Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie.
Agnieszka Gil: Kobieta, matka, autorka kilku książek i nie tylko – odnajduję się w tworzeniu także innych rzeczy. Obecnie stoję w rozkroku, gdyż serce ciągnie do pisania dla młodzieży, z kolei do literatury dla dorosłych – pewna łatwość. Młodzież jest bardziej wymagającym odbiorcą.
J.W.: Myślisz, że z wiekiem czytelnik staje się mniej wymagający?
A.G.: Nie wiem, jak to dokładnie działa, ale może właśnie tak jest. Albo dorośli więcej potrafią wybaczyć? Czytelnik młodym nosem wyczuwa nieszczerości, to, że autor nie jest jego rówieśnikiem, tylko kimś wbijającym się w przykrótkie spodnie, i bezlitośnie obnaża. I dobrze, należy mu się najlepsza literatura. Dorośli sięgają po złą, potrafią się nią zachwycać – to ich wybór. I prawo.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
A.G.: Podobno od zawsze – tak twierdzi moja przyjaciółka z dzieciństwa. Ale dla mnie punktem zwrotnym w życiu i uporządkowaniem się pewnych spraw, także dotyczących pragnień, stało się urodzenie dzieci. Pierwszy utwór, bajka – nagrodzona w konkursie, później opublikowana w antologii z dobrymi autorami – była t y m.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza?
A.G.: Etykietką, której wstydzą się zarówno niektórzy autorzy jak i niektórzy czytelnicy. Coś, co istnieje, bywa naprawdę dobre, ale jest postrzegane stereotypowo – źle. Dla mnie jest tym, co piszę – bez fałszywego wstydu, bo to nie najgorsza literatura, rzeczywiście kobieca, nie mieszcząca się w stereotypie „literatury dla kucharek”.
J.W.: Co jest złego w „literaturze dla kucharek”?
A.G.: Mnie to określenie kojarzy się po prostu z marną literaturą, źle napisaną, niezredagowaną. I nie ma znaczenie potencjalny odbiorca (tu: nieszczęsne kucharki), tylko jakość tekstu.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają?
A.G.: Nie wiem, ich zapytaj. Na moje oko sięgają po kiepskie książki. Bo tych nie brak.
J.W.: Zapytam. Ale najpierw ciebie: skąd ten zalew kiepskich książek? Pisanie zrobiło się za łatwe? Publikowanie?
A.G.: Raczej publikowanie. Każdy może wydać powieść, niektórzy nawet płacą, by zaistnieć jako autorzy, a wówczas trudno o rzetelną ocenę dzieła przed wydaniem. Firmy drukujące takie treści nie przebierają, opublikują każdy, nawet najgorszy tekst, bo to ich chleb. Niewiele lepiej bywa także w tradycyjnych wydawnictwach – uwagę skupia się na „sprzedażowym” tytule i okładce, nie wnikając w środek. Nie we wszystkich, oczywiście, jednak wydawca musi zarabiać i chciałabym wierzyć, że część książek złej jakości – szybko, choć byle jak pisanych – w jakimś sensie pracuje na te lepsze, wydawane w mniejszych nakładach. Choć to pewnie tylko moje pobożne życzenie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
A.G.: Zawsze piszę z planem. Proces tworzenia to dla mnie przede wszystkim układanie planu, połączone ze zbieraniem informacji. Lubię ramy, także tu.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
A.G.: Opisywanie świata, jak go widzę – potem okazuje się, że nie tylko ja. Odzew od czytelników, którzy rozumieją, utożsamiają się, potwierdzają, odkrywają siebie w mojej powieści – to jest to.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
A.G.: Zmobilizowanie się, by usiąść i zacząć pisać.
J.W.: Sama świadomość, że pisanie będzie frajdą, nie jest wystarczająca zachętą, żeby usiąść i zacząć?
A.G.: Jest. Ale – dla mnie – na pewnym etapie pisanie to już tylko czynność rzemieślnicza, czasem po prostu się nie chce…
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć powieść? Miałaś chwile zwątpienia?
A.G.: Piszę powoli, rok lub dwa zajmuje mi napisanie jednej powieści. Gdybym serio wątpiła, w ogóle bym się za to nie brała.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
A.G.: Wyznaczanie terminów, określanie liczby znaków na dzień – moje ulubione ramy.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
A.G.: Poczułam się od razu rozluźniona. Od zawsze, a pewnego czasu głównie, mam kontakt z poezją nieżyjących autorów, w pożółkłych tomikach na półkach w sypialni, sentymentalnych. A to za sprawą współczesnych, spotykanych na wieczorkach autorskich itp., których utwory doprowadzały mnie do gejzeru uczuć wprost nie do zniesienia. Postanowiłam pozostać przy martwych twórcach, dla bezpieczeństwa własnego umysłu.
J.W.: A którzy to tak te gejzery wyzwalali?
A.G.: Powiem ci kiedyś na ucho.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
A.G.: Wielu jest autorów dla mnie ważnych, zazwyczaj to też wybrane powieści, nie całość, jak leci. Szukam podobnej do mojej wrażliwości, widzenia świata, odniesienia do ciała, spojrzenia z punktu widzenia kobiety – tak, to są głównie autorki, również tworzące obecnie. Moje mistrzynie, wzory do naśladowania, wciąż chcę się od nich uczyć, albo po prostu z przyjemnością zagłębiać w światy przez nie stworzone, opisywane.
J.W.: Mają te mistrzynie jakieś imiona, nazwiska? Polecisz którąś ich książkę?
A.G.: Stanisława Fleszarowa-Muskat (trylogia „Tak trzymać”, „Pozwólcie nam krzyczeć” i kolejne z serii, „Pasje i uspokojenia”, „Most nad rwącą rzeką”) Małgorzata Warda („Jak oddech”, Miasto z lodu”), Marta Tomaszewska (dwie niezwykłe książki dla dzieci – „Tapatiki” i „Omijajcie Wyspę Hula”), Anna Fryczkowska („Kobieta bez twarzy”, „Z grubsza Wenus”), Margaret Atwood („Kobieta do zjedzenia” i inne).
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
A.G.: Chyba czytam zbyt dobre książki, by to zauważyć. Nie sądzę, by był przepis na „podniesienie kultury”, szczególnie masowe. Zawsze byli, są i będą autorzy tworzący najgorszą grafomanię, zawsze też są odbiorcy, dla których piszą. Nie wiem co, a przede wszystkim czy należy z tym coś zrobić. Jedyne, co mogę sama, to szlifować warsztat i poddawać się konstruktywnej krytyce osób, na których zdaniu polegam, pisać coraz lepiej, nie oglądając się nawet na wysoką sprzedaż treści źle napisanych, zredagowanych i wydanych. To nie moja sprawa – niech się grafomani wstydzą sami za siebie. Albo cieszą wysokimi nakładami, jeśli je mają – nie mam na to wpływu.
J.W.: Irytuje cię ta sytuacja? Że grafomani mają często tak olbrzymie nakłady i świetną sprzedaż, a więc też zarobki odpowiednio większe niż inni, mniej grafomańscy autorzy i autorki?
A.G.: Bywa, że irytuje, ale nie żyję tym – grafomania zawsze się miała bardzo dobrze, a czasem nawet pełniła misję, jak w przypadku „żydowskiego słowika”. Skoro czytelnicy potrzebują, dlaczego im tego nie dać? Trochę szkoda (no dobrze, bardzo wielka szkoda), że te same treści, które pojawiają się w koszmarnych językowo wersjach, nie są poddawane rzetelnej redakcji, ale na to wpływ mają sami wydawcy, my możemy sobie tylko dla rozrywki ponarzekać. I dopóki nie utrzymuję się z pisania książek, dopóty nie zaglądam do portfela grafomanów wysokonakładowych.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś?
A.G.: Piszę dokładnie o tym, o czym chcę pisać, z każdą kolejna powieścią nabierając większej odwagi w poruszaniu trudnych tematów. Ale rzeczywiście przy „Herbacie z jaśminem” przekonałam się, że zawarłam tam więcej, niż przypuszczałam. To mnie tylko ośmieliło – po telefonach i mailach od czytelników w kolejnej książce nie zawahałam się wejść bardziej w problem, niż historię bohaterki. Co nie było łatwe, ale chyba się udało – „Układ nerwowy” ma wartościowe dla mnie rekomendacje od najlepszych – literacką Małgorzaty Wardy i merytoryczną Ewy Woydyłło.
J.W.: Skąd wziął się pomysł na „Układ nerwowy”? Czemu akurat taki temat?
A.G.: Kilka lat temu dowiedziałam się o istnieniu poradni, w których pomoc mogą uzyskać nie tylko alkoholicy, lecz także osoby zmagające się z chorobą najbliższych. W Polsce działają od ponad dwudziestu lat! Byłam zdumiona, bo nigdy wcześniej nie słyszałam o współuzależnieniu. Temat – przynajmniej w moim środowisku – nie był powszechnie znany. Zaczęłam rozglądać się za książkami na ten temat, ale nie poradnikami, których jest spory wybór, szukałam beletrystyki. Nie znalazłam, postanowiłam więc sama się tym zająć. Problem jest nierzadki, a największą trudność współuzależnionym sprawia zyskanie świadomości, że potrzebują pomocy, po którą mogą sięgnąć. „Układ nerwowy”, pod pozorem powieści obyczajowej, ma trochę trochę przybliżyć ten temat.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
A.G.: Co to znaczy: obok swoich tematów?
J.W.: To znaczy: nie wprost. Ale OK., zostawmy to. Powiedz, proszę, jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
A.G.: Oczekuję, że nie będą próbowali dopasować książki do swoich oczekiwań, w rodzaju: „Myślałam, że ta książka będzie o herbacie, zawiodłam się”. Nie muszą się specjalnie przygotowywać do lektury, ale daję im szansę skorzystania ze słowników, czy choćby Wikipedii. Wierzę w ich inteligencję. I to się sprawdza – moi czytelnicy są świetni, czego wyraz dali nie jeden raz.
J.W.: W jaki sposób czytelnicy przekonali cię o swojej świetności? Co zrobili takiego?
A.G.: Otrzymałam wiele sygnałów świadczących o tym, że utożsamiają się z bohaterami, rozumieją (nieraz lekko tylko zaznaczone) żarty, doceniają to, co im daję (bywa, że to duża dawka wiedzy o problemie czy jakimś miejscu, jego historii). Czuję, że kontakt z tymi, którzy po lekturze zechcieli się ze mną spotkać, czy to na żywo, czy za pomocą Internetu, telefonu, jest bardzo wartościowy, że są dokładnie t y m i odbiorcami, do nich kieruję swoje powieści. Z kolei ci, którym nie do końca odpowiada tematyka, język, bohaterowie – jak dotąd nie wylewają na mnie żali czy pretensji, spokojnie sięgają po coś innego. To wszystko sprawia, że mam odwagę nazwać jednych i drugich świetnymi czytelnikami.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
A.G.: Myślę, że jedyna różnica, to większa lub mniejsza umiejętność przedstawiania swojego widzenia świata za pomocą sztuki. Każdy ma jakąś tam wrażliwość, emocje. Tak zwany artysta ma odwagę, tak myślę, to przedstawiać. Co nie znaczy, że jest lepszy, bardziej wartościowy czy wrażliwszy od innych.
J.W.: Wrażliwość wszyscy mają taką samą? To co w takim razie, poza tą odwagą, sprawia, że ktoś staje się twórcą?
A.G.: Nie taką samą. Zresztą, jak to zmierzyć? Każdy ma swoją. Nie wiem, od czego zależy, że jedni wyrażają się w literaturze a inni w rzeźbie, kolejni w szyciu butów – no, jesteśmy różni.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
A.G.: Nie zgadzam się z tym. Żeby tworzyć, trzeba najpierw żyć. Ż y ć!
J.W.: Samemu żyć nie można?
A.G.: Skoro komuś to odpowiada… Jestem zwierzęciem stadnym, więc dla mnie rodzina, dzieci, przyjaciele to motor działania.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
A.G.: Zależy jaki sukces masz na myśli. Jeśli finansowy – wystarczy wstrzelić się w potrzeby odpowiedniego czytelnika i trzaskać kolejne książki spod sztancy. Dla mnie sukcesem byłoby tworzenie powieści, jakie nie przebrzmią w ciągu najbliższych lat, pozostaną w tych, dla których były napisane i sięgną po nie kolejni.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
A.G.: Jest – po prostu życie. Nie dość, że daje wytchnienie od literatury, to jeszcze inspiruje… Lubię żyć.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
A.G.: Mam nadzieję, że kiedyś usłyszę od ciebie, co tam mogło być nie tak.
J.W.: Ja nie mogę być stroną w tym sporze. (Śmiech.) OK, powiedz w takim razie, czy z przyjemnością patrzysz na swoje książki, te już napisane?
A.G.: Możesz, oczywiście, jak każdy, kto zechce sięgnąć po moją twórczość. Dodatkowo zanalizujesz, że ho ho. Sięgnij, namawiam. Lubię konstruktywną krytykę. Ad rem – tak, lubię swoje książki. Fikcja literacka, ale w każdej jest kawałek mnie. I wydało się, że lubię siebie…
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
A.G.: Plany mam szeroko zakrojone i wiem, że marzenia się spełniają – wystarczy, by były realne. Osiągnięciem wydaje mi się być wznowienie książki, po wyczerpaniu nakładu, której promocja nie była szalona, a odbiorca bardzo wymagający. To „Herbata z jaśminem”.
J.W.: Jak myślisz, co czytelnikom spodobało się w tej książce? Masz jakiś odzew czytelniczy?
A.G.: Sądzę, że podobały się różne rzeczy – od pokazania mojego ukochanego miasta, nie zawsze od najpiękniejszej strony, co owocuje wycieczkami czytelników „śladami Kury”, po przedstawienie samej Kury, z którą dość trudno się identyfikować, gdyż nie należy do najsympatyczniejszych bohaterek, ale można ją zrozumieć, odnaleźć w niej kawałki siebie, takie do ukrycia. Wiem to właśnie z listów, telefonów, spotkań na żywo, recenzji znajdowanych w Internecie.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
A.G.: Żywiej i ciekawiej, pod pewnymi względami łatwiej (czytniki itp.), byle nie oszaleć. Gdy widzę tych samych ludzi w 2948476 grupach społecznościowych, klepiących wszędzie o tym samym, zastanawiam się, czy mają czas żyć. Mam swoje miejsca w sieci i chętnie stamtąd czerpię, a także daję, w miarę możliwości.
J.W.: Skąd wiesz, że nie będąc w jednej z tych 2948476 grup czegoś nie tracisz?
A.G.: Nie czuję, żeby mi czegoś brakowało, przeciwnie, jestem statyczna i odpowiada mi powolność i spokój, męczą wałkowane w kółko te same tematy, omówione przez lata do cna. To chyba domena nowo powstających grup, obgadać po raz setny, co już wszyscy wiedzą. Dlatego trzymam się miejsc, w których ludzie są już na innym etapie. Należy dodać, że gdyby nie Internet, nie poznałabym wielu niezwykłych osób, ważnych dla mnie i dla mojej twórczości, także przyjaciół. Nie dowiedziałabym się o konkursie, na który pisałam pierwszą powieść – dzięki temu odważyłam się zmierzyć z większym, niż bajka, projektem.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
A.G.: Świadomie ograniczam sobie ilość bodźców. Ale, czując swoją odrębność, znając własne granice, lubię czasem czuć się kimś z grupy, jedną z wielu. To potwierdza pewną normalność – bywa, zupełnie nienormalną, lecz to inna rzecz.
J.W.: Nienormalna normalność? Co masz na myśli?
A.G.: Nienormalność traktowana w pewnej grupie czy środowisku jako coś normalnego, coś, co tam się akceptuje i nie wydziwia.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
A.G.: Świadek. Najłatwiej. Najbezpieczniej.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
A.G.: Stosunkowo łatwo. Wysłałam fragment „Dzikiego szczawiu” do kilku czy kilkunastu wydawców, pozytywnie zareagowało trzech, wybrałam i już.
J.W.: Skoro wspomniałaś „Dziki szczaw”, chciałbym jeszcze zapytać cię o boom na literaturę młodzieżową. Czy to świadectwo, jak chcą niektórzy, tego, że kultura nasza robi się coraz bardziej infantylna? Czy może inne są przyczyny, że wśród książek i filmów dominują teksty i obrazy robione pod odbiorcę niedorosłego, takiego, który lubi, żeby coś trafiło go w mięsień pompujący krew z pominięciem mózgu?
A.G.: Boom? O ile wiem, literatura dla młodzieży tworzona jest od dawna, nie wychowałeś się na Ożogowskiej, Niziurskim, Minkowskim? I co to niby znaczy, że literatura młodzieżowa jest infantylna? To jakieś bzdury. Poza lubieśnikami jedynie silnych wrażeń jest grupa młodych czytelników sięgających po młodzieżowy obyczaj i inne gatunki, niekoniecznie robiące sieczkę z mózgu. Zupełnie jak u dorosłych odbiorców.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
A.G.: Wielu odrzuciło powieść napisaną jako druga w kolejności. Uznałam, że nie była gotowa do publikacji. Zajmę się nią kiedyś.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
A.G.: Mój obecny wydawca, Nasza Księgarnia, spełnia moje oczekiwania, jeśli chodzi o współpracę redakcyjną. Myślę, że z redaktorką prowadzącą dobrałyśmy się jak w korcu maku. Wiele się dzięki niej nauczyłam, ale też była to rzeczywista współpraca, a nie zarządzanie jednej strony.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
A.G.: Świetnie. Jak znów upieczona matka.
J.W.: Ale do książki nie trzeba w nocy wstawać, więc chyba sytuacja jest nawet lepsza niż przy dzieciach, co?
A.G.: Różnie bywa. „Dzikim szczawiem” i „Herbatą z jaśminem” zamykałam pewne drzwi, myślałam, że z „Układem nerwowym” będzie tak samo, tymczasem otworzyłam je na oścież – można to nazwać formą nocnych karmień i przewijań. Ale ogólnie – tak, wygodniej napisać książkę, bo z chwilą wydania nie mam już na nią wpływu – na dzieci dopiero wówczas, gdy pojawią się na świecie.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
A.G.: Mam wiele pomysłów, obecnie pracuję nad powieścią dla młodzieży.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
A.G.: Mają sens, jeśli są prowadzone przez ludzi kompetentnych. Słabo mi się robi, gdy osoby, które wydały jedną książką, czasem własnym nakładem, biorą się za prowadzenie warsztatów literackich. Tak bardzo czują się pewni, mimo braków w wiedzy.
J.W.: Wiesz, czasem ci, co mają dziesięć książek na koncie, też nie mają wiedzy. Są praktykami, którzy nie mają pojęcia, jaka jest teoria, ile jej jest i jak przekazać. Takie są moje obserwacje. Ale do ciebie pytanie: myślałaś kiedyś, żeby udać się na warsztaty pisarskie? A jeśli nie, to skąd czerpałaś wiedzę na temat warsztatu pisarza, technik i ich zastosowania?
A.G.: Zgadzam się z tym, że nie liczba publikacji, ale coś zupełnie innego składa się na wspomniane kompetencje. Lubię ludzi, którzy potrafią (nacisk na to słowo) i chcą dzielić się wiedzą teoretyczną, to ważniejsze, niż przypuszczałam jeszcze kilka lat temu. Jednak zdarzało się, że trafiałam na niemających wiele do powiedzenia, za to chętnych do przedstawiania się jako fachowcy od pisania, więc gdy kiedyś udam się na zorganizowany warsztat, to wyłącznie polecony przez zaufaną osobę. Tymczasem korzystam z wiedzy i doświadczeń zaprzyjaźnionych twórców i choć bywa to czasem bolesne, pokornie przyjmuję krytykę. Grupa pisarek, z którymi najczęściej się spotykam, bywa bezlitosna – i dobrze.
J.W.: Kim byłaby idealna Agnieszka Gil w idealnym wszechświecie?
A.G.: Tym, kim teraz. Moje pisanie także – dalekie od eskapizmu, z nieidealnymi bohaterami.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
A.G.: Nieraz jest, a nieraz nie jest. Najgorzej, gdy z założenia sexy, wychodzi śmiesznie…
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. Studio Foto Gda-Gda.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.