Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
Grzegorz Majewski: Jestem debiutantem, ale za kilka lat widzę siebie na szczytach list bestsellerów. Ignorowany przez krytyków, kochany przez czytelników.
J.W.: Co robisz, żeby ta wizja się spełniła?
G.M.: Pracuję. Doskonalę swój warsztat. Piszę kolejne książki. Jak zapytasz młodego piłkarza, gdzie chciałby grać za kilka lat, to raczej nie odpowie, że w Dolcanie Ząbki. Każdy chce osiągnąć jak najwięcej i grać w dobrym klubie. Ze mną jest tak samo. Przecież nie odpowiem, że za kilka lat będę zadowolony ze sprzedaży pięciuset egzemplarzy moich książek. Chcę być na szczycie, dlatego muszę ostro trenować.
J.W.: O czym ma być twój cykl „Niezłomni”? Co to za projekt?
G.M.: Jest to cykl opisujący historie ludzi żyjących w powojennej Polsce. Starałem się jednak unikać martyrologii i patosu, a postawiłem na przygodę. Oczywiście nie zapomniałem o całej beznadziei tamtych czasów, ale jest to oddane nie wprost, tylko w tle, jako wypadkowa zdarzeń, przeżyć i przemyśleń głównych bohaterów. Taki zabieg wynikał z mojego „stylu pisarskiego”, ale był też zamierzony, bo chyba tylko szybką akcją i przygodą można zainteresować historią młodych czytelników. Jeśli po lekturze „Niezłomnych” ktoś sięgnie po prace historyków, chcąc zagłębić się bardziej w tamten okres, to będę podwójnie szczęśliwy. Tytuł „Niezłomni” nawiązuje do ludzi, którzy mieli wtedy coś do zrobienia. Dla każdego patriotyzm i wolność oznaczały co innego, ale konsekwentnie dążyli do osiągnięcia wytyczonych celów. Przedstawiciele nowej władzy chcieli oczyścić kraj z „bandytów”, a ukrywający się w lasach partyzanci walczyli o wolność z „czerwoną zarazą”. Byli też ludzie, którzy chcieli żyć normalnie. Ale jak to bywa w powieściach przygodowych nie było im to pisane.
J.W.: Powiedziałeś „patriotyzm”. A to dziś słowo, które, mam wrażenie, skomplikowało się. Dla jednych patriotyzm to otwarcie na świat, dla innych przeciwnie, zamknięcie. Jaka jest twoja wersja, twoja definicja patriotyzmu? Czym on jest dla ciebie?
G.M.: I to bardzo się skomplikowało. Patriotów narobiło się w Polsce mnóstwo, ale dla mnie największe znaczenie mają ci, którzy nie mówią o tym głośno. Po prostu swoim życiem i codzienną pracą okazują szacunek dla Polski. Krzykacze z reguły mylą patriotyzm z własnym interesem. Najgorsi są jednak ci, którzy tak bardzo kochają nasz kraj, że aż wszystkich nienawidzą. Nie mają pojęcia dlaczego, ale wiedzą, że trzeba zwalczać Żydów, Murzynów, gejów… Wytatuowane godło Polski na piersiach, w jednej ręce biało-czerwona flaga, a w drugiej kamień, żeby móc napierdalać w policję. Niestety, tacy ludzie zazwyczaj uważają się za największych patriotów, przyrównując się do Żołnierzy Wyklętych. Strasznie mnie to denerwuje. Widziałem ostatnio filmik, na którym młodzi Polacy, chyba w brytyjskim metrze, śpiewali po pijanemu nasz hymn, a w zasadzie pierwszą zwrotkę, bo reszty nie znali. Zero tolerancji dla takich ludzi, żeby więcej nie wycierali swoich gęb tym, co dla innych jest naprawdę ważne. A jeśli nic z tym nie zrobimy, taka niestety będzie przyszłość naszego narodu. Ja nie mam konkretnej definicji. Chcę żyć uczciwie i tak też wychować swojego syna. W poszanowaniu naszej historii, kultury, języka, tradycji i innych ludzi, ale w obowiązku reagowania na chamstwo, złodziejstwo czy nieuczciwość. Jeśli dla kogoś nie jestem patriotą, to niech się tym kamieniem walnie w łeb i idzie dalej w swoją stronę.
J.W.: Kiedy zamierzasz skończyć pracę nad „Niezłomnymi”? Dałeś sobie jakiś deadline?
G.M.: Czas przeznaczony na napisanie „Niezłomnych” minął już kilka miesięcy temu, a ja nadal pracuję nad trzecim tomem. To, że historia wymknęła mi się spod kontroli to jedno, ale też rzeczywistość życiowa sprawiają, że nie udaje mi się zmieścić w ustalonych terminach. Po raz kolejny więc wyznaczyłem sobie nowy.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
G.M.: Ciężko powiedzieć, ale coś chyba jest ze mną nie tak, bo mój przepis na dobrą książkę to: mordobicie, gwałt i strzelanina. Generalnie musi być szybko i ostro. Pewnie to zasługa tego, że zawsze wyżej ceniłem sobie Howarda z jego barbarzyńcą, odcinającym głowy, niż tolkienowskie niziołki z włochatymi stopami. Tak, to było moje dzieciństwo. (Śmiech.) Było też dużo horrorów Mastertona, ale i fascynacja prozą Stachury czy Hłaski. Teraz nie mogę się obejść bez Jacka Komudy, Marka Krajewskiego, Ryszarda Ćwirleja… Uwielbiam też Kinga, ale w takiej formie jaką prezentował w „Pod kopułą” i „Dallas 63”. W zasadzie czytam wszystko, a gdybym miał podać tytuł, który znaczy dla mnie najwięcej, to z pewnością byłaby to „Siekierezada” Edwarda Stachury. Żyć jak Janek Pradera czy Michał Kątny to moje marzenie, które mam nadzieję się nie spełni.
J.W.: Czemu nie chciałbyś, żeby się spełniło?
G.M.: Bo najpiękniejsze są marzenia, które się nie spełniają. Gdzieś tam w głębi mnie tkwi pragnienie bycia samotnikiem, ale nie wyobrażam sobie, bym mógł ot tak wszystko zostawić. Może kiedyś substytutem spełnienia tego marzenia będzie jakaś chatka na odludziu, gdzie będę się zaszywał na czas pisania.
J.W.: Masz jakieś ulubione historyczne czy „wojenne” lektury? Zbierasz „tygrysy”?
G.M.: „Tygrysów” niestety nie mam, ale to też było moje dzieciństwo. Ulubiona lektura o czasach powojennych to „Toast” Józefa Hena. Tak też chciałem, żeby wyglądało moje „Piekło odzyskane”. Miasteczko, samotny bohater z niebezpieczną przeszłością, kilku łotrów… Ważnymi tytułami są też „Wypędzony” Jacka Inglota, „Twarz pokerzysty” Hena i „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda. Na temat poprawności historycznej tej ostatniej nie będę się wypowiadał, ale jako powieść przygodowa jest dla mnie rewelacyjna.
J.W.: Pisarz nie musi chyba być politycznie poprawny, jak myślisz?
G.M.: Rozgraniczyłbym tutaj poprawność polityczną od prawdy historycznej. Tak, pisarz nie musi być poprawny politycznie, ale powinien pisać zgodnie z prawdą historyczną, a to już czasami uznawane jest za niepoprawne. Nie można unikać tematów, bo mogłyby one zaszkodzić jakiejś sprawie. Ale też nie można pluć jadem na każdego, kto się nawinie. Podstawowe reguły poprawności warto zachować. Jeśli mówię, że to Niemcy stoją za piekłem drugiej wojny światowej, to niech mnie nikt nie poprawia, że to byli naziści. Jeśli mieliśmy do czynienia z ludobójstwem w Wołyniu, to nie zmieniajmy tego w czystkę etniczną o znamionach ludobójstwa. Prawda szkodzi, ale kłamstwo i przemilczanie niektórych spraw jeszcze bardziej.
J.W.: Myślisz, że czasy obecne to dobry moment na pisanie powieści historycznych?
G.M.: Na pisanie o historii każdy czas jest dobry. Nie można zapominać o naszej przeszłości, dlatego tak ważne jest aby we wszystkim przemycać jej jak najwięcej. Próbować złapać na haczyk tych, którzy o fejsbuku i selfi wiedzą wszystko, a nie mają pojęcia, dlaczego inni zatrzymują się 1 sierpnia o siedemnastej. To trudne zadanie. Ale jeśli przedstawimy Witolda Pileckiego nie jako męczennika tylko jako „przekozaka”, który dał się złapać i zamknąć w Auschwitz i przemycimy w tym wartości, jakie nim kierowały, to jest nadzieja, że łatwiej trafimy do młodych. Zacznijmy opowiadać historię tak, jak robią to Amerykanie, żeby nie była nudna, a fascynująca. Dlaczego zachwycamy się „Kompanią braci”, a na przykład Cichociemni tak mało nas obchodzą? Może dlatego, że nikt nie pokazał nam ich w taki sposób, żeby zaciekawić. Mówimy o nich jako o ludziach, którzy w większości oddali życie walcząc o wolność, a nie wspominamy, że byli jednymi z najlepiej wyszkolonych żołnierzy. Brakuje mi takiego marketingu czy reklamy, która sprawiłaby, że ludzie zaczęliby mówić: „Wow, jacy to byli niesamowici ludzie”. Okres drugiej wojny światowej i lata powojenne to kopalnia materiałów na książki czy filmy przepełnione akcją. Wystarczy to dobrze zrobić. Na szczęście, powoli zmierza to w dobrym kierunku. Mamy coraz większą świadomość swojej historii, a bohaterów zaczynamy dostrzegać w „Ince”, „Nilu” czy Pileckim, a nie w Che Guevarze. O tym, że nie zakłamujemy już historii i możemy o niej mówić głośno, nie wspomnę.
J.W.: Zakłamywania nie ma, ale jest pluralizm opinii. (Śmiech.) I w ramach tego pluralizmu Rosjanie bajdurzą o tym, że to oni wygrali pod Grunwaldem. Powiedz, można z czymś takim polemizować? I czy w ogóle warto?
G.M.: Tak, a Niemcy zamykali Żydów w gettach, żeby ich bronić przed paskudnymi Polakami. Oczywiście, że powinno się z tym walczyć, bo jak powiedział Joseph Goebbels: „Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą”. Dlatego za jakiś czas, ludzie nie interesujący się historią, naprawdę mogą uwierzyć w „polskie obozy koncentracyjne”. I tak serial „Nasze matki, nasi ojcowie” wywołał w Polsce ogólnonarodową debatę, a emisja „Miasta 44” w niemieckiej telewizji przeszła bez echa. Jedna połowa z naszych zachodnich sąsiadów nie ma pojęcia o największym zrywie powstańczym podczas drugiej wojny światowej, a druga myli Powstanie Warszawskie z powstaniem w getcie. Dlatego też naszym obowiązkiem jest, żeby mówić o tym jak najczęściej.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
G.M.: Zapóźnienie polskiej kultury? Sami jesteśmy sobie winni. Widziałeś kiedyś jakiegoś polityka czy celebrytę chwalącego się przeczytaną książką? I jedni i drudzy mają naprawdę ogromny wpływ na odpowiednie wychowanie kulturalne, bez którego nie będzie przyszłości narodu, a robią niewiele. To tak jak w piłce nożnej. Jak nie wyszkolisz odpowiednio juniora, to nie zrobisz z niego dobrego seniora. Nie wymagajmy więc od ludzi wysokiego poziomu intelektualnego, jeśli od wielu lat zaniedbujemy ich rozwój w tej dziedzinie. Dla przykładu, spotkałem kiedyś kobietę, będącą zresztą nauczycielką, która poszła na układ z synem w sprawie przeczytania „Krzyżaków” – miał omijać wszystkie dłuższe opisy, byleby tylko to zrobił. Co z niego wyrosło, nie mam pojęcia. Ale raczej nie uważa w dorosłym życiu, że literatura jest sexy. (Śmiech.) Jak to zmienić? Trzeba sprawić żeby czytanie książek nie kojarzyło się z najnudniejszym zajęciem na świecie. Każdy z nas jest za to odpowiedzialny, ale przede wszystkim ci, którzy żyją na świeczniku. Przewrotnie zawsze powtarzam, że od czytania ropieją oczy i czasami mam wrażenie, że zbyt dużo ludzi tak właśnie uważa.
J.W.: Na świecie ludzie generalnie mają więcej rozrywek, czytanie jest tylko jedną z nich. Czemu by więc mieli czytać, skoro obejrzenie wartkiego filmu klasy B daje tyle samo wiedzy i radochy, a jest mniej męczące?
G.M.: Trudno się z tobą nie zgodzić. Czytanie staje się rozrywką z wyższej półki. To tak, jak chodzenie do kina i teatru. W pierwszym przypadku jest ekstra bo można pogadać, zadzwonić czy wysłać smsa. Jest też popcorn i napoje, a po seansie sala wygląda, jakby ludzie na co dzień żyli w chlewie. W teatrze już tak fajnie nie jest. Trzeba wyłączyć telefon, nie można rozmawiać i na ma co chrupać. Czyli ogólnie jest nudno. Natomiast emocje i radocha płynące z uczestnictwa w spektaklu są nieporównywalne. Nie każdy jednak potrafi to docenić. Myślę, że podobnie jest z książkami. Nie każdy umie docenić jak wielką przygodą może być ciekawa książka. Jeśli ktoś ograniczy się jedynie do filmów klasy B i durnowatych reality show to naprawdę mu współczuję. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie żeby raz na jakiś czas przeczytać książkę, pójść do teatru czy na koncert. To da się przeżyć.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
G.M.: Czasami unikam czegoś ale tylko dlatego, bo uważam, że nie ma to większego wpływu na akcję mojej powieści. To jednak mało istotne rzeczy.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
G.M.: To raczej mnie nie dotyczy. Zawsze piszę o tym, co uważam za ważne. Nie kombinuję i nie omijam tematów.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
G.M.: Idealny czytelnik, jeśli takowy istnieje, na pewno powinien nadawać na tych samych falach co ja. Mimo tego, że opisuję ciężkie i brutalne czasy staram się, aby moje historie były dostępne dla wszystkich. Po prostu chcę jak najlepiej oddać klimat tamtych czasów. A niestety wtedy nie było kolorowo. Domyślam się więc, że i tak nie uda mi się przekonać do siebie czytelniczek poszukujących historii miłosnych. A szkoda. Tak więc czytelnik powinien być przygotowany na męską literaturę.
J.W.: Literatura męska, literatura damska. Po czym to rozróżniasz? I co jest takiego w tej „damskiej”, że nie chciałbyś jej uprawiać?
G.M.: Nie powiedziałem, że nie chciałbym uprawiać damskiej literatury. Pytanie, czy bym umiał? Różnica jest zasadnicza i kryje się na przykład pod pojęciem akcji. W męskiej literaturze to pościgi, strzelaniny i bijatyki. Akcja w damskiej literaturze, to siedząca na tarasie czterdziestoletnia rozwódka, zastanawiająca się, czy nowo poznany mężczyzna jest tym właściwym. Męski bohater też jest nieco różny. Z jednej strony mamy do czynienia z gburem, alkoholikiem z popieprzonym życiem osobistym, a z drugiej z wypieszczonym przez mamusię lekarzem, który po jednym nieudanym związku nie może się pozbierać. Ale i on ma swoją mroczną stronę – kiedyś w przypływie złości kopnął pieska. Mam nadzieję, że kobiety mnie za to nie znienawidzą. (Śmiech.)
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
G.M.: Na pewno większą wrażliwością i wyobraźnią. Wrażliwość pozwala dostrzegać to, na co inni nie zwracają uwagi, a wyobraźnia rozwinąć i opisać w odpowiedni sposób. No i oczywiście niezbędna jest potrzeba tworzenia i dzielenia się tym z innymi.
J.W.: Jak ważna jest dla ciebie postać dziadka, Żelisława Majewskiego, partyzanta AK znanego jako „Demon” i „Żbik”? Czy to pamięć o jego osobie sprawiła, że postanowiłeś napisać „Niezłomnych”?
G.M.: Dziwne, bo Dziadek zmarł jak miałem osiem lat, ale mam wrażenie, że ciągle tu jest i pilnuje żebym osiągnął pisarskie cele. To na podstawie Jego wspomnień powstało „Piekło odzyskane”. Zdałem sobie sprawę z tego, że każdy dzień pracy Dziadka, jako leśniczego, na Ziemiach Odzyskanych to niemalże gotowy pomysł na dobrą powieść przygodowo-historyczną. Wystarczyło tylko odpowiednio to podkręcić. Poza tym zapewnił bratu i mi beztroskie dzieciństwo. Z niebywałym spokojem, paląc papierosa, patrzył na nasze wariacje, więc musiał być niezłym luzakiem. (Śmiech.) Myślę też, że gdyby żył, pisalibyśmy razem.
J.W.: On by opowiadał, ty byś notował?
G.M.: Na pewno byłby dla mnie nieocenionym źródłem informacji o tamtym okresie, ale że sam uwielbiał pisać, to pewnie i On by tworzył. Czyli dwa pierwsze miejsca na listach bestsellerów byłyby zarezerwowane dla nas.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
G.M.: W pisarstwie tak, ale że nie polega to jedynie na pisaniu to rodzina jest wskazana. Piszę w samotności, ale później trzeba wyjść z pokoju i zacząć normalnie żyć. Do tego niezbędni są najbliżsi. Jest taka scena w „Lśnieniu” kiedy do piszącego, głównego bohatera, przychodzi żona i podpytuje jak mu idzie. Tak się nie robi, dlatego jego wściekłość jest jak najbardziej na miejscu. (Śmiech.)
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
G.M.: Od warsztatu, talentu, szczęścia i czytelników. Dlaczego czytelnicy na ostatnim miejscu? Bo jeśli będziemy mieli trzy pierwsze rzeczy to ludzie to docenią. A miarą sukcesu niewątpliwie są wszelkiego rodzaju listy bestsellerów. Nie wierzę tym, którzy twierdzą, że takie rankingi ich nie obchodzą. Tak samo jak nie wierzę ludziom twierdzącym, że piszą do szuflady. Przecież to normalne, że jeśli coś stworzymy, chcemy poznać o tym opinię innych. Ja w każdym razie nie mam problemu z częstym zaglądaniem na listy empikowskich bestsellerów.
J.W.: Dlaczego nie wierzysz tym, którzy mówią, że piszą do szuflady?
G.M.: A jaki to ma sens? Prawdziwą satysfakcję z tworzenia czegoś ma się wtedy, gdy nasze dzieło zostanie poddane ocenie. Obojętnie czy piszesz, czy na przykład grasz na skrzypcach, w końcu przychodzi taki czas, że chcesz się tym pochwalić. Bo właśnie krytyka jest w tworzeniu najpotrzebniejsza. Kiedy ktoś ci mówi, że było super zaczynasz się unosić z radości; kiedy mówi, że było słabe, wkurzasz się, ale też zaczynasz zastanawiać, czy aby nie ma racji. Po co tworzyć i chować się z tym przed światem? W ten sposób nie dowiemy się, czy aby nie stworzyliśmy ponadczasowego arcydzieła.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
G.M.: Kindlów? A to co znowu? Pod względem nowoczesnych mediów jestem zacofany, ale zdaję sobie sprawę z tego, że są one potrzebne, bo teraz przede wszystkim tą drogą zdobywa się czytelników. Na pewno jest ciekawiej, bo w Internecie może publikować każdy. Ale jest też dużo zamętu. Niektórzy na tym korzystają, ale jest też mnóstwo blogów, których autorów powinno się zamknąć za obrazę języka polskiego. Rozumiem ogromną potrzebę opisania swoich emocji w związku z poranną drogą do pracy, ale postarajmy się żeby ten tekst jakoś wyglądał. Oczywiście pisać i zamieszczać w Internecie może każdy, ale odrobina szacunku dla czytelników jest wskazana.
J.W: W Internecie nie znajdujesz tego szacunku?
G.M.: Chodzi mi o to, że nad Internetem nikt nie ma kontroli. Żeby wydać książkę trzeba przejść długą drogę. Kursy pisania z nauczycielem, który udowadnia tobie, że wcale nie jesteś taki dobry jak myślałeś, są niezbędne żeby w ogóle zacząć o tym myśleć. Później oczekiwanie, czy jakiś krytyk z wydawnictwa uzna to za godne przeczytania w całości i zaakceptowania. Na końcu praca z redaktorem, który jest jeszcze większą siekierą niż nauczyciel. Wreszcie powstaje twoje upragnione dzieło. W tym samym czasie ktoś inny bez dbałości o poprawność językową wrzuca coś do Internetu i niczym się nie przejmuje. I to też się zalicza jako publikacja. Nie potępiam Internetu, bo jeśli ktoś naprawdę w fascynujący sposób opisze swoją poranną drogę do pracy z zachowaniem stylu i estetyki, to ja na pewno przeczytam to z przyjemnością. Tacy autorzy też są potrzebni. Nie potrzebni są tacy, którzy przekonani o swoim niebywałym talencie zaśmiecają Internet swoim grafomaństwem.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
G.M.: Na pewno wolałbym być „jednym z dziesięciu tysięcy”, bo wtedy łatwiej byłoby mi się wybić. Wśród miliardów można pozostać niezauważonym. A przecież nie o to chodzi.
J.W.: Anonimowość nie ma dziś wielu zalet? To masz na myśli?
G.M.: Jeśli chodzi o twórczość to na pewno. Przecież żaden artysta nie chce zginąć w natłoku podobnych dzieł. Dlatego każdy próbuje w jakiś sposób podkreślić swoją indywidualność. Czasami nawet w tak głupi sposób jak twór sceniczny zwany Konczita Kiełbasa.
J.W.: Czy pisanie o historii pomaga ci złapać dystans do współczesności, czy wręcz przeciwnie – dzięki wiedzy historycznej czujesz się mocniej zakorzeniony w bieżących wydarzeniach?
G.M.: Na pewno czuję się bardziej odpowiedzialny za kraj, za którego wolność zginęło tylu ludzi. Dlatego staram się każdego dnia, na swój sposób, oddawać im hołd i dziękować za możliwość normalnego życia.
J.W.: Nie przeszkadza ci, że ci, co ginęli, często ginęli w naprawdę bezsensowny sposób? Ginęli po wariacku, bezrozumnie, aż to zaczęło doskwierać innym, uważanym, jak na przykład Gombrowicz czy Miłosz, za obrazoburców. Innymi słowy, chciałbym spytać, czy ta ofiarność polska i to robienie z siebie ofiary nie jest raczej przekleństwem niż czymś, co powinno być gloryfikowane?
G.M.: Bezrozumnie to może zginąć małolat, który wejdzie na słup wysokiego napięcia i chwyci za przewody. Jeśli ktoś chwyci za broń i stanie w obronie swojego kraju, jego ofiara nigdy nie będzie dla mnie bezsensowna. Przekleństwem jest raczej to, że my nadal postrzegamy naszych bohaterów właśnie jako ofiary i w żaden inny sposób nie wypada o nich mówić. I dlatego młodzi ludzie nie są zainteresowani taką historią. A ja chcę, żebyśmy mówili o nich jak o odważnych ludziach, którzy nie bali się poświęcić życia dla sprawy i tym zachęcać, a nie męczeństwem i cierpieniem.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego? A może widzisz to zupełnie inaczej?
G.M.: Intelektualista chyba najmniej ma wspólnego z byciem świadkiem. Ktoś musi świadczyć o czasie i miejscu, żeby intelektualiści mogli prorokować i osądzać. Dlatego bliżej mi do normalnego człowieka, który czegoś doświadcza, by inni mądrzejsi mogli się o tym rozpisywać, jak gdyby sami mieli z tym do czynienia.
J.W.: Przyznam: nie rozumiem. Dlaczego intelektualiści mieliby nie doświadczać i nie świadkować? Co im przeszkadza, w twoim rozumieniu?
G.M.: Intelektualista kieruje się raczej intelektem niż emocjami, natomiast świadkowanie i doświadczanie czegoś, nierozerwalnie łączy się z nimi. Intelektualista sędzia czy prorok, myślący „zimno”, widzi niektóre sprawy inaczej, od świadka, którego bezpośrednio coś dotyczyło. Przynajmniej ja to tak widzę, ale nie godzien jestem polemizować z filozofem.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
G.M.: Coś w tym chyba jest, bo niektóre rzeczy, powstałe u nas gdyby powstały w innej strefie czasowej mogłyby stać się hitami. Polskie książki, filmy i muzyka nie mają wzięcia na zachodzie, ale za to my chętnie łykamy wszystko co obce. Nawet nasza historia opisana przez reprezentanta zachodniej kultury jest ciekawsza niż opisana przez nas samych. Wolimy czytać o Powstaniu Warszawskim to, co napisał Norman Davies, niż pamiętniki powstańców. A właśnie dzięki nim wiemy, jak było naprawdę. Bo to nad ich głowami świszczały kule, a obok ginęli koledzy.
J.W.: Może czytamy Davisa, bo ma talent? A powstańcy mieli chęć uwiecznienia momentu, ale ani talentu (lub rzadko), ani specjalnej możliwości rozpisania się (bo kule nad głowami i wybuchy). Innymi słowy: może wielu woli Davisa, bo literatura powinna mieć formę i styl, a nie być tylko żywiołowym zapisem tego, co się przed oczami przewinęło?
G.M.: A może czytamy Davisa, bo jest odpowiednio zareklamowany? Rzadko spotyka się historyka, mającego talent literacki, oni są dobrzy raczej w operowaniu faktami. Choć w przypadku „Powstania 44” wszystko opisane jest przystępnym językiem. I nie zgodzę się z Tobą, że powstańcy nie mieli talentu. Czytam właśnie po raz kolejny „Pamiętniki żołnierzy baonu Zośka” i jest to dla mnie nieprawdopodobna lektura. Posłuchaj tego fragmentu: „Biegnę wzdłuż zasieków. Obok słyszę oddech Jerzego. Niemiecki kaem długimi seriami wściekle bije, niektóre postacie zawieszone na zasiekach już się nie poruszają”. Znajdziesz coś takiego u historyka? I dlatego właśnie ta książka, opisująca tragizm Powstania Warszawskiego wyciska mi łzy z oczu. Żadne opracowanie z suchymi faktami i liczbami tego nie odda. Odnośnie formy i stylu już rozmawialiśmy. W tym przypadku wszystko jest, a dodatkowo dochodzą emocje Ale jeśli ktoś chce pogłębiać swoją wiedzę, to jak najbardziej powinien sięgnąć po prace historyków. Aha, i żeby nie było – nie mam nic do profesora Normana Davisa, to znakomity historyk, piszący znakomite opracowania.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
G.M.: Może i tak właśnie powinno być. Poezja o telefonach komórkowych? Jakoś mi to nie pasuje do siebie. Poezja to wyższy stopień wtajemniczenia i nie powinna traktować o sprawach tak przyziemnych.
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
G.M.: Krytycy sami dobrze wiedzą co czytać. Nie chciałbym im mieszać.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
G.M.: Nie mam zaufania do tego, co inni uznają za wybitne. Jeśli miałbym coś wskazać, to od razu straciłoby to w moich oczach.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
G.M.: Może gdy śpię. Choć często przed zaśnięciem wizualizuję sobie sceny, które mam opisać następnego dnia. Czasami budzę się i piszę z niebywałą łatwością, a czasami nie mam pojęcia o jakie sceny w ogóle mi chodziło. No i wtedy znowu muszę się przespać. I bywa tak, że nic nie napiszę, ale za to jestem wyspany. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
G.M.: Myślę, że gdybym był krytykiem, nie traciłbym czasu na literackiego fast fooda jakiegoś tam Majewskiego.
J.W.: Gdyby jednak krytyk się uparł. Jak myślisz, co rzuciłoby mu się w oczy, co by go mogło zaskoczyć, poruszyć lub zrazić?
G.M.: Myślę, że na pewno zraziłoby go, że jest to literatura lekka, łatwa i przyjemna. Typowa do czytania podczas wakacji czy jazdy tramwajem. Dla krytyka pewnie byłby to mankament, dla czytelników – niekoniecznie. Co mogłoby go zaskoczyć? Może to, że gdyby już przeczytał, to pewnie by stwierdził: „Kurde, ale mnie to wciągnęło”.
J.W.: Co uważasz za swoje dotychczasowe największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
G.M.: W życiu prywatnym dumny jestem z tego, że po całym dniu spędzonym razem, mój piętnastomiesięczny syn wygląda na naprawdę szczęśliwego. To najtrudniejsza i najbardziej odpowiedzialna rola w moim życiu. W literaturze małymi krokami idę do przodu – wydanie jednej książki, później następnych, wreszcie utrzymywanie się z pisania. To jest mój cel.
J.W.: Myślisz, że z pisania da się żyć?
G.M.: Jack Higgins sprzedał ponad 250 milionów egzemplarzy swoich książek i jakoś wiąże koniec z końcem. W Polsce też jest kilku autorów, którzy nie narzekają. Myślę, że jeśli ktoś jest dobry i uczciwie podchodzi do swojej pracy jest w stanie utrzymać się z pisania. Na pewno nie jest łatwo, ale niepoliczalną wartością jest możliwość robienia zawodowo tego, co się kocha.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
G.M.: Do poezji podchodzę bardzo ostrożnie. Jak do damy, w której towarzystwie nie bardzo wiem, jak się zachować, żeby nie strzelić gafy. Dlatego też wolę się nie zbliżać, tylko obserwować ją z daleka. Niech inni, którzy czują się mocniejsi, ją zabawiają.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
G.M.: Nie mam pojęcia. Ale chciałbym spróbować pobyć kimś w rodzaju boga.
J.W.: Któregoś ze znanych, czy jakiegoś wyobrażonego? I, spytam od razu, co byś robił, jak już by ci się tym bogiem udało zostać? (Śmiech.)
G.M.: Jak to co? Bawiłbym się ludźmi. Komplikował im życie, wymyślał różne psoty i obserwował jak sobie dają z tym radę. Ot, taka boska rozrywka.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
G.M.: Mnie podnieca. (Śmiech.)
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Grzegorza Majewskiego.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.