Wszystkiego – zdań, słów, metafor – jest tutaj w przemyślny sposób tak mało, że wszystko to, co jest, zdaje się być – ja tak to czytam – w sposób szczególny znaczące. A więc i to, że pierwszy wiersz nosi tytuł „mgła”, i to, że mottem do tego wiersza jest zdanie Andrzeja Stasiuka z „Jadąc do Babadag”: „Życie składa się raczej z okruchów teraźniejszości.” A także reszta tytułów, mott i puent – wszystko na swoim miejscu. I muszę powiedzieć od razu, że każdy z krótkich wierszy Jacka Mączki (najdłuższy liryk w tym własnym sumptem wydanym zbiorku ma dwanaście wersów, średnio mają po pięć – siedem; a są i niektóre krótsze) robi na mnie wrażenie doskonałego minimalistycznego traktatu poetyckiego, innego niż znane mi minimalistyczne traktaty poetyckie na przykład Charlesa Reznikoffa, Krystyny Miłobędzkiej czy choćby Marcina Sendeckiego, traktatu dotykającego, czy raczej muskającego twarde powierzchnie spraw naprawdę fundamentalnych. Jak wygląda takie muśnięcie? Choćby tak, jak w dedykowanym Magdalenie Tulli liryku „(nie) dzieje się nic” (tytuł, zwracam uwagę, znamienny dla tego zbioru): „Nie wydarzy się, czego nie można nazwać, a wszystko, / co można nazwać, wydarzy się prędzej czy później. / W nadawaniu imion obłokom zdani sami na siebie. // Bez naszego udziału nie dzieje się nic; pies nie warczy / materialność drzew nader wątpliwa, nawet dziewczynka / w czerwonej sukience czeka cierpliwie przed przejściem. // Patrz, jesteśmy uwikłani w tę samą magię.” O czym jest ten wiersz? O związkach między słowami i rzeczami. O ontologii. O fenomenologii percepcji. O zdziwieniu naszym tym tak bardzo codziennym „uwikłaniem w magię” bycia, że trzeba poety, żeby nam o tym przypomnieć… A weźmy na przykład utwór pt. „rafa”: kawałek rafy koralowej przywieziony przez nią z Bułgarii / przetrwał kataklizmy wszystkich przeprowadzek / ciągle uparty prawie topielec / w najmniej spodziewanym momencie wypływa na wierzch / jego chropowata struktura nie daje się wygładzić // próbowałem piersi kobiet język krwawi nawet teraz / cienka karminowa struga zaimków dzierżawczych”. O czym to jest? O pamięci. O stracie. O uczuciach tak intymnych, że jeden wers to może być w każdej chwili za dużo powiedziane… Takich nie wiedzieć jakim sposobem wnikających w umysł tekstów-obrazów, przełamanych i wzbogaconych o dodatkowy wymiar czasem jedną nieoczywistą linijką, czasem przerzutnią, czy skrótem – jest tutaj sporo. Dokładnie dwadzieścia cztery. I tak, Jacek Mączka nie krzesze metafor, nie trwoni sił na dramatyczne fajerwerki. Ale potrafi na przykład w niby banalnej obserwacji – liryk „wielkanoc” – stwierdzić nagle: „czas nie płynie ale rozpływa się” – i proszę mi nie mówić, że to nie jest znakomita poetycka, czy nawet w szczególny sposób filozoficzna obserwacja. Dla mnie – jest. Rozumiem, wydaje mi się, poetyckie myślenie Mączki, który w liryku „metanarracje na zboczu Gór Słonnych” najpierw pisze o „tkaniu iluzji jakiego takiego ładu w najwyższym porządku – chaosie”, a następnie widzi, czy raczej doświadcza, że nie ma „żadnych szczelin pomiędzy nazywanym a nazywającym”. Rozumiem Mączkę i podobają mi się jego teksty być może dlatego, że wiem, jak może czuć się ktoś „nieświadomy dwuznaczności swego położenia / uwięziony w krótkim zawsze obiektywu” (z wiersza „most na Białą Górę”). Czym więc są te wiersze? Są, według mnie, nieustającą medytacją i pokusą, by „ślad choć nietrwały dawał złudną przewagę nad światem materii” („pokusa”). I gdybym miał dodać coś do tej książki, która żadnych dodatków nie potrzebuje, gdybym uparł się dołożyć tu coś, co miałem w myślach cały czas od jej drugiej lektury, byłyby to słowa Vladimira Jankélévitcha: „Skoro zaistniał, nie może już nie być: ów tajemniczy i niepojęty fakt, że zaistniał, staje się jego wiatykiem na wieczność.” Mogłoby to być motto. Lub puenta.
Jacek Mączka, „Wilcze łyko piołun”, wydano na prawach rękopisu [brak daty wydania].
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.