Ludzie znają dziś cenę wszystkiego, nie znając wartości niczego.
Oscar Wilde, „Portret Doriana Greya”
Na bieżni wiodącej do szczęścia brak linii mety. Rzekome narzędzia przemieniają się więc w cele, a jedyną dostępną pociechą i odszkodowaniem za nieuchwytność wymarzonego i upragnionego „stanu szczęśliwości” jest świadomość, że się z wyścigu nie wypadło. Dopóki uczestniczy się w biegu, dopóki nie padnie się z wyczerpania albo nie zostanie zdyskwalifikowanym, nadzieja na ostateczne zwycięstwo nie umiera.
Zygmunt Bauman, „Sztuka szczęścia”
1.
Opowieść o sztuce życia zaczyna Bauman niesztampowo, od pytania: Co złego jest w szczęściu? Pytanie jest cytatem z artykułu Michaela Rustina („What’s Wrong is Happiness?”, „Soundings” 36, Summer 2007, s. 67-84) i celuje w jeden z najbardziej palących problemów współczesności, jakim jest tzw. pogoń za szczęściem – współczesny fetysz, już raczej nie moda, bardziej, można powiedzieć, coraz silniejszy trend, który wpływa już nie tylko na ludzi Zachodu i przeobraża nasze społeczeństwa. Pogoń za szczęściem, pisze Bauman, „nieustannie zaprząta nasze myśli, pochłania lwią część naszego życia, nie zwalnia tempa i nie uznaje przestojów”. Tymczasem, o czym często zapominamy, myląc dobrobyt ekonomiczny z dobrostanem psychofizycznym, „w społeczeństwach zamożnych nie sposób dopatrzyć się związku między rosnącą zamożnością, uznawaną za główny komponent szczęśliwego życia, a deklarowanym wzrostem poczucia szczęścia!” Ścisły związek między rozwojem gospodarczym a szczęśliwością jest – taka myśl pojawia się nie tylko w rozważaniach Baumana – najwyraźniej błędem opinii publicznej. Można ironizować nawet, że wraz z zamożnością nie rośnie dobrostan czy poczucie szczęścia, tylko przestępczość. Nie da się jednak nie zauważyć, że, jak pisze Bauman, prowadzona przez zwykłych ludzi „polityka życia” oraz strategie polityczne rządów państwa zachodnich za główny cel podają często wzrost ogólnego szczęścia „możliwie największej liczby ludzi”. W ogóle można powiedzieć, że „nowoczesna epoka zaczęła się tak naprawdę od ogłoszenia powszechnego prawa człowieka do poszukiwania szczęścia”, czyli od ogłoszenia amerykańskiej Deklaracji Niepodległości w roku 1776. Od tamtej pory – rzut oka na historię zjawiska pozwala dostrzec i lepiej pojąć jego obecną skalę – poszukiwanie szczęścia „miało się stać zajęciem mniej znojnym i uciążliwym, a przy tym skuteczniejszym”. Dziś wiemy już – i stąd bijący na alarm psychologowie, terapeuci, ekonomiści, a także socjologowie, jak Bauman – że tak się nie stało. Ten moment rozpoznania dyskomfortu, który stał się naszym udziałem, kiedy udaliśmy się na poszukiwanie komfortu, można uznać za punkt wyjścia Baumanowskiej „Sztuki życia”.
2.
Pojawia się zatem pytanie, sformułowane zresztą przez Baumana: czy środki uchodzące za najlepsze dla osiągnięcia celu, jakim jest szczęście, a zwłaszcza stały rozwój gospodarczy mierzony PKB, nie są dobrane błędnie? Odpowiedzi pierwszej udziela Bauman, cytując mowę Roberta Kennedy’ego z roku 1968, w której prezydent USA powiedział m.in., że „wskaźniki PKB nie odnotowują stanu zdrowia naszych dzieci, poziomu naszego wykształcenia ani radości, jaką czerpiemy z naszych zabaw. Nie mierzą piękna naszej poezji ani trwałości naszych małżeństw”. Choć mowa ta ma już blisko pięćdziesiąt lat, nic się w tej materii nie zmieniło, PKB mierzy to, co mierzy, a poziom szczęścia od PKB, po zaspokojeniu podstawowych potrzeb, nie rośnie. Nic zresztą dziwnego, skoro, jak pisze Bauman: „Analitycy twierdzą, że blisko połowa dóbr niezbędnych człowiekowi do osiągnięcia szczęścia nie posiada ceny rynkowej i nie daje się nabyć sklepie”. W tym miejscu dochodzimy do problemu konsumpcji, której związki ze szczęściem nie od dziś są problematyczne. Spójrzmy bowiem na konsumpcję okiem socjologa. Konsumpcja wymaga czasu. Sprzedawcy chcą skrócić czas poświęcany przez konsumentów na cieszenie się zakupionym towarem, ponieważ chcą, żeby ten czas został poświęcony na kolejne zakupy. Sprzedawcy zatem, wszelcy sprzedawcy niszczą nasze prywatne strefy uważności. Uważnym bowiem, jak wiadomo, można być jedynie nie spiesząc się. Stąd pierwsza sugestia Baumana: mniej pośpiechu. Ktoś mógłby spytać w tym miejscu: no dobrze, ale co niby takiego ważnego tracimy przez pośpiech? Bauman ma na to ciekawą odpowiedź: „Kiedy cele, które osiągało się kiedyś dzięki własnej pomysłowości, poświęceniu i nabytym z trudem umiejętnością, osiągają za nas wymyślne urządzenia, wymagające jedynie posiadania karty kredytowej i wciśnięcie odpowiedniego guzika, tracimy coś, co zapewniało szczęście i było, jak się wydaje, niezbędnym warunkiem jego zdobycia: dumę z własnej sprawności, bystrości i zręczności, z realizacji trudnego zadania i pokonania piętrzących się przeszkód. Z upływem czasu zapominamy i tracimy nabyte wcześniej umiejętności oraz sama zdolność uczenia się i doskonalenia umiejętności nowych. Wraz z nimi zanika radość płynąca z dobrze wykonanej pracy – radość trudna do zastąpienia, bo warunkująca nasze poczucie własnej wartości. Kurczy się nasze szczęście czerpane z poczucia własnej godności”. Rynki, jak zauważa Bauman, spieszą, by jakoś nam te straty zrekompensować, niestety, jedyne, co mają do zaoferowania do dalsza złudna pogoń za złudnymi namiastkami szczęścia. Nic bowiem, co zostaje przez socjologa wyrażone bardzo dobitnie, nie zastąpi ani „wspólnej obecności przy stole”, ani „czasu, który ktoś dla nas ważny poświęci” nam i naszym sprawom, ani też nic nie zastąpi „przepełnionej miłością uwagi, oddania i troski”. Pisze też Bauman: „Podsumowując: zakładanie, że o rozmiary i intensywność ludzkiego szczęścia można należycie zadbać, koncentrując uwagę na jednym wskaźniku – PKB – jest gigantycznym nieporozumieniem”. I efekty takiego myślenia są niebezpieczne, fatalne w skutkach.
3.
Czy znaczy to, że PKB do niczego nie może się przydać? Nie, tak nie jest. PKB jest, jak czytamy w „Sztuce życia, „kiepskim miernikiem wzrostu poczucia szczęścia”, ale też znakomicie sprawdza się jako „czuły wskaźnik strategii, przewrotnych być może i zawodnych, ale do których adopcji w pogoni za szczęściem nakłania się nas wytrwale lub zmusza za pomocą perswazji, pokus, nacisków czy manipulacji”. To jeden z ciekawszych wątków „Sztuki życia”, należy mu się więc przyjrzeć dokładniej. „Ze statystyk PKB – pisze profesor – możemy dowiedzieć się, jak wiele szlaków przemierzanych przez tropicieli szczęścia udało się już poprowadzić przez galerie handlowe”. Najwyraźniej w społeczeństwie zachodnim, niezależnie od przyjętych strategii pogoni za szczęściem, „wszystkie te szlaki zahaczają o kasy sklepowe”. Silna jest także i powszechnie panująca wiara, że istnieje związek między „szczęściem a rozmachem i jakością konsumpcji”. A jaki jest skutek utożsamiania szczęścia z kupowaniem? Jest nim „nieustanne odkładanie nadziei na to, że pogoń za szczęściem kiedyś się zakończy”. Oto morderczy paradoks naszych czasów: „Poszukiwanie szczęścia nie może mieć kresu, oznaczałby on bowiem kres samej idei szczęścia w jej obecnej wykładni”. Mówiąc okrutnie: jeśli „błogi stan szczęśliwości jest nie do osiągnięcia, jedynie pogoń za uparcie umykającym celem może dać goniącym choćby namiastkę szczęścia”. Nie trudno też dostrzec, że rynki dbają o to, by nikt nie przerwał swoich poszukiwań szczęścia. Jak to robią. „Szczęście w postaci antycypowanego stanu błogości, mającego nastać po dokonaniu zakupu – tłumaczy strategię rynków Bauman – zostaje niepostrzeżenie zastąpione przez poprzedzający ów stan akt nabywania, akt pełen radosnych oczekiwań, przesycony czystą i nieskazitelną, bo jeszcze nie zawiedzioną, nadzieją”. By dać przykład tych wyniszczających trendów współczesnej kultury, Bauman opowiada historię Liberty. Ta dwunastoletnia uczennica to przykład warunkowania przez rynki, przykład nabywania „cennej życiowej wiedzy”, jak pisze Bauman, na temat osiągania szczęścia. Wiedzy, która nie pochodzi od mędrców, filozofów czy specjalistów od dobrostanu jednostki, lecz od marketingowców, sprzedawców, od rynków. Można ubolewać nad zagubieniem i niepewnością nastolatków, nie da się jednak ukryć, że dziś, jak pisze Bauman: „Marki, loga i firmowe sklepy to nieliczne bezpieczne przystanie, które oparły się rozszalałym żywiołom, to nieliczne oazy pewności w świecie dręczącej niepewności”. Z drugiej strony, o czym nie tylko nastoletni zakupoholicy zbyt często zapominają, „jeżeli zainwestowałeś swoje zaufanie w markę, logo lub sklep, rzuciłeś na szale całą swoją przyszłość”. A także coś, czemu społeczeństwo konsumentów przyznało jeszcze bardziej eksponowaną pozycję: tożsamość.
4.
W tym miejscu można już dostrzec, że Baumana zastanawia głównie ten jeden sposób poszukiwania szczęścia, sposób charakterystyczny dla dzisiejszych poszukiwaczy szczęśliwego życia. A tych w znakomitej większości nie interesuje, co na temat szczęścia mają lub mieli do powiedzenia Epitet, Seneka, Arystoteles, Platon, Kant, czy psychologowie pozytywni, jak Seligmann, Fredrickson, Segerstrom, Lyubomirsky, Diener czy Csikszentmihalyi. Większość dzisiejszych poszukiwaczy szczęścia troszczy się o tylko dwie sprawy: prestiż i pieniądze (nie zawsze w tej kolejności) – i to jest temat dla socjologa. Najpierw jednak słów kilka o tożsamości. Tożsamość dawniej była „projektem na całe życie”. Dziś jest, jak pisze Bauman, „znamieniem chwili”. Tożsamość z rzeczy „danej”, ściśle określonej przez status urodzenia, stała się rzeczą „zadaną” – każdy ma za zadanie skonstruować własną tożsamość, w dodatku taka, którą łatwo da się „zdemontować”, by na jej miejsce skonstruować kolejną, lepszą dla nowej sytuacji. Konstatując ten stan, formułuje Bauman następującą tezę: „aby sprostać wyzwaniom, jakie niesie z sobą przerób i „recycling” tożsamości w erze płynnej nowoczesności, trzeba wykazać się zręcznością żonglera albo raczej talentami i zwinnością prestidigitatora”. Nowość sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, polega na tym, że dziś coraz łatwiej pozbyć się „ja”, zapewnić sobie „tożsamość na zamówienie”, a zwłaszcza wierzyć, że ta operacja jest możliwa i powtarzalna, jak długo zechcemy manipulować swoją tożsamością i/lub wizerunkiem. „W społeczeństwie konsumentów – pisze socjolog – jesteśmy szczęśliwi tak długo, jak długo nie tracimy nadziei na osiągnięcie szczęścia; jak długo tli się w nas ta nadzieja, nie popadamy w przygnębienie”. Pojawia się też, nieco na marginesie, dygresja o konsumentach i związkach. Wniosek pierwszy: „Związki typu konsumenckiego są od początku obliczone na „trwanie do odwołania””. Wniosek drugi: świat związków konsumenckich zatraca coś ważnego. Czym jest owo stracone coś, pisze Bauman: „Zadowolenie wynikłe z poczucia, że jest się potrzebnym i niezastąpionym: głębokie i rozkoszne, choć trudne do osiągnięcia, a całkiem nieosiągalne i wręcz niewyobrażalne w wypadku egotycznego zapatrzenia w siebie, przy którym cała uwaga ogniskuje się na autokreacji, trosce o siebie i umacnianiu własnego „ja”. To rzadkie poczucie może pojawić się tylko upływem czasu wypełnionego troską – tą cenną przędzą, z której tkane są urodziwe wzory tkanin przywiązania i współżycia”.
5.
W tym miejscu w wywodzie Baumana pojawia się Friedrich Nietzsche ze swoim „ideałem w pełni ludzkiego, szczęśliwego życia – ideałem, który zyskuje coraz większą popularność w naszej ponowoczesnej czy „płynnie nowoczesnej” epoce” i jest to oczywiście „postać „Nadczłowieka”, arcymistrza sztuki samostanowienia, który potrafi uniknąć lub pozbyć się wszelkich więzów krępujących zwykłych śmiertelników”. „Nadczłowieka”, zauważę na marginesie, warto zestawić z Seligmanowską „jednostką maksymalną” – jest on właśnie kimś takim. Bauman najpewniej prac Seligmana nie zna, przypomina więc „Ecce homo” i wywody Nietzschego o niewczesności jego pojawienia się. Potem ukazuje jedyną, ale za to zasadniczą przeszkodę na drodze „Nadczłowieka” do samorealizacji: „pozostawanie chwili”, to znaczy pozostawanie śladów każdorazowo zmienionej tożsamości. Pisze Bauman: „„Nowy początek” jest nierealną mrzonką, bo każdy z nas wkracza w teraźniejsza chwilę, niosąc ze sobą niezatarte ślady wszystkich minionych chwil, a w przypadku Nadczłowieka śladami minionych chwil mogą być tylko ślady jego wcześniejszych czynów. Całkowicie samowystarczalny i niezależny „epizod” jest mitem”. Nietzsche chciał odciążyć Nadczłowieka z myślenia o przeszłych czynach, a wręcz zachęcał do odczuwania pogardy wobec przeszłości jednostki. Dziś jest już jednak pewne: tym, co przeszkadza, a czasem wręcz wiąże ręce projektantom przyszłości, jest „osad pozostawiony przez minione chwile”. Mimo wszystko dzisiejsi Nadludzie nie poddają się. Marzą o zaznaczeniu własnej wartości i niweczą te marzenia, dążąc do ich spełnienia. Dlatego, uważa Bauman, „bez względu na faktyczna intencję Nietzschego możemy interpretować jego przesłanie (prawdopodobnie wbrew jego woli…) jako ostrzeżenie: choć przeznaczeniem człowieka jest autokreacja i choć wypełnienie tego przeznaczenia i realizacja pełni ludzkich możliwości wymaga prawdziwie nad-ludzkiej siły, to jednak w samej „idei Nadczłowieka” tkwi od początku zapowiedź klęski.”
6.
W tym miejscu pozwolę sobie na moment przerwać rekapitulowanie twierdzeń i spostrzeżeń Baumana, chciałbym bowiem napisać kilka słów w obronie Nietzschego. Generalnie podoba mi się książka Baumana. Cenny to esej. Nie mogę jednak pominąć faktu trywializowania przez Baumana dokonań filozoficznych Friedricha Nietzschego, sprowadzonego w „Sztuce życia” do roli autorytetu jedynie dla tych, którzy nic, tylko by używali, kupowali i zajmowali się samymi sobą. Tu nie chodzi o „interpretowanie” przesłania Nietzschego „wbrew jego woli”. Bauman zdecydowanie nadinterpretuje autora „Woli mocy” i robi to w przykry sposób. Że nie po drodze Nietzschemu z takimi ludźmi, jakich Bauman nazywa konsumentami ery płynnej nowoczesności, to jasne dla każdego, kto coś więcej Nietzschego czytał, niż cytuje Bauman. Proponuję – dla porównania – fragment z Richarda Rorty’ego, filozofa, który czytał Nietzschego nierównie głębiej, dostrzegając w autorze „Poza dobrem i złem” nie prekursora egoistycznych postaw epoki płynnej nowoczesności, lecz myśliciela stojącego po tej samej stronie, co Bauman, kogoś, kto był przeciwko wszelkim trywializacjom. W ostatniej swojej pracy, w zbiorze „Filozofia jako polityka kulturalna” pisał Rorty (s. 174): „W późniejszym dziele Nietzsche szedł śladem Schillera i Shelleya, gdy wzywał nas do stania się „poetami własnego życia” (die Dichter unseres Lebens). Chciał jednak pójść dalej. Ciągle powtarzał, że świat, w którym życie to jest przeżywane, stanowi wytwór ludzkiej wyobraźni. W „Wiedzy radosnej” podsumował swoją krytykę Sokratesa i Platona w następującym fragmencie: „[Człowiek wyższy (kontemplacyjny) zwodzi się:] nazywa naturę swoją kontemplacyjną i przeocza przy tym, ze on sam jest właściwie też poetą i opowiadaczem życia (…). My, myśląco-odczuwający, jesteśmy tymi, którzy naprawdę i nieustannie coś czynią, czego tu jeszcze nie ma: cały wiecznie rosnący świat ocen, barw, wag, perspektyw, drabin, stopni, potwierdzeń i zaprzeczeń. Tego przez nas wynalezionego zmyślenia tak zwani ludzie praktyczni (nasi aktorzy, jak się rzekło) ustawicznie się uczą, ćwiczą się w nim, przekładają je na ciało i rzeczywistość, nawet codzienność. (…) My dopiero stworzyliśmy świat, który obchodzi coś człowieka!” Rorty nie ma wątpliwości: „Jestem przekonany – pisze kilka stron dalej, po, jak widać, zdecydowanie gruntowniejszej, niż Baumanowska, analizie pism Nietzschego – że Nietzsche pisał ten lepszy poemat. (…) Nowa [Nietzscheańska] opowieść mówi o tym, jak ludzie nieustannie dążą do przezwyciężenia ludzkiej przeszłości, by stworzyć lepszą ludzką przyszłość.” Dlaczego – warto zapytać w tym miejscu – Zygmunt Bauman trywializuje Nietzschego? Nie wiem. Jedno mi tylko przychodzi do głowy w odpowiedzi. Być może tylko trywializując w duchu płynnej nowoczesności może Bauman przemówić tak sugestywnie do ludzi epoki płynnej nowoczesności – a przynajmniej on sam zdaje się czasem tak myśleć. Szkoda. Zanim Bauman wpadł na koncept, że jesteśmy „artystami życia”, Nietzsche już domagał się żebyśmy byli „poetami własnego życia” – warto o tym pamiętać i czytać Nietzschego nie mniej intensywnie niż Lévinasa, czy samego Baumana.
7.
Po tej krótkiej dygresji czas przejść do głównej tezy „Sztuki życia”. Oto ona, sformułowana przez prof. Baumana pod koniec wstępu: „Bez względu na to, czy o tym wiemy i czy tego chcemy, nasze życie jest dziełem sztuki. Aby przeżywać je zgodnie z wymogami sztuki, musimy, wzorem innych artystów, stawiać sobie wyzwania, które (przynajmniej w chwili, gdy je stawiamy) wydają się niedosiężne. Musimy obierać sobie cele, które (przynajmniej w chwili, gdy je obieramy) przerastają nasze siły. Musimy wyznaczać sobie standardy doskonałości, które (przynajmniej w świetle naszych dotychczasowych osiągnięć) wydają się nam absolutnie niemożliwe do osiągnięcia. Musimy chcieć niemożliwego. Bez żadnych gwarancji, nie znajdując oparcia w krzepiących a wiarygodnych prognozach, możemy tylko żywić nadzieję, że dzięki długim i uporczywym staraniom zdołamy któregoś dnia sprostać owym standardom, osiągnąć owe cele i dorosnąć do owych wyzwań.” Jak z tego widać, zasadniczy składnik każdego szczęścia to pozbycie się niepewności. Baumana teza wieńcząca rozdział brzmi: „szczęście jest zawsze dopiero przed nami – na podobieństwo linii horyzontu, która, jak wiadomo, oddala się, gdy usiłujemy się do niej zbliżyć”. To popularna teza i popularna metafora: szczęście jest zawsze przed nami, szczęście jest niczym linia horyzontu. Lepsza jednak wydaje się dziś inna metafora – zaproponowana przez Martina E. P. Seligmana metafora „gracji”. Szczęście jest niczym gracja w tańcu, która pojawia się wskutek konkretnych działań (ruchów), a sama z siebie nie istnieje. Szczęścia jak gracji jesteśmy świadomi całym sobą, robiąc coś, pracując, starając się w konkretnym celu (Arystoteles dodałby: szlachetnym). Od nas zależy, czy będziemy w swoim myśleniu o szczęściu posługiwać się metaforą „linii horyzontu”, czy metaforą „gracji”. Wybór ten nie jest bez znaczenia dla naszego samopoczucia, dobrostanu i reszty naszych życiowych przekonań. Wróćmy jednak do omawianej książki.
8.
Rozdział 1 „Sztuki życia”, zatytułowany „Niedole szczęścia”, zaczyna Bauman od przyjrzenia się „How to Spend It” („Jak je wydawać?”), dodatkowi „Financial Times”, pokazującemu ludziom zamożnym oraz aspirującym do zamożności masom, jak obchodzić się z pieniędzmi, co kupować i w co inwestować, by – w powszechnym odczuciu – być szczęśliwym. Po krótkiej analizie wielkiego zaskoczenia nie ma. „Jak się można było spodziewać, wszystkie zalecane drogi do szczęścia prowadzą przez sklepy, restauracje, salony masażu i inne miejsca, w których można wydać pieniądze”. Zwłaszcza duże pieniądze. A za największe można otrzymać coś extra: niektóre sklepy, jak pisze Bauman, „oferują jednak coś wyjątkowego, coś całkowicie niedostępnego całej reszcie ludzkości: tajemne adresy, koszmarnie trudne do zdobycia i ujawniane tylko bardzo, bardzo nielicznym osobom, które otrzymują je wraz z rozkosznym uczuciem, że „należą do grona wybranych”, że dostąpili wyniesienia, o którym zwykli śmiertelnicy nie mogą nawet pomarzyć”. Jeśli tak jest, musi pojawić się pytanie (i Bauman stawia je): „Czyżby to właśnie świadomość uprzywilejowania uszczęśliwiała możnych i zamożnych tego świata? Czy oznaką zbliżania się ku szczęściu jest przerzedzanie się grona towarzyszy?” Bauman nie odpowiada na to pytanie od razu, przechodząc najpierw do ustaleń Ann Rippin, według której „ten sposób osiągania szczęśliwości cechuje (…) jedynie połowiczna skuteczność”. A to dlatego, że radość rychło zmienia się w niepokój i cały „fantastyczny świat”, zachwalany czy to w „How to Spend It” czy innym kolorowym magazynie, okazuje się „kruchy i ulotny”. Paradoksem jest przy tym, że choć niemal wszyscy wiedzą, jak ten mechanizm działa, to magazyny plotkarskie wciąż zachęcają do naśladowania tej właśnie strategii. A ludzie, większość ludzi łapie się na to, uważając, że to naprawdę jest jedyna droga, by dołączyć do grona wyjątkowych ludzi. Bauman powtarza swoją myśl: „Przekaz wydaje się prosty i klarowny: droga do szczęścia prowadzi przez sklepy, a im bardziej ekskluzywne są to sklepy, do tym większego wiodą szczęścia. Szczęście polega na zdobywaniu rzeczy, na które inni nie mają szans ani widoków. Szczęście to tyle, co brylowanie w sztuce one-upmanship – bycia o oczko czy parę oczek wyżej od innych”. Bauman – i to stanowi o oryginalności jego książki na tle prac psychologów pozytywnych czy filozofów – nigdzie nie definiuje szczęścia inaczej. Szczęście to bycie lepszym od innych w sztuce one-upmanship. Kropka. Gdyby wzorem psychologów pozytywnych, korzystając z ich najnowszych ustaleń (patrz: M.E.P. Seligman, „Pełnia życia”) profesor Bauman mówił o dobrostanie, jego wnioski musiałyby być nieco inne. Posługiwanie się „starą” kategorią „szczęścia” i nadanie tej kategorii znaczenia zgodnego z dzisiejszym doświadczeniem potocznym społeczeństwa bogatego Zachodu – wszystko to spowodowało, że analiza przedstawiona w „Sztuce życia” nabrała z jednej strony charakteru uniwersalnego (odwołanie się do tego, co w ludziach najgorsze, najprymitywniejsze zawsze jest uniwersalne), z drugiej zaś obnażyła niedostatki psychologii pozytywnej. Ta bowiem zdaje się zajmować jedynie „wisienką na torcie”, bo tak chyba można nazwać grupę ludzi nie dość, że uprzywilejowanych ekonomicznie (dobrze i bardzo dobrze sytuowanych), to również zdecydowanie mądrzejszych niż światowa średnia (każdy, kto zajmuje się szczęściem, jest inteligentniejszy od tego, kto tak ważną sprawę zostawia na zasadzie „jakoś to będzie”, czyli bez przemyślenia i opracowania strategii). Oczywiście, nic w tym złego, że wreszcie opracowano strategie budowania i zwiększania poczucia dobrostanu. Ale dobrze też wiedzieć, że to, czym ekscytują się najbardziej kreatywni, najinteligentniejsi z nas, nie jest interesujące dla znakomitej, raczej prosto myślącej większości. A w każdym razie nie jest tak zajmujące, jak porady z „How to Spend It” czy innego lansującego mody i trendy magazynu bądź telewizji. Każdorazowo rynkowe obietnice szczęścia brzmią podobnie: „wespniesz się ponad poziom dostępny innym, a tym samym umniejszysz, poniżysz, pognębisz i upokorzysz tych, którzy marzą bezskutecznie o dokonaniu tego, czego ty dokonałeś. Krótko mówiąc, powszechna reguła one-upmanship zadziała na twoją korzyść”.
9.
Po dygresji na temat gier komputerowych, w których pognębianie innych jest – w oczach mas – zabawne i ucieszne, oraz po przypomnieniu opisanej przez Maxa Schellera teorii resentymentu i stwierdzeniu, że większość współczesnych „doświadcza tego typu emocji”, Bauman przechodzi sformułowania kluczowej sprzeczności, znamionującej dążenie do szczęścia w społeczeństwie płynnej nowoczesności. Oto społeczeństwo dzisiaj „ustala jednakowe kryteria szczęśliwości dla wszystkich swoich członków, choć większości z nich uniemożliwia spełnienie owych kryteriów”. A nie może pozwolić na szczęście wszystkich, bo ten akurat rodzaj szczęścia, o jakim mowa, bierze się z porównywania. Tak wygląda jedna z największych manipulacji współczesności. W tym miejscu przypomina Bauman słowa Epikteta, który radził, by w życiu „zachowywać się jak na biesiadzie”, wyciągać rękę, kiedy „misa” jest w naszym zasięgu i nie wodzić za nią oczami, dopóki „nie stanie przed tobą”. W komentarzu Bauman stwierdza, że radę Epikteta „można by śmiało skierować do przedstawicieli społeczeństwa konsumentów”. Nawet metaforyka powinna być dla nich (dla nas) zrozumiała. Profesor dodaje też znamienne słowa: „Społeczeństwo konsumentów robi też wszystko, aby praktykowanie zaleceń Epikteta uczynić zadaniem żmudnym i karkołomnym”. To odwołanie się do Epikteta, mędrca było nie było niekoniecznie najbardziej aktualnego, prowokuje Baumana do zadania pytania o szczęście raz jeszcze. „Czy na temat szczęścia da się powiedzieć coś pewnego, bezspornego? – pyta Bauman i odpowiada – Tak: że szczęście jest rzeczą dobrą – pożądaną i upragnioną. Albo że lepiej być szczęśliwym niż nieszczęśliwym. Ale te dwa pleonazmy to właściwie wszystko, co da się powiedzieć o szczęściu z pełnym przekonaniem. Wszystkie inne stwierdzenia na temat „szczęścia” niechybnie wywołają sprzeciwy. Co jest szczęściem dla jednej osoby, może być koszmarem dla drugiej, a obserwator z zewnątrz może mieć poważne kłopoty z odróżnieniem obu przypadków.” Co istotne i co komplikuje sprawę, to fakt, że nawet osoby podejmujące w końcu jakieś decyzje w kwestii własnego szczęścia są zwykle, jak pisze Bauman, „niepewne słuszności czy roztropności swoich wyborów. A z upływem czasu mogą zapytać, zdumione”: „A więc o to było tyle krzyku? Jeśli tak właśnie wygląda szczęście, o którym marzyłem, to czy naprawdę warte ono było wysiłków i wyrzeczeń gwoli jego zdobycia?!”.” Dobrze opisał te wahania i te przeszkody na drodze do szczęścia Daniel Gilbert. Jego „Na tropach szczęścia” to przewodnik po takich właśnie pułapkach, związanych z podejmowanymi wyborami. Wracając do Baumana, w tym miejscu – można tak chyba powiedzieć – na świadka swojej bezradności w obliczu niemożności zdefiniowania pojęcia „szczęścia” przywołuje on autorytet najwyższy – Immanuela Kanta. „Nawet Immanuel Kant – pisze Bauman – który przez całe swoje życie próbował (ze znakomitym skutkiem) doprecyzować i rozjaśnić mgliste lub mętne pojęcia, za każdym razem żywiąc nadzieję na sformułowanie definicji „załatwiających problem” w sposób odporny na jakiekolwiek sprzeciwy, a przeto przeznaczony do powszechnej akceptacji, czuł się zmuszony zrezygnować z takich nadziei w przypadku pojęcia „szczęścia”. „Pojęcie szczęśliwości – stwierdzał [Kant w „Uzasadnieniu metafizyki moralności”] – jest tak nieokreślonym, że chociaż każdy człowiek życzy sobie dojść do niej, to jednak nigdy stanowczo i w zgodzie z samym sobą nie może powiedzieć, czego właściwie sobie życzy i chce”. Można by dodać – komentuje ten cytat Bauman – że kiedy w grę wchodzi szczęście, człowiek nie może być stanowczy i jednocześnie konsekwentny”. W tym miejscu Bauman rzuca uwagę nie do końca zrozumiałą i pozostawioną bez komentarza: „Spełnienie przychodzi zwykle w „transakcji wiązanej” z pokusa niekonsekwencji – cofnięcia się lub zejścia z obranej drogi…” Myśl ciekawa, być może warta dopowiedzenia, którego nie ma.
10.
Po Kancie jak gdyby rozpruł się Baumanowi worek z myślicielami i ich teoriami na temat szczęścia. Platon i jego Sokrates, Arystoteles, Tocqueville, a po drodze dramaturg Marlowe – to ich koncepty wydają się Baumanowi najlepsze do wykorzystania w teorii, jaką sam proponuje. A teoria ta zakłada, że – po pierwsze – większości naszych współczesnych widoki na „więcej tego samego”, czyli na trwałość (szczęście jako stan trwale związany z jednym wyborem, czy to pracy czy partnera) wydałyby się mało pociągające. Po drugie (co z pierwszego wynika): dla współczesnych, przynajmniej dla większości z nich najcenniejszą wartością pozostaje, jak to nazywa Bauman, „bycie w drodze”. I tak: „U progu ery nowoczesnej zastąpiono „stan szczęśliwości” – zarówno w praktyce, jak i w marzeniach poszukiwaczy szczęścia – „dążeniem do szczęścia”. Od tego momentu największe szczęście zaczęto kojarzyć z satysfakcją wynikającą ze zwalczania przeciwieństw i przezwyciężania przeszkód, a nie nagrodami, które czekają u kresu przewlekłych i długotrwałych bojów”. Nie da się ukryć: ten moment to była swego rodzaju rewolucja. Rewolucyjna jest, stwierdza Bauman, „sytuacja, w której pogoń za szczęściem staje się głównym motorem ludzkiej myśli i ludzkiego działania, zwiastuje istną rewolucję kulturową i gospodarczą. Z kulturowego punktu widzenia zapowiada przejście od niezmiennej rutyny do nieustającej innowacji, od odtwarzania i utrzymywania „tego, co było”, w stanie, „w jakim było”, do tworzenia i/lub zagarniania „tego, czego nikt nigdy wcześniej nie widział ani nie posiadał”. Od bycia popychanym do bycia przyciąganym, od potrzeb do pożądań, od motywacji przyczynowej do motywacji przez cel.” Z socjologicznego punktu widzenia mamy do czynienia z „rozpływaniem się wszystkiego, co stałe, w powietrzu i profanowania wszystkiego, co święte” (ten cytat z Marksa robi furorę nie tylko wśród socjologów). Z ekonomicznego punktu widzenia istotne jest przejście od społeczeństwa, które zaspokaja swoje potrzeby, do takiego, w którym potrzeby – Bauman pisze w tym miejscu: pragnienia – są kreowane, stwarzane, wymyślane. Zaraz po tych uwagach pojawia się w „Sztuce życia” kolejna, ważna teza. „Pogoń za szczęściem” – pisze Bauman – można uznać za najważniejszy czynnik psychologiczny w zestawie czynników odpowiedzialnych za przejście od „stałej” do „płynnej” fazy nowoczesności”. Nie byłoby w tym nic niepokojącego, gdyby nie fakt, że ludzie widzą szczęście na tyle blisko, by dostrzec jego uroki, jak to stwierdził Tocqueville w „O demokracji w Ameryce”, ale nie zbliżają się do niego na tyle, by się nim cieszyć, po czym umierają, zanim go zaznają. Bauman próbuje znaleźć jakieś remedium na ten stan rzeczy, sięga więc do tego, co jest mu znane – do starożytnych. Choć można by dopytywać się, czemu nie Csikszentmihalyi, Lyubomirsky, Diener czy Seligman, to trzeba też przyznać, że Seneka z jego mądrością nie jest najgorszym rozwiązaniem. W każdym razie jest na tyle dobry, by przypomnieć rozróżnienie między tym, „co wartościowe, bo trwałe”, a tym, „co daremne, bo przemijające”. Jak pisze Bauman, obie te kategorie „nie znikły nawet na moment z rozważań nad ludzkim szczęściem”.
11.
Jak już wspomniałem, prac Martina Seligmana czy innych współczesnych psychologów, których ustalenia na temat ludzkiego szczęścia mogłyby okazać się pomocne, Bauman najprawdopodobniej nie zna. Ma on jednak inną propozycję i sugeruje przemyśleć lekcje starych mistrzów: Seneki, Marka Aureliusza, Pascala i Heideggera. Zaczyna od Seneki i pisze: „Seneka kładł z kolei nacisk na samowystarczalność i samodoskonalenie”. Jego filozofia odwoływała się – wylicza Bauman – do „szlachetnych umysłów”, rozsądku, dobrej woli i determinacji poszczególnych istot ludzkich oraz do posiadanych przez nie zdolności i talentów. Ponadto Seneka, co szczególnie ważne w kontekście tego, jak Bauman postrzega dążenie mas do szczęścia, zalecał, za Epikurem, by nie wzorować się „na przykładach pospólstwa”. Zalecał żyć „według nakazów rozumu”, a nie „norm naśladownictwa”. Przedstawiona słowami samego Baumana lekcja Seneki brzmi: „Krótko mówiąc: unikaj tłumu, unikaj masowych widowisk, kieruj się własną opinią, która niech będzie zgodna z głosem filozofii – mądrości, którą możesz zdobyć i zachować”. W tym miejscu Bauman sensownie rezygnuje z naukowego obiektywizmu i – ponieważ sprawa jest naprawdę poważna – pozwala sobie na ocenę, stwierdzając, że tego rodzaju strategie, mające przyczynić się do szczęścia ludzi, jakie proponują pospołu rynek i media, to całkowicie fałszywa droga. Idąc nią, „ludzie, niezależnie od materialnego bogactwa, skazują się na trwałe duchowe ubóstwo, na nieuniknione nieszczęście”. Receptą mogło by być szukanie szczęścia „w granicach swojego losu”, jednak ludzie rzadko wybierają tę taktykę, decydując się na „dalekie wędrówki w nadziei, że gdzieś po drodze uda się im zgubić lub oszukać obmierzłe i wstrętne im przeznaczenie”. A zatem: wszystko marność, a zwłaszcza to, co wywyższone przez masy społeczeństwa konsumpcyjnego.
12.
Drugim mędrcem, jakiego przywołuje Bauman na swojej rozprawie przeciwko potocznemu obrazowi szczęśliwego życia, jest Marek Aureliusz. Ten sam, który doradzał patrzeć na sprawy ludzkie „jakby skądś z góry”. „Postępując tak – komentuje Bauman – zdołamy oprzeć się kłamliwemu urokowi rzeczy, które nigdy nie dają szczęścia, jakie obiecują. Dzięki temu nie ulegniemy pokusie, która zawsze zostawia po sobie poczucie niespełnienia”. Socjolog dodaje też: „Recepta na szczęście, jaką przedstawia Marek Aureliusz, to niezależność, samowystarczalność, a przede wszytkim samoograniczenie. Naucz się rozpoznawać fałszywe ścieżki i unikaj ich, pogódź się z ograniczeniami nakładanymi przez Naturę i zaakceptuj ich ostateczny charakter”. A zwłaszcza: korzystaj z rozumu, umysłu, bo to, jak pisze Bauman, „potężne narzędzie, dzięki któremu możesz poskromić namiętności”.
13.
Następna jest lekcja Pascala. Pisał Blaise Pascal: „Nie w przestrzeni powinien [człowiek] szukać swej godności, ale w porządku własnej myśli. Nie będę miał więcej posiadając ziemię; przestrzenią wszechświat ogarnia mnie i pochłania jak punkt; myślą ja go ogarniam.” Bauman cytuje ten fragment „Myśli” Pascala z atencją, przyznając, że udało się tu Pascalowi dokonać twórczej syntezy zaleceń Seneki i Marka Aureliusza, zaraz jednak ukazuje też problem, jaki przy tej okazji postawił Pascala. „Problem – pisze Bauman – polega jednak na tym, dodaje niezwłocznie Pascal, że większość ludzi przez większą część swego życia postępuje wbrew tej rozsądnej radzie. Ludzie szukają szczęścia tam, gdzie nie można go znaleźć (…).” Czemu tak jest? Pascal odpowiedziałby na takie pytanie przenikliwym obrazem, który Bauman cytuje: „Człowiek jakiś spędza życie dość przyjemnie, grając co dzień o niewielką kwotę. Dajcie mu co rano sumę, którą może wygrać w ciągu dnia, pod warunkiem, ze nie będzie grał: unieszczęśliwicie go. Powie ktoś, że to stąd, iż szuka w grze zabawy, nie zysku. Każcie mu tedy grać o nic, a przestanie się zapalać i znudzi się. Nie zabawy przeto samej szuka: zabawa mdła i bez namiętności znudzi go. Trzeba, aby się rozpalał i łudził sam siebie, rojąc, iż będzie dlań szczęściem wygrać to, czego nie chciałby dostać w darze pod warunkiem, że nie będzie grał”. Bauman komentuje ten passus przy pomocy aktualnego słownika: „Ludzie decydują się ulec tej pokusie, pozwalają się mamić i czarować już choćby dlatego, że dopóki czar działa, mogą oddalać od siebie groźbę odkrycia prawdziwej natury owego nieodpartego wewnętrznego przymusu, który każe im biec, a który maskuje się z reguły takimi określeniami, jak „wolność wyboru” czy „samodzielne decydowanie o własnym losie”. W końcu jednak zatęsknią za cnotami, które posiadali, a których teraz świadomie się wyrzekli, aby uwolnić się od męki, jaką mogłoby przynieść ich praktykowanie…”. Tytułem dygresji można w tym miejscu wspomnieć, co pisał Richard Conniff w „Historii naturalnej bogaczy”: „Samochody, domy, dzieła sztuki, sławni znajomi, to wszystko służy popisom, nierzadko kosztem wygody, przy czym nieuchronnie nie daje satysfakcji, lecz rodzi jedynie nienasyconą potrzebę dalszego popisywania się. Chwilami wydawało mi się, że bogaci ludzie, których poznaję, obijają się po swym rozległym terytorium jak zwierzęta zamknięte w klatce, pragnące czegoś więcej, czegoś innego – nie tyle miski pełnej jedzenia, co raczej głodu i pościgu.” Wróćmy jednak do Pascala, nad którym refleksja prowadzi Baumana w kierunku Maxa Schellera i jego stwierdzeniu z rozprawy „Ordo amoris”: „serce, bardziej niż poznanie i wola, zasługuje na to, aby nazywać je rdzeniem człowieka jako istoty duchowej”. „Serce”, słowo w słowniku filozofów czy socjologów występujące rzadko lub wcale, słowo uznane za archaiczne, nieadekwatne do współczesności, to właśnie słowo Bauman stara się zrehabilitować, uważając, że jest ono potrzebne, by móc mówić o świecie wartości. „Serce, w zgodzie z własnymi racjami – pisze Bauman – buduje świat jako świat wartości”. A z tego świata, z kolei, wynika przeznaczenie człowieka, którego, jak pisze Bauman, „nie należy utożsamiać z losem”. „Świadomie lub nie, ty, ja i my wszyscy – twierdzi socjolog – razem lub osobno – tworzymy nasze przeznaczenie i dopiero, gdy braknie nam sił i/lub zapału, by kontynuować to dzieło, przeznaczenie zmienia się w „los”.”
14.
Po przedstawieniu, z konieczności bardzo skrótowym, poglądów Seneki, Marka Aureliusza i Pascala na szczęście, pisze Bauman o współczesnej formule szczęścia, jak ją widzi. „Przyjęliśmy jednak formułę szczęścia – twierdzi Bauman – która podnosi ideę one-upmaship, wywyższenia się kosztem innych, do rangi przewodniej zasady postępowania” i żyjemy w świecie jednostek owładniętych – w tym miejscu Bauman cytuje pracę Ulricha Becka i Elizabeth Beck-Gernsheim – „pragnieniem doznawania coraz mocniejszych wrażeń i w coraz mniejszym stopniu zainteresowanych dostosowywaniem się do potrzeb innych, w coraz mniejszym stopniu ceniących sobie uległość i umiejętność rezygnacji”. Wiąże się to ze śmiercią kultury opartej na poświęceniu oraz na przemianie wszelkich postaw heroicznych w hedonistyczne. „Najwyraźniej – podsumowuje Bauman tę część rozważań – nie wierzymy już w to, że mamy tu, na tej ziemi, jakieś zadanie do wykonania lub misję do wypełnienia, nie wierzymy też w żadne dziedzictwo, do obrony którego czulibyśmy się zobowiązani jako jego prawowici strażnicy”. To dlatego: „Troska o sterowność świata ustąpiła trosce o samosterowność jednostki”. Doprowadziło to do wytworzenia kultury „nowych Narcyzów”, jak nazwał ich jako pierwszy Christopher Lasch, ludzi „zdolnych postrzegać, analizować i oceniać kondycję świata wyłącznie przez pryzmat własnych, osobistych problemów”. Tu znowu można by wspomnieć o Seligmanowskich „jednostkach maksymalnych” i byłoby to na miejscu, Bauman ma jednak inny, także ciekawy pomysł. Czytamy: „Można powiedzieć, że świat stworzony przez „nowoczesny projekt” funkcjonuje tak, jakby zamiarem jego projektodawców było przymuszenie ludzi do poszukiwania szczęścia (a w każdym razie takiego szczęścia, które głoszą samozwańczy doradcy i eksperci do wynajęcia oraz autorzy haseł reklamowych)… Dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu ludzi zachęca się, nakłania, namawia i kusi, aby porzucili życie, które uznali za słuszne i właściwe, odwrócili się od tego, co jest im drogie i co, w ich przekonaniu zapewnia szczęście, i zamiast tego stali się kimś innym, niż są. Mają zmienić się w pracowników gotowych złożyć resztę swojego życia na ołtarzu konkurencyjnej kreatywności i kreatywnej konkurencyjności, w konsumentów ulegających nieskończenie próżnym pragnieniom i zachciankom, w obywateli akceptujących do końca i bez zastrzeżeń najnowszą „bezalternatywną” wersję „politycznej poprawności”, która każe im, między innymi, zdławić w sobie odruch bezinteresownej hojności i zobojętnieć na dobro wspólne, jeśli nie można go wykorzystać do wzmocnienia własnego ego… (…) Zostawiam do rozstrzygnięcia czytelnikom, czy przymuszanie do poszukiwania szczęścia, w formie praktykowanej w społeczeństwie płynnej nowoczesności, czyni z nas ludzi szczęśliwych.” Rozdział pierwszy kończy się postawieniem tezy o życiu jako „dziele sztuki” i naszej roli – „artystów życia”. „Nasze życie – pisze Bauman – jawi się zatem jako nieskończona seria eksperymentów, które mają w definitywny sposób rozstrzygnąć ten dylemat. Artyści to duchy niespokojne i skłonne do eksperymentowania. Dzisiaj my wszyscy, niezależnie od płci i wieku, dowiadujemy się, że życie jest dziełem sztuki, któremu kształt nadaje sam artysta. Dlatego namawia się nas i kusi, abyśmy podjęli ryzyko nieuchronnie z uprawianiem sztuki życia związane”.
15.
Rozdział 2, „My, artyści życia”, zaczyna Bauman, pisząc: „Stwierdzenie „życie jest dziełem sztuki” nie jest postulatem ani napomnieniem (w rodzaju „staraj się tworzyć swoje życie zgodnie z zasadami piękna, harmonii, proporcji i równowagi, tak jak malarz stara się tworzyć obraz, a muzyk kompozycję”), lecz stwierdzeniem faktu. Życie nie może nie być dziełem sztuki, jeśli jest życiem człowieka – istoty obdarzonej wolą i wolnością wyboru”. Nieoczekiwanego sojusznika w takim traktowaniu życia znajduje Bauman w Paulu Ricoeurze. Komentując jedno ze spostrzeżeń filozofa, pisze Bauman: „Ricoeur porównuje wizje dobrego życia do mgławicy. Mgławice są pełne gwiazd, których nie sposób zliczyć, a ich nieustanne skrzenie i migotanie olśniewa i wabi. (…) lecz która z tych gwiazd winna zostać gwiazdą przewodnią? I w którym momencie wędrowiec powinien rozstrzygnąć, czy wybór tej akurat gwiazdy spośród mnóstwa innych był szczęśliwą czy niefortunną decyzją? (…) Nie ma prostego i jednoznacznego lekarstwa na wszystkie te dylematy”. To nie znaczy jednak, że mamy prawo rezygnować. Bauman jest człowiekiem starej daty i zbyt wiele przeszedł w życiu, żeby łatwo odpuścić. Dlatego pisze – i jest to jego przesłanie, nauka dla nas, ludzi epoki płynnej nowoczesności: „Wkrótce orientujemy się jednak, że wybór gwiazdy przewodniej był przecież naszym wyborem, podobnie jak wszystkie niegdysiejsze i przyszłe naznaczone ryzykiem wybory – i naszym wyborem, podjętym na naszą wyłączną odpowiedzialność, pozostanie do końca”. Nie mamy zatem wyboru, życie, jakie prowadzimy musi być dziełem sztuki. Młodsze i starsze pokolenia mają jednak – to jedno z błyskotliwszych spostrzeżeń „Sztuki życia” – różne wyobrażenie tego, czym jest dzieło sztuki. „Przedstawiciele starszych pokoleń – pisze Bauman – myśleliby pewnie o czymś posiadającym trwałą wartość, nieprzemijającym, odpornym na upływ czasu i kaprysy losu. (…) Młodsze pokolenie starałoby się natomiast naśladować formy praktykowane nagminnie przez współczesnych artystów: „happeningi” czy „instalacje”. O happeningach wiadomo tylko tyle, że nikt (nawet ich pomysłodawcy, producenci i główni wykonawcy) nie potrafi przewidzieć, jaki przybiorą obrót (…). Instalacje składają się natomiast z elementów kruchych i nietrwałych (…).” Skąd ta różnica w postrzeganiu sztuki? „Oba pokolenia („dawne” i „nowe”) – twierdzi socjolog – wyobrażają sobie dzieło stuki na podobieństwo świata, którego sens i prawdziwą naturę powinna odsłaniać i okazywać sztuka”. „Sztuka życia” znaczy co innego dla młodszych i starszych, ale „jedni i drudzy uprawiają ją, nie mając innego wyboru. (….) Pozwolę sobie powtórzyć: dzisiaj każdy z nas jest artystą nie tyle z wyboru, ile z nakazu powszechnego dziś ludzkiego losu”. Pytanie, jakiego Bauman nie stawia, a które wydaje się zasadne, brzmi: do jakiego stopnia struktura współczesnego życia wymusza prowadzenie swoich życiowych projektów na modłę artystów współczesnych, czyli: na ile wymuszona jest nietrwałość podejmowanych życiowych projektów? Wydaje się bowiem, że to nie tyle ludzie, zwłaszcza młodzi, decydują się na to, co tymczasowe, płynne, ulotne, happeningowe i przypominające nietrwałe artystyczne „instalacje”, ile jest im to narzucone, wymuszone na nich przez rzeczywistość, w jakiej funkcjonują. Kwestia do przemyślenia.
16.
Wracając do „Sztuki życia”. „Ludzie, którzy troszczą się o przyszłość i starają się zabezpieczyć przed niepożądanymi odmianami losu – pisze dalej Bauman – są równie mocno przekonaniu o ulotności wszelkich życiowych nadziei, jak ci, którzy nie widza powodu, aby odmawiać sobie przyjemności, i decydują się „żyć chwilą”.” To postawa większości, jak ich nazywał Richard Rorty, współczesnych finitystów, o których autor Filozofii jako polityki kulturalnej” pisał: „Stajemy się zdroworozsądkowymi finitystami – ludźmi przekonanymi, że po śmierci się gnije, że każde pokolenie, rozwiązując stare problemy, stwarza nowe, że potomni będą z niedowierzaniem i pogardą traktować wiele z tego, co zdziałaliśmy, i że postęp w stronę większej sprawiedliwości i wolności nie jest ani nieuchronny ani niemożliwy. Zadowalamy się pojmowaniem siebie jako gatunku zwierzęcego, który usiłuje jakoś sobie radzić”. Socjolog nie zagłębia się jednak w takie rozważania, co innego zaprząta jego uwagę. „Ja sam – czyni wyznanie Bauman zaraz po dygresji na temat pokoleń – należę do jednego z tych „dawnych pokoleń”. Jako młody człowiek, podobnie jak większość moich rówieśników, czytałem uważnie instrukcje Jeana-Paula Sartre’a dotyczące wyboru le projet de la vie. Wybór „projektu życia” miał być „wyborem nad wyborami”, meta-wyborem, który zdeterminuje raz na zawsze, od początku do końca, wszystkie pozostałe (mniej istotne, pochodne, pragmatyczne) wybory.” Dziś młodzi ludzie „wzruszyliby (…) ramionami na wieść o tym, że mieliby już na początku drogi wytyczyć w całości trasę swej życiowej wędrówki. Zaprotestowaliby bez wątpienia, pytając: skąd mamy wiedzieć, co przyniesie następny miesiąc lub rok? (…) Wybory pochwalane dzisiaj mogą jutro okazać się karygodną pomyłką.” Co w takim wypadku? Większość zdaje się myśleć tak, jak to widzi Bauman: „Można wciąż jeszcze marzyć o napisaniu scenariusza własnego życia i dokładać starań, by spełnić to marzenie, można trzymać się tego scenariusza, nawet jeśli dyktuje go marzenie – wydaje się jednak, że jest to dzisiaj dość ryzykowna strategia, która może okazać się zabójcza. (…) Podporządkowanie całego życia realizacji jednego scenariusza oznacza rezygnację z realizacji innych projektów (nikt nie wie, jak wielu…) – aktualniejszych, lepiej współbrzmiących z panująca modą, a przez to bardziej obiecujących. Okazje pukają do drzwi – nie wiadomo tylko kiedy i do których”. Zygmunt Bauman podaje przykłady takich współczesnych karier. Tom Anderson, założyciel MySpace. Chud Hurley i Steve Chene, założyciele YouTube. Już te dwa przypadki, a jest takich dużo więcej, skłaniają socjologa do sformułowania hipotezy, wedle której kiedyś etiologiczny mit o „przypadkowym odkryciu” przez szlachetnego i możnego protektora szerzył się wyłącznie w środowisku artystów, adeptów sztuk pięknych. Dziś, kiedy wiadomo już, że artystą (swojego życia) jest każdy, każdy może spodziewać się szczęśliwej odmiany losu, jaka niegdyś była udziałem tylko malarzy, rzeźbiarzy, muzyków, pisarzy czy architektów. „Każdy z nas – pisze Bauman – ma dzisiaj szansę na nagłą odmianę losu, każdemu wolno spodziewać się uśmiechu fortuny lub szczęśliwego trafu, który zapewni mu sukces i udane życie. (…) Mówiąc innymi słowy, nie wolno nam przepuszczać żadnej nadarzającej się okazji…”. Za tą demokratyzacją mitu o spotkaniu artysty z łaskawym protektorem idzie inna zmiana. Pojawia się nowy mit, którego przesłanie brzmi: sukces nie wymaga pracy ani wyrzeczeń. Żadnych dziesięciu tysięcy godzin terminowania, żadnych wysiłków włożonych w doskonalenie warsztatu – sukces możliwy jest tu i teraz, niezależnie od faktycznych zdolności człowieka. „W końcu – stwierdza gorzko Bauman – w świecie płynnej nowoczesności żadne wartościowe działanie nie zachowuje zbyt długo swojej wartości. Typowe opowieści doby płynnej nowoczesności podkreślają jedną podstawową regułę: przy odrobinie szczęścia każdy przypadkowy składnik, choćby najbardziej pospolity, zwyczajny i niepozorny, dodany do mętnego roztworu zwanego życiem, może sprawić, ze na powierzchnię roztworu wypłyną lśniące kryształki sukcesu. Może o tym zdecydować każdy składnik – niekoniecznie mozół, wyrzeczenie, ascetyzm czy poświęcenie, o których wspominały klasyczne nowoczesne przypowieści”. Alternatywa „praca albo próżnowanie, wysiłek albo odpoczynek, celowe działanie albo bezczynność, aktywność albo lenistwo” jest dziś, jak pisze Bauman, „przestarzałą i anachroniczną alternatywą”. Co można do tego dodać? Może to jedynie: „Sztuka życia nie ma większego sensu, jeśli nie towarzyszy jej choćby mglista nadzieja, że tworzone objets d’art będą podziwiane – na ulicach i placach publicznych albo w zaciszu czyjegoś buduaru lub gabinetu z komputerem…”
17.
Po dygresji o sztuce współczesnej, która „specjalizuje się głównie w pospiesznym montażu i równie spiesznym demontażu swoich wytworów, a każdym razie uznaje oba te działania za równie ważną, wartościową i nieodzowną formę twórczości artystycznej”, wraca Bauman do definiowania przymusów towarzyszących dzisiejszym artystom dnia codziennego, czyli – nam wszystkim. Pisze: „Aby w naszym płynnie nowoczesnym świecie uprawiać sztukę życia, aby czynić ze swego życia „dzieło sztuki”, trzeba zmieniać się nieustannie, definiować na nowo swoją tożsamość, stając się (a przynajmniej usiłując się stawać) kimś innym niż tym, kim było się dotychczas. Aby „stać się kimś innym”, trzeba jednak przestać być tym, kim się było, trzeba porzucić swoją dawną formę, tak jak wąż porzuca swą skórę; trzeba odrzucić, jedne po drugich, zużyte „wizerunki publiczne”, które tracą powab w konfrontacji z ciągłym napływem „nowych, ulepszonych” propozycji, blakną lub stają się przyciasne. (…) Wielu ludziom, zwłaszcza młodym, którzy zostawili po sobie niewiele jeszcze śladów, płytkich zresztą na ogół i łatwych do usunięcia, ta nowa wersja sztuki życia może się wydać atrakcyjna. Nie bez powodu. Obiecuje ona przecież długi, niekończący się łańcuch podniecających przygód”. A co z tymi, którzy chcieliby mieć, albo nawet już mają swój projet de la vie? Tacy ludzie, „uparci, nieustępliwi i zdeterminowani”, jak o nich pisze Bauman, wiedzą już, że „podejmą się wówczas karkołomnego zadania, bez pewności, czy choćby rozsądnie uzasadnianej nadziei, na jego pomyślne wykonanie”. I będą żyć w przeświadczeniu, że „wszystko wokół sprzysięgło się, aby utrudnić życie” im, „wytrwałym pielgrzymom” i aby ich „karać za stanowczość i wierność raz podjętej decyzji”. Tak działa dziś świat. „Świat pełen pułapek i zasadzek – konkluduje Bauman – premiuje i promuje drogę na skróty, krótkoterminowe projekty i cele, które da się szybko, a może i z miejsca osiągnąć”. Tu pojawia się kolejna dygresja, tym razem o Sokratesie. Rzesze, przypomina Bauman, „wskazywały zgodnie Sokratesa jako wzór wzniosłego i godnego życia”. Czemu? Ponieważ „był autentycznym self-made manem, arcymistrzem autokreacji i samostanowienia, a mimo to nie przedstawiał nigdy wybranego przez siebie sposobu życia jako jedynego modelu wartościowego bycia w świecie, który wszyscy inni powinni naśladować”. Co ciekawe, „naśladowanie Sokratesa” znaczyło zawsze „stanowczą odmowę naśladowania konkretnych wyborów samego Sokratesa, jak i każdej innej, choćby najbardziej podziwu godnej osoby. (…) Kopiarka lub skaner potrafią doskonale powielić oryginał, lecz efektem ich pracy nie będzie nigdy oryginalna kreacja artystyczna, którą, zdaniem Sokratesa, powinno się stać ludzkie życie…”. Dlatego: „Wszyscy lub prawie wszyscy szukamy czegoś specjalnego i wyjątkowo wspaniałego”. Szukamy „absolutu”. Za Tzvetanem Todorovem przypomina jednak i napomina Bauman: „Absolutu się nie znajduje, absolut się stwarza. Może on istnieć tylko w stanie stwarzania, lecz nigdy jako ostatecznie stworzony. Wartość i atrakcyjność absolutu, o którym marzą poszukiwacze tożsamości, tkwi zatem w samym akcie autokreacji”. A skoro tak jest, to „absolut indywidualny”, ten wybrany przez jednostkę i na jej odpowiedzialność wyniesiony do rangi najwyższej wartości, pozwala nam „odróżnić porywające, fascynujące, radosne, wypełnione treścią i emanujące prawdziwym sensem życie od życia będącego jedynie zbiorem szmirowatych atrakcji i przelotnych rozrywek”.
18.
Na kolejnego świadka sprawy wytoczonej w „Sztuce życia” współczesnej kulturze powołuje Bauman Françoisa de Singly’ego, który pisał: „Okazuje się, że nasze działania życiowe oscylują zwykle pomiędzy dwoma niezgodnymi, a nawet wyraźnie sprzecznymi celami: przyłączyć się czy wycofać, naśladować czy wynajdywać, działać rutynowo czy spontanicznie? Przy czym wszystkie te opozycje są tylko przypadkami nadrzędnej opozycji, metaopozycji, w którą wpisane jest całe ludzkie życie i od której nie może się ono wyzwolić: opozycji między wolnością a bezpieczeństwem (…) Napięcie między tymi sprzecznymi pragnieniami zwykle nie daje się na długo załagodzić, a niemal nigdy nie znika całkowicie.” Uwagi te komentuje Bauman następująco: „De Singly ma rację, gdy stwierdza, że w rozważaniach nad współczesnym rozumieniem pojęcia tożsamości należałoby odejść od metafor „korzeni” i wykorzenienia” (a także pokrewnych im metafor „osadzenia” i „oderwania”) – sugerujących jednorazowy akt indywidualnego wyzwolenia się spod kurateli i wpływu rodzimej wspólnoty oraz finalność nieodwracalnego aktu – i zastąpić je metaforami „podnoszenia” i „opuszczania kotwicy”.” Ta druga metaforyka jest adekwatniejsza dla czasów płynnej nowoczesności, ponieważ „w akcie podnoszenia kotwicy nie ma niczego nieodwracalnego, a tym bardziej ostatecznego”. „Okresy między podniesieniem a ponownym opuszczeniem kotwicy – komentuje Bauman dalej myśl de Singly’ego – to tylko kolejne etapy morskiej podróży. Wybór następnego portu zależy zwykle od rodzaju ładunku, jaki przewozi statek.”
19.
Rozdział ostatni „Sztuki życia” to „Wybór”. Z miejsca formułuje tu Bauman alternatywę, jaka stoi przed nami: „poszukiwanie szczęścia może się skupić na trosce o moje własne dobro lub na trosce o dobro innych”. Wybór wcale nie taki oczywisty, skoro najpopularniejsza postawa to dziś, jak twierdzi Bauman, posługując się terminem Lawrence’a Grossberga, „ironiczny nihilizm”. Ironiczni nihiliści tłumaczą motywy swojego postępowania następująco: „Wiem, że oszustwo jest złem, i wiem, że oszukuję, ale to zwykła kolej rzeczy, bo tak już jest na świecie. Wiadomo, że wszystkie życiowe wybory opierają się na przekrętach i szwindlach, ale skoro wszyscy zdążyli się z tym pogodzić, nie ma innego wyboru. Każdy oszukuje, bo wie, że wszyscy wokół oszukują, więc gdybym sam nie oszukiwał, cierpiałbym z powodu swojej uczciwości”. „Wygląda na to – pisze Bauman – że nie ma żadnego przesądzonego z góry ostatecznego punktu docelowego, żadnej wytyczonej zawczasu linii mety, oznaczającej kres dziejowych podróży, także tej prowadzącej do „nowego człowieka”. (…) Kapryśność stanowi podstawową cechę otaczającego nas świata, nie tylko istot ludzkich, które, wrzucone w ów świat, próbują odnaleźć własną drogę wśród plątaniny krzyżujących się ścieżek”. Alternatywę można zresztą sformułować jeszcze inaczej: „Mówiąc krótko: czy jesteśmy kijami bilardowymi, bilardzistami czy bilardowymi kulami? Graczami czy pionkami w grze?”. W roli rzeczników dwóch strategii poszukiwania szczęścia ustawia Bauman Friedricha Nietzschego i Emanuela Lévinasa. Nietzschego wspomina Bauman z powodu aktualności słownika wypracowanego przez tego filozofa. Jak bardzo tezy Nietzschego mogą przypaść do gustu współczesnym artystom życia epoki płynnej nowoczesności można sobie wyobrazić, biorąc choćby taki cytat z „Antychrześcijanina”: „Co jest dobre? – Wszystko, co zwiększa w człowieku poczucie mocy (…). Co jest szkodliwsze niż jakikolwiek występek? Aktywne współcierpienie z wszystkimi nieudatnymi i słabymi”. Oto słowa, które na sztandarach mogliby nosić dzisiejsi ironiczni nihiliści. Jak zatem wygląda szczęście wg Nietzschego? Tak widzi to Bauman: „Szczęście jest wyłącznie przywilejem nielicznej elity i jedyne dobro, jakiego pospólstwo może zaznać, płynęłoby z uznania tego przywileju za oczywiste prawo natury; akceptując nieuchronny stan rzeczy, plebs zaoszczędzi sobie zbędnych zgryzot, cierpień i frustracji, których zaznałby, targany resentymentem”. „Przesłanie Zaratustry – pisze kawałek dalej Bauman – porte parole Nietzschego, jest konkretne i jednoznaczne. Szczęście może przypaść każdemu, lecz nie ten sam rodzaj szczęścia. (…) Dla własnego dobra plebejusze winni się wystrzegać próżnych wysiłków, które w ich błędnym mniemaniu mogłyby upodobnić ich do ludzi wyższych, którymi nie są i którymi nigdy się nie staną”. To nie jest szczęście, jakie można wypracować. Szczęście wg Nietzschego jest dane każdemu w zależności od urodzenia. Mało kto zwraca jednak na to uwagę, najwyraźniej wszyscy uważają się dziś za równych Nietzschemu z urodzenia. Nic w tym dziwnego. „Nasza epoka – stwierdza Bauman – jest czasem zmartwychwstania Nietzschego. Przestał on uchodzić za obrazoburcę i/lub oryginała, a wielu współczesnych interpretatorów widzi w nim wnikliwego, a może i najwnikliwszego orędownika namiętności, które nadają impet i kierunek filozofii życiowej, wyznawanej przez coraz większą liczbę naszych współczesnych”. Stosunek Baumana do Nietzschego już znamy: według Baumana jest on odpowiedzialny za całe zło współczesności. Lévinas tymczasem jest tym dwudziestowiecznym filozofem, którego kluczową kategorią myślenia była odpowiedzialność, co się Baumanowi podoba. „O odpowiedzialności za Innego Emmanuel Lévinas – przypomina socjolog –mówi jako o „istotowej, podstawowej i fundamentalnej strukturze podmiotowości”. Stoją zatem przed nami dwie możliwości, dwie wizje. Wizja Nietzschego i wizja Lévinasa. „Pierwsza proponuje program troski o siebie, wzmacnianie własnego ego i ogólnie samozwrotność zainteresowania – dążenie do szczęścia utożsamiane z autoafirmacją. Druga otwiera perspektywę troski, tudzież dbałości o innego, i szczęścia jako „bycia dla”.” A my? „Wciąż po omacku szukamy „właściwej drogi”. I do tego sprowadza się ostatecznie „sztuka życia”.”
20.
I to już koniec „Sztuki życia”. W finale Bauman, który ma zapewne świadomość, że jakkolwiek przedstawił interesującą analizę współczesnej pogoni za szczęściem, nie dał nic więcej niż autorzy starożytni i inni starzy mistrzowie, wspomina jeszcze o Immanuelu Kancie i Johnie Stuarcie Millu. „Ideał szczęścia, zdaniem Kanta – przypomina Bauman – jest dziełem nie rozumu, lecz wyobraźni. Kant przestrzegał także, że „z tak krzywego kawałka drewna, z jakiego uczyniony jest człowiek, nie da się zrobić nic prostego”. John Stuart Mill połączył, jak się wydaje, obie te sentencje w sformułowanej przez siebie przestrodze: gdy tylko zapytasz samego siebie, czy jesteś szczęśliwy, przestaniesz odczuwać szczęście… Starożytni mogli sadzić podobnie, ale kierując się zasadą dum spiro, spero („póki żywota, póty nadziei”), stwierdzali stanowczo, że bez ciężkiej pracy życie nie nabierze wartości. Po upływie dwóch tysiącleci ich przestroga wciąż zachowuje aktualność”. A zatem: bez pracy nie ma kołaczy; módl się i pracuj; kto rano wstaje, temu… i tak dalej. Czy książka o sztuce życia, nawołująca ludzi do podjęcia życiowego wyboru i stania się artystami życia musi kończyć się takim banałem? Nie wiem. By jednak nie pozostawiać czytelników tego pracowania z przekonaniem, że Bauman nie ma nic istotnego do powiedzenia – co byłoby niesprawiedliwe – pozwolę sobie jeszcze zauważyć, że warto czytać Baumana rozważania o kulturze współczesnej, zwanej przez niego kulturą epoki płynnej nowoczesności, choćby po to, by skonfrontować punkt widzenia socjologa z punktami widzenia psychologów, którzy, jak się wydaje, zawłaszczyli temat rozważań o szczęściu, przegapiając tegoż szczęścia istotne, międzyludzkie usytuowanie. A tego Bauman z racji wykształcenia nie przegapia, pokazując, jak często za naszymi wyborami stoją wybory innych ludzi, podpowiedzi mediów i rynku, a więc do jakiego stopnia jesteśmy niesamodzielni, na co należy – badając temat szczęścia własnego i ogólnie – zwrócić baczniejszą uwagę.
Zygmunt Bauman, „Sztuka życia”. Przeł. Tomasz Kunz, WL, Kraków 2011.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.