę słowa, które ile razy padło – i widzę, jak okrojona jest przestrzeń, w której porusza się wyobraźnia Joanny Lech. A jednak jest to poetka i to poetka niezła, o czym wiedziałem od dawna, od czasu warsztatów SLA w Zakopanem, gdzie spośród iluś tam osób w pamięć moją, przypadkowego (wtedy) wykładowcy, wryła się trójka jedynie: Justyna Skolicka, Przemysław Owczarek, i właśnie Joanna Lech.
2.
O losach Skolickiej nic nie wiem, Owczarek opublikował dwie książki, a Joanna Lech długo czekała na debiut, który właśnie mam przed oczami. Debiut istotny co najmniej, jak kilka czy kilkanaście innych w roku 2009 opublikowanych. Debiut wyróżniający się tym, że tak skupiony na kilku dosłownie obrazach.
3.
Przede wszystkim: światło. Proszę zobaczyć wiersz pierwszy. Jest mowa o świetle? Jest – w takim zdaniu: „To było w czasach, kiedy mieszkaliśmy / w obcych domach, w cudzym świetle, kradzionym spod okien.” Pomijam „kradzenie spod okien”, jak dla mnie nie bardzo czytelne – poetka ma prawo do metafory. Patrzę na wiersz następny, „Pęknięcia”. „Nie rozpoznaję w tym siebie, kiedy zmienia się światło” – czytamy trzy wersy od końca. Następny wiersz, „Nic więcej”? Jest „światło”? Jest, gdzieś tak w połowie. „Światło się wzbiera i pada chłopcu na ręce.” I znów pomijam mętność frazowania, bo może „się” po prostu się zaplątało Joannie Lech w to zdanie – cały czas skupiony jestem na świetle. Przewracam kartkę. Jest. Jest raz jeszcze. Wers drugi i proszę: „Znowu przełykasz i znowu jest światło / w odcieniach, rozciągniętych przez całe osiedle.” Wiersz następny, „Błyski”, wers pierwszy: „Ma nabrzmiały brzuch i ręce pełne światła (…)”. Przewracam kilka kartek, teraz już tak na chybił-trafił zerkając (a wiem, czego szukam). Strona siedemnasta, „Nożyce, papier”, wers: „W pustym pokoju zasłaniam okna i gaszę światło.” Strona dwudziesta, „Rozkład z widokiem”: „Światło odstaje ode mnie i każdy dotyk jest obcy”. I tak dalej. Na trzydzieści dwa wiersze może w dziesięciu nie pada słowo „światło” lub jego pochodne. Ale są wtedy „promienie”, „błyski”, lub – niezawodne – „słońce”. Nie, nie mam światłowstrętu, naprawdę. Ale – zostawmy to.
4.
Czy prócz „światła”, jego odmian i wpływów jest coś w „Zapaści”? Tak. Jak już wspomniałem: blizny, ślady, wilgoć, dotyk, ręce, zimno i cały zestaw słów, jakby złośliwie przez autorkę wyjętych ze słownika zbuntowanego grafomana. Słów i konstrukcji wyjętych i zremasterowanych, poddanych obróbce i przetworzonych na wiersze, które na pierwszy rzut oka robią wrażenie bardzo własnych, podczas gdy są – taką tezę stawiam – wariacjami na temat wierszy licznych kaskaderów literatury, jakich Joanna Lech czytywała, tyle że wariacjami bardzo udatnie skleconymi, z naprawdę dużym znawstwem poetyckiego rzemiosła.
5.
Tyle, że to nie jest, jak dla mnie, „poezja Joanny Lech”. To znaczy ma Joanna Lech prawo myśleć, że to jej wiersze, w końcu sama je napisała, znajdą się też zapewne tacy, którzy bronić będą – śmieszne słowo – „oryginalności” i wrażliwości autorki, w końcu może nawet jurorzy jakiejś Gdyni, Gdańska czy innej nadmorskiej metropolii nagrodę za ten debiut dadzą – i przyjąć to trzeba będzie spokojnie, bez nerwów i wstrętu; takie bywają obroty dowcipnej rzeczywistości. Nijak się to mieć będzie jednak do zawartości „Zapaści”, o której – to już nie teza, ale przypuszczenie na granicy pewności – sama Joanna Lech, kiedy dorobi się już własnego stylu, a dorobi się go, rezygnując z upychania w wersy słów takich, jak „światło”, „blizna”, „ręce” – sama Joanna wypowiadać się będzie ze śmiechem, tak, jak wielu poetów i poetek ze śmiechem wypowiada się o swoich pierwocinach. Gdyby to jednak nie nastąpiło – za lat kilka czy kilkanaście – biada nam, czytelnikom, i biada autorce. Kolejne tomiki Joanny Lech, w których „światło” z „bliznami” w „rękach” jak „wilgoć” zatańczy – to może być trudne do wytrzymania, to może być – dopiero wtedy faktyczna – zapaść. Od zabawnej, debiutanckiej maniery do żenującego manieryzmu – jeden dzieli czasem poetę (poetkę) krok. Do własnego stylu – znacznie dłuższa droga, na pewno. Ale warto i trzeba próbować. Bo innej nie ma.
Joanna Lech, „Zapaść”. Biblioteka Arterii, Łódź 2009.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.