Jakub Winiarski: Piotrze, chciałbym rozmawiać z tobą głównie o literaturze, ale nie unikniemy tematu, który jest, jak mi się zdaje, tematem obecnie gorącym oraz istotnym. Pozwól więc, że zacznę od cytatu, by potem przejść do bardziej szczegółowych wątków. Oto ten cytat: „Islam zrodził się jako religia Arabów. Każdy wyznający go nie-Arab jest konwertytą. Religia ta nie jest jedynie sprawą sumienia czy osobistej wiary. Stawia najwyższe wymagania. Światopogląd konwertyty ulega przeobrażeniu. Jego święte miejsca znajdują się w krajach arabskich, jego świętym językiem staje się arabski. Zmienia się też jego wyobrażenie historii. Odrzuca on własną historię; rad nierad, staje się częścią historii Arabów. Konwertyta taki zmuszony jest zerwać ze swoim światem – wywołuje to w społeczeństwach ogromne zaburzenia, które mogą dawać się odczuć nawet po upływie tysiąca lat. A owo zrywanie trzeba stale ponawiać. Ludzie tworzą sobie fantastyczne wyobrażenia na temat tego, kim i czym są, a islam krajów nawróconych zawiera pierwiastek neurozy i nihilizmu. Takie kraje łatwo doprowadzić do wrzenia”. Tyle V.S. Naipaul, geniusz, złośliwiec i ateista, w „Prologu” do znanego ci na pewno tomu „Poza wiarą. Islamskie peregrynacje do nawróconych narodów”. Pomyśl chwilę o tych słowach Naipaula i powiedz mi, Piotrze, jak to jest z tobą? Jako muzułmanin nie-Arab masz teraz inne wyobrażenie historii? Stworzyłeś sobie jakieś fantastyczne wyobrażenia na własny temat? I jak to jest z tym „zrywaniem” z własnym dawnym światem, które „trzeba stale ponawiać”?
Piotr Ibrahim Kalwas: Znam te słowa Naipaula, czytałem „Peregrynacje” – znakomita książka, jak zresztą wszystkie tego pisarza. Nie zgadzam się końca z nimi, to trochę tak, jakby powiedzieć, że chrześcijaństwo jest religią judaistyczno-aramejską, bo zrodziło się w tym środowisku i każdy inny chrześcijanin to konwertyta. Poza tym przez wieki, wytworzyły się różne islamy, niekiedy mocno inne od arabskiego korzenia: inny jest islam malezyjski, mieszkańców zachodniej Afryki, zupełnie inny Tatarów polskich, a islam regionów skąd pochodzi Naipaul, czyli Karaibów, to w ogóle pomieszanie islamu z lokalnymi, karaibskimi wierzeniami. Ale, zgadzam się, pierwiastek arabski, orientalny cały czas jest obecny we wszystkich tych odmianach islamu, tu większy, tam mniejszy. Ja uważam to za błąd i jedną ze słabości islamu. Wszystkie trzy monoteizmy powstały w tym samym miejscu, mówiąc oględnie: w okolicach Jerozolimy. Ale tylko islam pozostał na pustyni. Podczas gdy judaizm, a przede wszystkim chrześcijaństwo „wyruszyły w świat”. Mój islam, po szesnastu latach praktyki, nie ma nic wspólnego z arabskim. Jest ponadkulturowy, ponadetniczny, ponadpustynny. Opuściłem orientalny islam już kilka lat temu.
J.W.: Myślałem, że ci, co się liczą, to są sunnici i szyici, a ty odwołujesz się do określeń, które chyba nie są szeroko stosowane. Chcesz powiedzieć, że sobie żyjesz w jednoosobowej sekcie religijnej, która sporo zaczerpnęła z islamu, lecz generalnie to sam sobie ustalasz reguły i z żadnym ogólnie uznawanym gronem muzułmanów nie chcesz mieć nic wspólnego?
P.I.K.: Lubię mieć coś wspólnego z wszystkimi ludźmi dobrymi i mądrymi, wyznanie człowieka czy jego brak mnie nie interesuje. Sunnizm i szyizm to dla mnie pusty śmiech, nic mnie to nie obchodzi, to religijne absurdy. Tak, określenie „jednoosobowa sekta” jest całkiem dobre, jestem sekciarzem. Wydawca mojej szóstej książki – wydawnictwo JanKa prosiło mnie, abym napisał kilka zdań o swojej tarice czyli drodze. Oto co napisałem: „Tarika w języku arabskim oznacza drogę. To mistyczna ścieżka poznania w islamskim sufizmie. Każdy sufi powinien mieć swoją własną drogę, chociaż niektórzy wolą nauczycieli. Ja nauczycieli nie mam i nie chcę mieć. Ta książka jest moją tariką. Gdybym miał ją krótko zdefiniować, powiedziałbym tak: ty idziesz do fryzjera i się strzyżesz, potem ja idę do fryzjera i też się strzygę, a potem się spotykamy i sobie o tym gadamy, pykając z fajeczki. I to jest właśnie tarika. Albo i nie.” No, tak to mniej więcej wygląda, tyle tylko, że już nie palę sziszy, tylko sporadycznie cygara.
J.W.: Do meczetu chodzisz?
P.I.K.: Bardzo rzadko, zachowuję religię jako sprawę absolutnie prywatną, nie wychodzącą poza moją prywatną przestrzeń i serce.
J.W.: Dobrze, to przejdźmy teraz do literatury. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? Bycie w literaturze dla ciebie to coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
P.I.K.: Nie wiem, kim jestem w literaturze. Co takie pytanie w ogóle znaczy? Jestem od kilku miesięcy w Wikipedii, ktoś, nie wiem nawet kto, napisał o mnie w dwóch językach. Napisałem osiem książek, ale wcale nie czuję się pisarzem. No tak, używam tego określenia, bo jakoś muszę się określić, na przykład dla mediów, czy teraz dla ciebie, ale tak naprawdę, to mnie takie „bycie pisarzem” trochę krępuje. W ogóle pisanie książek mnie męczy i pociąga jednocześnie, ale tak naprawdę, to po stokroć wolę czytać. Wolę czytać innych, lepszych pisarzy. Czyż nie pisał Gombrowicz: „Duch rodzi się z imitacji ducha i pisarz musi udawać pisarza, aby w końcu zostać pisarzem.” Zostałem pisarzem (straszne!) przypadkowo. Ja obsesyjnie wspominam przeszłość, od kiedy sięgnę pamięcią, zawsze wspominałem, nawet jako młody chłopak wspominałem jak byłem dzieckiem. I ja tymi wspomnieniami wszystkich dookoła zanudzam, a najbardziej moją żonę. No i właśnie to ona namówiła mnie do spisania tych wspomnień, chciała żebym przestał ją zanudzać. To było w 2002 r. Rok potem ukazała się moja pierwsza książka „Salam”, będąca właśnie autobiografią. Wtedy właśnie zacząłem zanudzać innych swoją osobą.
J.W.: „Zanudzam”? Jakie to nie-Gombrowiczowskie! Czemu nie powiesz: zachwycam, oczarowuję, daję wgląd w niezwykłość inteligencji mojej i stylu mojego?
P.I.K.: Jak zachwycam, kiedy nie zachwycam! Nie powiem tak, bo jestem niezwykle skromny. Jak Gombrowicz.
J.W.: Czy islam ma coś do zaoferowania współczesnej kulturze, a szczególnie literaturze? Coś więcej niż tylko cenzurę, z której niechlubnie słynie i o której ty, choćby w twojej ostatniej, świetnej książce „Egipt: Haram Halal”, wspominasz często i raczej bez entuzjazmu?
P.I.K.: Islam jest ogromną cywilizacją, to półtora miliarda ludzi. Nie można mówić o jednolitej kulturze islamskiej. Kultura islamu to tak naprawdę konglomerat setek różnych kultur. Zależy więc, jaką literaturę masz na myśli. Jeśli chodzi o literaturę w rozumieniu europejskim, to rzeczywiście, cywilizacja muzułmańska nawet nie umywa się do zachodniej, jak zresztą żadna inna. Ale w świecie islamu są i wspaniali pisarze, trudno wymieniać tu wszystkich, ale przynajmniej takie nazwiska XX-wiecznych autorów jak Nadżib Mahfuz, Yasmina Khadra, Qanta Ahmed, Khaled Hosseini, Taha Hussein, Tahar Ben Jelloun, Edward El-Charrat, Taufik Al-Hakim, Yusuf Idris czy zmarły niedawno Gamal Al-Ghitani nie mogą nie być tutaj wymienione. No i Orhan Pamuk też jest przecież muzułmaninem.
J.W.: W porządku, ale co takiego mają do zaoferowania? Wiesz, Dostojewski i inni Rosjanie dają wgląd w duszę. Gombrowicz buduje kościół międzyludzki, pokazując jak samie siebie zniekształcamy i jak dajemy, żeby inni nas zniekształcali. Francuzi mają swojego konika, Niemcy swojego. Wiem, że to uproszenien, ale chodzi mi, żebyśmy się zrozumieli. Bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to jest z muzułmańskimi artystami. Tacy pisarze-muzułmanie, jakich wymieniłeś: czemu świat miałby ich uważać nie tylko za egzotyczny przerywnik, ale za istotne wzbogacenie?
P.I.K.: My – Polacy, my to dopiero mamy konika! Ci wymienieni przeze mnie pisarze muzułmańscy są po prostu znakomici, to po pierwsze. Po drugie: reprezentują różne kraje i różne literatury, ale łączy ich jedno: są krytyczni wobec swoich społeczeństw, zwyczajów, religii, tradycji, a krytycyzm i samokrytycyzm, a właściwie ich brak, to podstawowa choroba świata islamu, więc artyści ci są wyjątkowi i bardzo potrzebni. Nadżib Mahfuz daje światu prawdziwy Kair z wszystkimi jego okropnościami i całym pięknem, przybliża światu duszę tzw. przeciętnego Egipcjanina, niezwykle mocno przybliża, a wiesz, co czwarty Arab jest Egipcjaninem. Czytając Mahfuza zanurzamy się więc w mentalności arabskiej niejako z pierwszej ręki, to przyda się nam i naszym dzieciom, wnukom. Ten świat napiera na nas i prosi się do nas, lepiej go znać nie tylko z njusów o terroryzmie. Qanta Ahmed – pakistańsko-kanadyjska pisarka ukazuje potworności, ale też subtelne i często piękne niuanse codzienności saudyjskiej, jej tłumaczona na wiele języków książka „W kraju niewidzialnych kobiet” to kawał dobrej kobiecej roboty przeciwko wahabitom; świat poznaje dzięki niej tych popierdoleńców. Mało? Egipcjanin Yusuf Idris w przejmującym „Grzechu” opisuje syf tradycjonalizmu egipskiego. Kolejny egipski pisarz, Gamal al-Ghitani w książce „Barakat” znakomicie ukazuje absurdy i niebezpieczeństwa arabskiego despotyzmu, bardzo ważny problem, bo autorytaryzm to jedna z głównych plag świata Arabów. No i Yasmina Khadra – zupełnie genialny Algierczyk. To, co on pisze o islamizmie to nokaut. Nie, nie tylko o mordach dżihadystów, to znamy z mediów, ale o korzeniach tego zwyrodnialstwa, o powodach wykluwania się religijnego barbarzyństwa pośród algierskich piasków. Jego książki to absolutny mus dla wszystkich, którzy tym problemem się interesują, bo problem dotyczy nas wszystkich. O Pamuku to nawet nie ma co wspominać, znajomość Turków bez znajomości Pamuka jest uboga. A Turcja to jeden z graczy świata. No, jasne, świat arabski nie ma swoich Heideggerów, Bloomów czy Beckettów. Tak, wymienieni przeze mnie pisarze są znakomici, ale daleko im do Dostojewskiego, Joyce’a, Prousta czy Gombrowicza. Moim zdaniem z literaturą europejską mierzyć się może tylko iberoamerykańska, zresztą też powstała pod wpływem europejskiej. W ogóle literatura to domena Zachodu. Ale każdy ze światów ma swoich ważnych pisarzy. Czytajmy pisarzy muzułmańskich, o niebo lepiej poznamy ten świat, a musimy go dobrze znać.
J.W.: Ciekawi mnie, jak w tym kontekście widzisz swoją rolę, więc będę drążyć. Co to znaczy, być dziś pisarzem muzułmańskim i polskim jednocześnie? Czy to wykonalne bez popadnięcia w swoistą schizofrenię?
P.I.K.: Schizofrenia pisarska jest bardzo dobrym zjawiskiem, tak jak w ogóle wielokulturowość i różne tożsamości zebrane w człowieku. No, znowu przywołajmy tutaj wspomnianego na początku Naipaula – Indie, Nepal, Trynidad, Karaiby, Wielka Brytania, Afryka, islam, hinduizm, braminizm to wszystko w nim jest, a jeszcze do tego żona z Pakistanu. Ja bardzo bym chciał mieć jeszcze z jedną-dwie tożsamości. Mam Polskę, mam Egipt, Zachód, islam, teraz będę mieszkał też często na Malcie, chciałbym jeszcze co najmniej jeden-dwa kraje przyswoić, oswoić je sobie, przemieszkiwać w nich, przejąć na własność ich kulturę, dziedzictwo, język, kuchnię. Kosmopolityzm jest moim żywiołem od dziecka, zawsze chciałem być gdzieś indziej. To twórcze jest, ta słodka kosmopolityczna schizofrenia.
J.W.: Aleksandria. Dlaczego to miejsce? Zakochałeś się najpierw w kraju, mieście, „Kwartecie aleksandryjskim” Durrella, czy może ma to związek z Kawafisem?
P.I.K.: Ech, nie, to proza. Wybraliśmy Egipt, bo tani i angielski język po arabskim, gdybyśmy znali francuski, to oczywiście przenieślibyśmy się do Maroka, śladami różnych Bowlesów czy Burroughsów. A Aleksandria dlatego, że nie duszący się w smogu moloch Kairu. I bo morze, wiatr i tańsze mieszkania. Dopiero jak w niej zamieszkałem, to się zakochałem. Durrell i jego „Kwartet…” mnie znudził, ale jeszcze raz podejdę do tego. Kawafisa bardzo lubię, ale tylko wiersze nie-antyczne, egipskie, aleksandryjskie.
J.W.: Jak takiego fana wspominków mógł znudzić „Kwartet…”! Koniecznie zerknij raz jeszcze do Durrella. Ale, skoro przyznałeś się do Kawafisa, powiedz o nim coś więcej. Co to dla ciebie znaczy, że Kawafis jest „aleksandryjski”? W jakim sensie to miasto odcisnęło na nim swoje piętno? I czy czujesz, że odciska na tobie i twoim pisaniu?
P.I.K.: No, Kawafis był stuprocentowym Aleksandryjczykiem, urodził się i zmarł w Aleksandrii. Aleksandryjczykami byli także Demis Roussos, Omar Szarif, poeta Georges Moustaki, amerykański pisarz Andre Aciman, moja ulubiona egipska aktorka Faten Hamama i setki innych, którzy rozsławiali imię tego multikulturowego miasta-państwa. Aleksandria to dla mnie stan umysłu, ducha, oddzielna tożsamość. Nie Egipt, nie Grecja, Arabia czy Lewant, tylko Aleksandria. Egipcjanie strasznie się oburzają kiedy im to mówię! Wolne Miasto Aleksandria – tak nazywam Aleksandrię, tę kosmopolityczną, niegdysiejszą, bo teraz to miasto całkowicie już zarabizowane, a Arabowie to straszni nacjonaliści, jeszcze gorsi od Polaków, wszystko musi być „baladi”, czyli „po naszemu”. Dla mnie, kosmopolity, to wdzięczny temat do szyderstw i beki. Ja wyśmiewam wszystkie nacjonalizmy, kpię z nich, bo tak naprawdę to strasznie się ich boję. Kawafis pisał wiersze w duchu hellenistyczne, antyczne i te mnie trochę męczą, ale pisal także wiersze o Aleksandrii jemu współczesnej, i te lubię bardzo. No, jego wiersz „Miasto”: „Nowych nie znajdziesz krain ani innego morza, to miasto pójdzie za tobą. Zawsze w tych samych dzielnicach będziesz krążył. W tych samych domach włosy ci posiwieją. Zawsze trafisz do tego miasta. Będziesz chodził po tych samych ulicach”. No, przecież on to pisał dla mnie! Jestem dumny że ja też jestem Aleksandryjczykiem.
J.W.: Wiem, że w książkach już się tymi historiami trochę dzieliłeś, ale powiedz, jak to było z tym twoim dochodzeniem do islamu? Jak dziś to widzisz?
P.I.K.: Przyjąłem islam szesnaście lat temu. Poszukiwałem sensu życia, wzmocnienia, drogi, no, takie tam, wielu tak miało i ma z różnymi religiami. Pierwsze lata islamu to było moje mocno bezkrytyczne zafascynowanie kulturą muzułmańską i intensywna nauka teologii i doktryny. Potem, po jakichś siedmiu latach przyszła refleksja i samokrytyka. Przebudzenie, jakby powiedział Da Mello. Wtedy wyszedłem z tradycjonalizmu islamskiego, religia stała się dla mnie już tylko prywatną sprawą serca. Bardzo lubię sufizm, jest mi bliski, ale nie jestem sufim, jestem tylko Kalwasem i tak zawsze już będzie. Od tego czasu podążam już tylko swoją własną drogą, swoim własnym islamem. Żadnych nauczycieli, żadnych szejchów czy mądrali religijnych, tylko ja i lustro. Ale nauka doktryn islamskich bardzo mi się przydała, wiem co mam krytykować.
J.W.: Masz na myśli krytykowanie islamu czy świata poza nim?
P.I.K.: Mówię o islamie, o jego krytyce ku chwale Pana. (Śmiech.) A, oczywiście, całą rzeczywistość poddaję krytyce też, no, jakże inaczej.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
P.I.K.: Uformowały mnie książki dzieciństwa, przede wszystkim Juliusz Verne. Ale chyba najważniejsze były dla mnie książki mało znanych autorów z serii „Dookoła Świata” w stylu „Kajakiem przez Afrykę” czy „Biwak na Borneo”. W ogóle lubiłem czytać „swoje” książki, których nikt inny nie czytał. Na przykład „Tułacze” XIX-wiecznego angielskiego pisarza Williama Kingstona czy „Łowcy pereł” Czecha Mirko Paška. Tej ostatniej książce poświęciłem swoją drugą powieść „Czas”. To relacja z mojej wyprawy do Erytrei śladami Paška właśnie, niezapomniane, cudowne odkrycie śladów dziecięcych fascynacji. Czy uwierzysz, że nigdy nie przeczytałem „Winnetou”? Ale za to przeczytałem inne książki o Indianach, mało popularne, rzadko czytane. Może i siliłem się na oryginalność, ale ta uboczność na zdrowie mi wyszła chyba: dzisiaj penetruję rynek wydawniczy w poszukiwaniu autorów mało znanych i niszowych, często znajduję diamenty. Poza tym czytałem książki Olgierda Budrewicza czy Lucjana Wolanowskiego. Podróże, jak widzisz, podróże. Jako mały chłopiec znałem bardzo dobrze całą mapę świata. Geografia to był jeden z nielicznych przedmiotów, z których miałem piątkę, czyli wtedy najlepszą ocenę. Potem doszedł Kapuściński, a jako początkujący punkowiec, na początku lat 80 przeczytałem „Sto lat samotności” Marqueza i „Grę w klasy” Cortazara i tak to się zaczęło. Moich ulubionych pisarzy jest Legion, ale wymienię tylko trzech: najważniejszy to capo di tutti capi literatury, mój szajch, ukryty imam Witold Gombrowicz, drugim jest ukochany Julio Cortazar, a trzecim genialny Isaac Bashevis Singer. Tak to się mniej więcej przedstawia.
J.W.: W Dubaju, gdzie teraz mieszkam, jest w sumie jedna porządna księgarnia, olbrzymia Kinokuniya w Dubai Mallu. A w niej, prócz setki regałów z tym, co nowe i nienowe, na jednej ścianie osobno pisma muzułmańskie, islamskie, oraz rozmaite wydania Koranu, po drugiej zaś stronie regały pod hasłem „Shakespeare”, niemal równe ilością książek, tyle że bardziej ściśniętych jedna obok drugiej. Widząc to któryś raz z rzędu dotarło do mnie, że istnieją dwie konkurujące ze sobą teorie, dwa radykalnie różne twierdzenia. Harold Bloom twierdzi, napisał o tym grubą książkę „Shakespeare. The Invention of the Human”, że człowieczeństwo, jakie dziś znamy, to wynalazek Shakespeare’a. Najpotężniejszego, najbardziej wpływowego pisarza Zachodu. Świat muzułmański natomiast wyznaje pogląd, że to Allah, dyktując Mahometowi sury Koranu, opisał człowieka i człowieczeństwo w najdoskonalszy sposób. Jeśli o mnie chodzi, to nie mam wątpliwości: więcej o tym, jacy są ludzie, i w piękniejszej, doskonalszej literacko formie jest u Shakespeare’a. I Harold Bloom ma rację: Hamlet i Falstaff – takie są uzupełniające się ideały człowieczeństwa. Dla muzułmanów: Mahomet i jego najbliżsi. Moim zdaniem: nie da się tego pogodzić. A twoim? Powiedz, co ty o tym myślisz?
P.I.K : Shakespeare, oczywiście. Co ma Mahomet czy jakikolwiek inny prorok do literatury czy sztuki? Opis świata i ludzi to domena wielkich artystów. Prorocy to osobne, religijne podwórko. Można wyznawać taką czy inną religię, wierzyć w Boga, anioły, diabły, proroków i jednocześnie opisywać świat, odczytywać go, malować, oglądać na deskach teatru. Czyż Shakespeare tego właśnie nie robił?
J.W.: Ty przypadkiem nie bluźnisz teraz przeciwko geniuszowi Allaha, twierdząc, niby jakiś zapyziały zachodni humanista, że Shakespeare większym od Allaha poetą był i jest?
P.I.K.: Bóg się nie obraża, powtarzam to często muzułmanom i chrześcijanom. „Człowiek myśli, Bóg się śmieje” – mówi żydowskie powiedzenie. Wszystko jest Bogiem, wszystko jest-w-Nim, William Shakespeare też. Panteista Ibn Arabi – średniowieczny mistyk arabski – to moje oczko w głowie. Obok Mistrza Eckharta to jeden z nielicznych teologów, których wielbię.
J.W.: Od lat żyjesz poza Polską, w Egipcie. Daje ci to okazję, jak sądzę, inaczej, szerzej spojrzeć na sprawy polskie w kontekście świata. Powiedz, czy z tej nowej perspektywy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
P.I.K.: „Dziennik”, „Dziennik”! Gombrowicz, Gombrowicz! Tak, emigracja to właśnie daje, ten słodki dystans, to jasna strona życia poza ojczyzną. O tym też pisał Gombrowicz w „Dzienniku”. Ja mogę tylko powtórzyć za Gombrowiczem tezę o wtórności kultury polskiej wobec Europy, ale także jej siły tkwiącej w „niedojrzałości”. Jestem zwolennikiem Europy zjednoczonej do maksimum, gdzie państwa „drugorzędne”, „słabsze”, a więc przede wszystkim kraje Europy Wschodniej – oddalone od jądra i serca europejskiej oświeceniowej myśli, które bije gdzieś od Rzymu do Londynu – poddadzą się tej Europie „wyższej”, no, okej, zachowując swoją chłopięcą ferdydurkową „niedojrzałość”, i staną się wreszcie oświecone i cywilizowane. Czyli trochę Gombrowicz à rebours. Ale pamiętasz, co on pisał o Polsce, żeby się stać naprawdę Polakiem, zalecał najpierw porzucenie Polski i dopiero po takim oczyszczeniu powrót do niej. W Trans-Atlantyku pisał: „Przezwyciężyć polskość. Rozluźnić to nasze poddanie się Polsce! Oderwać się choć trochę! Powstać z klęczek! Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem, jak przed każdą zbiorową przemocą. Uzyskać – to najważniejsze – swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka! Oto – kontrabanda ideowa Trans-Atlantyku”. A w „Dzienniku” dodawał: „Jesteście jak biedak, który chwali się, że jego babka miała folwark i bywała w Paryżu. Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy usiłują imponować sobie i innym.”
J.W.: Czy przyjęcie islamu miało w twoim przypadku jakiś związek z tym przezwyciężaniem polskości, ujawnianiem nieujawnionego? Dowiedziałeś się czegoś o sobie, jako o Polaku, kiedy przyjąłeś islam?
P.I.K.: No, ja zmagam się z polskością, od kiedy zacząłem analitycznie myśleć. Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze walczyłem z Polską i Polakami. To chyba po prostu miłość do Polski, tak jak u Gombrowicza. Nie znam większego patrioty w literaturze polskiej niż Witold Gombrowicz. Islam miał mało wspólnego z Polską.
J.W.: A co myślisz o takich prawicowych pomysłach na Polskę, jakie na przykład znaleźć można w tekstach Jarosława Marka Rymkiewicza. Wiesz, że my niby jak ten słowiański żubr będziemy, groźny i potężny, co to Europę swawolną i płochą w pośladek gryzie.
P.I.K.: Nie karz mnie tak srogo, pytaj dalej.
J.W.: Liczne są w twojej twórczości echa lektur, wszystkich nie sposób wymienić. Jedno echo, jeden głos wydaje się jednak pobrzmiewać szczególnie wyraźnie, nawet w tej rozmowie. Gombrowicz. Czujesz to? A jeśli tak, to powiedz, kim jest dla ciebie Witold Gombrowicz i czym jest jego dzieło?
P.I.K.: Gombrowicz jest moją fascynacją od jakiś piętnastu lat, jest autentycznym mistykiem, ukrytym imamem, poświęciłem mu moją trzecią książkę „Drzwi”. Gombrowicz wiąże się też z czymś dziwnym, niezrozumiałym w moim życiu: w liceum miałem kolegę, który w wieku 17-18 lat znał całego Gombrowicza, znał, rozumiał, ciągle o nim mówił, namawiał mnie do czytania, ale ja byłem wtedy na to za młody, za głupi. Ten kolega tłumaczył mi Gombrowicza i zostawił mi notes z ze swoimi notatkami na temat pisarza. Wtedy nic z tego nie rozumiałem, notes latami leżał w schowku, ale po latach go odnalazłem i teraz to mój brewiarz. Ten kolega nie żyje już od ośmiu lat, popełnił samobójstwo, przedtem lecząc się przez wiele lat w szpitalach psychiatrycznych. I jego też opisałem, w „Salamie” i w „Międzyrzeczy”. To, co jest w tym gombrowiczowskim brewiarzu, to jest coś ciągle dla mnie niezrozumiałego, absolutna tajemnica, jakby proroctwa dotyczące mnie samego i mojego życia…. To jest jak czytanie dziwnej świętej księgi w oryginale, jakiś zwój magiczny…. Ale, wiesz, tak naprawdę nie wiem, kim jest dla mnie Gombrowicz, nie wiem kim w ogóle jest. On także tego nie wiedział, pisał przecież: „Kim jestem? Czy w ogóle „jestem”? Od czasu do czasu „bywam” tym lub owym…”. A to: „Ja naprawdę lękam się tego, że mam pięć palców u ręki. Dlaczego pięć? Dlaczego nie 328584598208854? A dlaczego nie wszystkie ilości naraz? I dlaczego w ogóle palec? Nic dla mnie bardziej fantastycznego, jak że tu i teraz jestem jaki jestem, określony, konkretny, taki akurat, a nie inny.” To jest przerażające, to jeden z moich ulubionych fragmentów „Dziennika”, mój koan do medytacji. „I dlaczego w ogóle palec….?” Noszsz… transhumanizm!
J.W.: Zbyt ciekawe jest to, co mówisz, muszę cię więc zapytać jeszcze: w jaki sposób „Dziennik” Gombrowicza, o czym wspomniałeś, odnosi się do twojego życia? Gdzie się odnosi? W czym? Możesz jakieś fakty podać?
P.I.K.: Nie, źle zrozumiałeś, do mojego życia odnosi się notes mojego zmarłego kolegi, on tam prze-widział moje życie i opisał to językiem Gombrowicza. To się wypełnia, albo ja sam jestem już mocno pierdolnięty. Nie ujawnię jednak treści tego brewiarza, to tajemnica moja słodka, mistycyzm lepszy niż zwoje z Qumran.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś? Czy o jakichś tematach nie pisze, bo stanęłoby to w sprzeczności z twoim islamem?
P.I.K.: Nie, nie ma takich tematów w tej chwili, ja już niczego nie muszę, czuję się naprawdę wolny, chociaż zakładam cały czas, że mogę się mylić i jestem nędznym niewolnikem samego siebie. Takie tematy haram-zakazane były w pierwszych moich książkach, gdzie nie byłem zupełnie szczery wobec siebie i czytelników. Byłem neofitą islamskim, część rzeczy z islamu zakrywałem, albo udawałem, że ich nie ma. To częste na przykład u pisarzy-komunistów. W ogóle konwersja na religię często bardzo przypomina mi „konwersję” na komunizm. A jeśli dotyczy religii orientalnej, to tym bardziej, bo wiąże się z „wyjazdem duchowym”, podobnym do takich, jakie uskuteczniali na przykład Aragon czy Sartre, jeżdżąc do ZSRR czy na Kubę. No, wiesz, zaczarowani pożyteczni idioci. Ja też byłem trochę takim zaczarowanym idiotą. Na szczęście na bardzo małą skalę. Ale, ta samokrytyka jest tylko częściowa, nie myśl, że uprawiam tutaj jakieś biczowanko w stylu Opus Dei. Oprócz ślepych fascynacji, lata neofickie przyniosły mi także dużo dobrego, ale szkoda mi zanudzać czytelników, wróćmy lepiej do literatury.
J.W.: Ależ to jest sedno literatury! No wiesz: „źródła moje biją w ogrodzie…” i tak dalej. Właśnie uchyliłeś drzwi do tego ogrodu, więc kiepski byłby ze mnie rozmówca, gdybym nie spytał: dlaczego i co ukrywałeś w tych pierwszych książkach, a czego teraz już nie obawiasz się wyjawić? Jakie to były sprawy? Z czym związane? I czemu ciebie krępowało mówienie o nich?
P.I.K.: Bo u wrót ogrodu stał anioł z mieczem i się go strasznie bałem. Od dziecka mnie straszono religią. Moje przygody z Bogiem, Jezusem, Matką Boską, aniołami i czartami to obłęd w stylu Boscha. Opisałem to w „Salamie”. Bałem się krytykować mojego islamu w pierwszych książkach, bo bałem się, że przyleci ten anioł i mi wpierdoli. Już go tam nie ma, poszedł w pizdu. Ja natomiast już wiem, czego nie mogę robić swojemu dziecku, nie powtórzę na nim nigdy-przenigdy tych historii, rzeka gnoju została zatrzymana. „Gnój” Wojciecha Kuczoka to znakomita książka właśnie o tym, o przekleństwie tradycji rodzinnych. Niektórych, rzecz jasna.
J.W.: To może jeszcze z inne strony na to spojrzymy. Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
P.I.K.: Ja piszę wszystko obok kolonii letnich, na których byłem we wsi Młynarze koło Ostrołęki w roku 1978. Cokolwiek i kiedykolwiek by się działo, zawsze odnoszę to do Młynarzy, trochę tak jak Gombrowicz do ręki kelnera. Trzy najbardziej mistyczne tygodnie mojego życia. Wiem, to brzmi dziwnie trochę, ale nie umiem za dużo o tym napisać, te miejsce i ten czas – czerwiec-lipiec 78 to mój środek świata. Nazywam to OTL – Ostatnie Takie Lato.
J.W.: Czego się wtedy o sobie dowiedziałeś? Jakiego rodzaju wtajemniczenia były ci tam dane?
P.I.K: Nie wiem, nie rozumiem tego do końca. Jedna rzecz jest pewna: latem 78 roku skończyło się moje dzieciństwo, mój najszczęśliwszy okres w życiu. Tego lata przeżyłem też pierwszą inicjację seksualną, niewinną, tylko przytulanki i pocałunki najpierw na koloniach, potem nad morzem z enerdowską, starszą ode mnie dziewczyną. Taka inicjacja to też był przecież koniec niewinności. Kiedy wróciłem do Warszawy, do domu, to wyrzuciłem do śmieci cały dorobek swojego 14-letniego życia: dwa tysiące kapsli-piłkarzy. I oddałem młodszym kolegom kilkuset żołnierzyków. No, jak mogłem nadal grać w kapsle i bawić się żołnierzykami, kiedy całowałem się już z dziewczynami? Nie mogę sobie do dziś darować tych kapsli i tych żołnierzyków, ja przez całą podstawówkę prowadziłem w swoim mieszkaniu dobrze zorganizowane państwo, osiem piłkarskich sezonów, mistrzostwa świata co rok, wojny, mecze, polityka, sklepy plastelinowe, wydobywanie ropy naftowej spod podłogi w pokoju matki, straszne, straszne, chcę tego znowu! 1 września 1978 poszedłem do liceum, które było koszmarem, stresem, wszedłem w przeklętą niechcianą dorosłość, utraciłem raj. Kilka lat temu, będąc w domu rodziców, przeglądałem stare książki, i nagle z jednej z nich wypadła malutka karteczka, malucieńki kwadracik. Wiesz co to było? To była cena z mojego sklepu plastelinowego. Miałem kilka takich sklepów na półkach w moim pokoju. Towary robiłem głównie z plasteliny i na nich ustawiałem małe karteczki z cenami, ta jedna się zachowała w książce. Teraz trzymam ją niczym relikwię w specjalnym pudełeczku na szkła kontaktowe, podarował mi je mój przyjaciel. Ta cena na karteczce jest w portugalskich escudos, bo ja byłem Portugalią. Nawet wcieliłem się w jednego z żołnierzyków jako prezydent. Nazywałem się Juan Carlos Rodriguez da Calvas. Na tym kwadraciku-cenie jest nabazgrany moją ręką gdzieś w połowie lat 70 napis: Parmalat Leitão – 5 $, to była cena mleka, portugalskie escudos miały taki sam symbol jak dolary. Myślę o wydziarganiu sobie na prawej ręce takiego tatuażu: PL5$JCRdC czyli Parmalat Leitão 5 Escudos Juan Carlos Rodriguez da Calvas, mogę to zrobić z czystym sumieniem. Nie będzie to żadna poza czy moda, żaden szpan, to czysta prawda mojego życia. Ja tęsknię strasznie za dzieciństwem, ciągle tam jestem. Co ciekawe, te „leitão” miało oznaczać po portugalsku mleko, ale ja się pomyliłem, nie było wtedy internetu, nie miałem jeszcze słownika polsko-portugalskiego, teraz, po tylu latach sprawdziłem co to słowo oznacza w języku portugalskim, to nazwa dania – prosiak duszony w mleku, a samo mleko to „leite”. To „leitão” wziąłem z przewodnika po Portugalii wydanego w PRL. Wiedziałem, że to stamtąd, kupiłem niedawno ten przewodnik na allegro za dwa złote i znalazłem rozdział o portugalskiej kuchni, gdzie wymienione jest to „leitão” jako „mleczne prosie”. Myślałem, że to oznacza „mleko”. Z tym wiąże się też kolejna dziwna, magiczna rzecz. Byłem dwa lata temu w Lizbonie. Poszedłem na cmentarz Prazeres, bo chciałem znaleźć pewien grób opisany w książce mieszkającego w Lizbonie, nieżyjącego już włoskiego pisarza Antonio Tabucchiego. Ta malutka książeczka nosząca tytuł „Requiem” to perła, halucynacja, cudowna oniryczna opowieść. Tabucchi opisuje w niej, jak chodzi przez cały dzień po Lizbonie, bo się z kimś umówił o dwunastej, ale nie jest pewien czy o dwunastej w dzień czy w nocy, i nie wie też dokładnie, gdzie się umówił. Po prostu snuje się bezradny po tym magicznym mieście. To najlepszy przewodnik po Lizbonie, jaki znam. No i w tej książeczce Tabucchi wspomina swojego dobrego, nieżyjącego już przyjaciela, Polaka – Władysława Słowackiego. Odwiedza jego grób na cmentarzu Prazeres, podając dokładnie numer grobu. Znalazłem ten grób, i wyobraź sobie, że żaden Słowacki tam nie leży, tylko 7-letni chłopczyk o nazwisku Joaquim Jose Marques Leitão de Barros… Dziargam się! To wszystko wiąże się z latem 78 i z Młynarzami.
J.W.: Stosunkowo często krytykujesz islam. Nawet twoja wielka miłość, Egipt, ma w twoich oczach tyle wad, że czasem aż czytelnik dziwi się, że możesz tam żyć. Skąd ta pasja i ta krytyka? Nie lepiej byłoby być pokornym wyznawcą Allaha, zgadzającym się z każdy wyrokiem ferowanym przez muzułmańskich duchownych i polityków (co często znaczy, przynajmniej z mojej perspektywy, to samo)?
P.I.K.: No, zapewne z moich powyższych wywodów wynika, że nie. Krytykowanie i samokrytykowanie to dla mnie podstawa. Islam wymaga ogromnej krytyki, bez tego nic się w nim nie ruszy. Krytyki, nie wyzywania.
J.W.: Jak tak mówisz, to mam wrażenie, że jak wielu muzułmanów masz żal, że tak mało jest w świecie zrozumienia dla islamu. Powiedz, jak to wygląda z twojej, muzułmańskiej perspektywy. Co cię najbardziej irytuje w postawie tych, którzy krytykuję, wyśmiewają, niszczą islam? Nie będę udawać, że jestem bez winy, bo mnie się zdaje, że każda religia zasługuje na wyśmianie i umieszczenie w skansenie idei, ale dodaję to tylko po to, żebyś wiedział, że dla mnie to też ważne: usłyszeć, gdzie może popełniam błąd. I co muzułmanina może boleć?
P.I.K.: Najważniejsze są intencje. Jeśli ktoś szydzi, pluje, obraża, to znaczy, że zazwyczaj sam jest na coś chory. Na kompleksy, niespełnienia, bóle, strach, nienawiść. Ja nie mam żalu, że ktoś nie ma zrozumienia dla islamu, tylko do faktu, że ktoś nie chce go zrozumieć, tylko woli opluć. Mnie nic nie boli jako muzułmanina, mojemu islamowi nikt nic zrobić nie może, boli mnie natomiast wiele jako człowieka. Wyśmiewać religie można, a nawet trzeba, śmiech i kpina na poziomie i z wyczuciem, to jest samo zdrowie. Co jest religią, a co nie jest, to kwestia definicji. Jorge z „Imienia Róży” nienawidził śmiechu. Wolał spalić się razem z biblioteką, niż pozwolić ludziom, by się śmiali. Zresztą ginąc zaśmiewał się do łez. Czcigodny Jorge to jeden z najlepszych przykładów ciemnoty tradycjonalizmu w literaturze świata. To symbol anty-radości.
J.W.: A jak ci się czytało „Uległość” Houellebecqa? Uważasz, że takie pisanie o islamie ma sens?
P.I.K.: To bardzo dobra książka. Wiem, nie podoba się wielu tzw. „poprawnym politycznie”, ale to wcale nie jest jakaś nierealna wizja… Nawet jeśli jest przesadzona, to jednak może stanowić ostrzeżenie i zmusić wielu do refleksji nad niebezpieczeństwem islamizmu. A takie niebezpieczeństwo istnieje przede wszystkim w krajach muzułmańskich, ale w Europie także. Islamizm to totalitaryzm, kolejny po faszyzmie i komunizmie. Rok rządów Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie to najlepszy tego przykład. Polecam wszystkim książkę szwajcarskiego pisarza Sylvain Besson’a „Islamizacja Zachodu” o Braciach Muzułmanach. Wydało to naukowe wydawnictwo Dialog, żadna islamofobiczna rzecz. Mottem tej książki są słowa jednego z najbardziej znanych szejchów islamskich Jusufa al-Karadawi wypowiedziane w 1995 r.: „Podbijemy Europę, podbijemy Amerykę i nie uczynimy tego szpadą, ale naszym Posłannictwem.”
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
P.I.K.: Nie wiem, takie pojęcie jak „idealny czytelnik” jest mi zupełnie obce. Niczego też nie oczekuję od czytelnika. Bardzo mi miło, jak moje książki się podobają i ludzie piszą do mnie. To wszystko.
J.W.: O czym do ciebie piszą? Piszą muzułmanie czy nie tylko?
P.I.K.: Muzułmanie, konwertyci polscy, przynajmniej ci „po słusznej linii islamu” już dawno przestali do mnie pisać, chyba uznają mnie za wariata albo heretyka. Mam kilka osób z polskiego islamu zaprzyjaźnionych, otwartych, tolerancyjnych i mądrych. Z nimi rozmawiam dosyć często, ale wiesz, niekoniecznie o islamie. Po co w ogóle tyle mówić o religii, Bogu i tym podobnych sprawach? To się przecież uwidacznia samo, po prostu jest. „Nie to, jaki jest świat, jest tym, co mistyczne, lecz to, że jest” – powiada czcigodny szejch Ludwig Wittgenstein. „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć’ – to też on. „Dla odpowiedzi, której sformułować się nie da, nie da się także sformułować pytania’ – i to też on. No i to, dla mnie najważniejsze: „Jest zaiste coś niewyrażalnego. To się uwidacznia, jest tym, co mistyczne.” Jest moc, nie? „Tractatus logico-philosophicus” Ludwiga Wittgensteina to święta księga, powinna być recytowana w kościołach, meczetach, zborach i wszystkich innych świątyniach świata. Nota bene: jest bardzo utrzymana w duchu buddyjskim. „Świat jest faktem, a przedmiot jest prosty” głosi Wittgenstein, w sumie też Budda, prawda?
J.W.: Pewnie częściej niż o „Tractatus…” pytają cię o Państwo Islamskie. Też chciałbym cię o ten twór spytać. Na ile „islamskie” jest, twoim zdaniem, Państwo Islamskie? A jeśli nie jest wcale, to czemu tak się nazywa?
P.K.: To bandycki twór, ale nie zrodził się z niczego i nie stworzyli go Żydzi i Amerykanie jak sobie życzeniowo wmawia wielu muzułmanów i nie tylko muzułmanów. To zbrodnicza organizacja, która bazuje na koszmarnej interpretacji islamu, trochę tak jak inkwizycja bazowała na swojej wersji Ewangelii. Al-Baghdadi niczym nie różni się od Torquemady. Ale bardzo głębokie korzenie tzw. Państwa Islamskiego i innych podobnych fundamentalistycznych islamskich organizacji, sięgają także źródeł archaicznego islamu sprzed półtora tysiąca lat i muzułmanie nie mogą zamykać na to oczu. Literalnie odczytywany Koran i sunna możą służyć jako miecz i, jak widać, służą. Chrześcijaństwo poradziło sobie z inkwizycją, stosami, torturami, wojnami „w imię Boga”, pomogli mu w tym walnie Ludzie Oświecenia: ateiści, sekularyści, a przede wszystkim naukowcy i myśliciele. Zajęło to jednak kilka wieków i pochłonęło niezliczoną ilość ofiar. Islam czeka na swoje Oświecenie. Oby nie było skąpane w morzu krwi.
J.W.: Czy otrzymałeś za swoją twórczość jakąś nagrodę, która naprawdę cię ucieszyła? I, co może ważniejsze, jak myślisz: czy nagrody literackie mają w ogóle sens?
P.I.K.: Nie otrzymałem. Jedna z moich książek była nominowana do „Nike”. Oczywiście, że nagrody mają sens – propagują literaturę, dają kopa pisarzowi i czasem też trochę pieniędzy.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
P.I.K.: Nie mam. Piszę, kiedy chcę, kiedy mnie najdzie ochota i wola. Czasem dnie i noce non-stop, czasem tygodniami nic. Nie jestem w tym usystematyzowany, tak jak na przykład w pisaniu dla mediów, gdzie przestrzegam bardzo terminów. Nie jestem jak Isaac Singer, który siadał codziennie do pisania zawsze o tej samej godzinie i o ustalonej godzinie kończył, z przerwą na lunch. Jakby pracował w firmie czy fabryce. A pisał przecież genialnie.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
P.I.K.: Nie, to nonsens. Nie można nauczyć się pisania na kursie. Najlepszą nauką pisania, oprócz marzeń, przemyśleń i snów, jest czytanie.
J.W.: To co twoim zdaniem dzieje się na kursach pisania, organizowanych zarówno przez firmy prywatne jaki i szanowane uniwersytety? Kursach, na których szkolili się na przykład Kazuo Ishiguro, Karl Ove Knausgärd czy Camilla Läckberg, by wymienić tylko kilka naprawdę popularnych nazwisk ludzi, którzy twierdzą, że czegoś się jednak na kursie pisarskim nauczyli?
P.I.K.: Może się w takim razie mylę. Nie mogę sobie po prostu wyobrazić, jak można nauczyć kogoś tworzyć literaturę. Tak samo, według mnie, nie można nikogo nauczyć w technikum fotograficznym robienia zdjęć, czy na ASP malowania obrazów. Można nauczyć tylko techniki, nie sztuki. Ale, powtarzam, może się mylę.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
P.I.K.: Jasne, to dodam do powyższego jeszcze oglądanie filmów. Ja korzystam bardzo z kina, chociaż nie chodzę, nie lubię. Oglądam za to ciągle filmy na DVD, mam kilkaset filmów. I podobnie jak z książkami: najbardziej lubię filmy niszowe, stare, mało znanych reżyserów, najchętniej polskie z czasów PRL. Czarno-białe, zapomniane. W moich ksiażkach jest wiele takich filmów. Są głęboko zakonspirowane.
J.W.: Ale czego może się pisarz nauczyć oglądając filmy, tak warsztatowo?
P.I.K.: Nauczyć? Znowu z tym nauczaniem…. Nie wiem, może inni pisarze mogą się czegoś nauczyć z kina, ja oglądam filmy jak obrazy, nastroje, klimaty. Moja książka „Międzyrzecz” powstała pod wpływem malarstwa Hieronima Boscha. Ja się inspiruję na przykład starymi kronikami filmowymi z PRL. Nie wiem czemu, oglądam godzinami stare kroniki i w milczeniu wpatruję się w sprawozdania ze zjazdów partyjnych czy peerelowskich budów. W natężeniu oglądam kroniki traktujące o problemach z zaopatrzeniem na święta czy ze świnką w przedszkolach i setki innych zupełnych bzdur z lat 60 czy 70, a potem siadam i piszę opowiadanie o czarownikach w Togo, Marrakeszu albo o roli palca kelnera w życiu Gombrowicza. To warsztat? Może.
J.W.: Powiedz o Boschu? Kolejny szejch? Wspólnota ducha i postrzegania świata, czy ktoś tak odmienny, że na zasadzie kontrastu musiałeś go przyswoić?
P.I.K.: Tak, w pewnym sensie kolejny. To niezwykłe malarstwo, przesiąknięte do maksimum symboliką, każdy najmniejszy nawet detal na jego obrazach coś oznacza i to „coś” jest niewiarygodne, po prostu niewiarygodne…. Grzeszność, niedoskonałość, ból, wstyd, Omnia sunt Deus – wszystko jest Bogiem Almaryka z Bene, filozofia Eriugeny, Małgorzata Porete i jej dzieło „Zwierciadło prostych dusz”, blask, blask, blask…. to wszystko tam jest, w jego malarstwie, to więcej niż malarstwo to zakodowany przekaz z najgłębszych trzewi ludzkiej duszy, serca i umysłu. Bosch prawdopodobnie związany był z sektą Wolnego Ducha kierowaną przez Jacoba van Almaengien’a, od dawna badam to bractwo. „Międzyrzecz” powstała po kilkukrotnej lekturze książki-albumie kontrowersyjnego „boszologa” Wilhelma Fraengera noszącą prozaiczny tytuł „Bosch”. Fraenger „odkodował” Boscha w zdumiewający zupełnie sposób. Otworzył tajemniczą bramę, w którą wszedł, pociągając za sobą wielu, w tym mnie.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
P.I.K.: W Polsce mnie niepokoi, statystyki mówią o upadku czytelnictwa, głupawka młodzieży też jest niepokojąca, czytanie nie jest trendy, nie ma się co oszukiwać. Może musimy okrzepnąć w tym naszym wspaniałym supermarkecie i znowu sięgniemy po literaturę i sztukę. Ale widziałeś jak się czyta w Czechach czy w Niemczech? A Brytyjczycy czy Skandynawowie? To Unia Europejska, ja traktuję te kraje jako moją ojczyznę, na równi z Polską, więc nie jest tak źle. Naśladujmy na przykład Czechów, to mądry naród.
J.W.: W jakiś sposób mądrzejszy od naszego?
P.I.K.: W szwejkowej czy hrabalowej filozofii kontemplacji życia i jego cudowności, a nie wiecznego walczenia i umierania „za Boga i Ojczyznę”.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
P.I.K.: Czy ja wiem…. Chyba tylko umiejętnościami zorganizowania swojej wrażliwości i przeniesienia jej na papier czy płótno. Ja, jako-tako taką zdolność posiadam i dlatego tylko mogę mienić się pisarzem, czy – na Boga! – artystą. Wszyscy moi przyjaciele i przyjaciółki, a jest ich łącznie mniej niż dziesięć osób, to artyści. Ale żadnej sztuki nie tworzą, oprócz wspaniałego bycia-w-świecie. Lubisz Edwarda Stachurę? Bo ja uwielbiam. Powinienem go właściwie dodać do tej mojej „Świętej Trójcy”. Stachura towarzyszy mi od lat młodzieńczych (no, komu nie towarzyszy!) czytam go w kółko, prawie tak często jak Gombrowicza. Jest dla mnie uosobieniem miłości i dobra, aniołem, zresztą naprawdę jest aniołem, bo przylatuje często do mnie i rozmawiamy. No i on kiedyś, gdzieś na polnej drodze polskiej spotkał głuchoniemego i upośledzonego umysłowo człowieka i krzyczał do niego: „Jesteś największym poetą!”.
J.W.: Ale ty wiesz, że to był jeden z symptomów choroby psychicznej?
P.I.K.: A to, że przylatuje do mnie duch wariata to symptom mojej choroby psychicznej?
J.W.: Chcesz o tym pogadać? (Śmiech.)
P.I.K.: Uważam się za absolutnie zdrowego realistę. (Śmiech.)
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
P.I.K.: O, nie, absolutnie się nie zgadzam! Jestem mieszczuchem i nawet trochę burżujem. Dom, rodzina, przyjaciele, pieniądze przede wszystkim. Chuj z literaturą! (Śmiech.) Przewijałem, zmieniałem pieluchy dziecku, chodziłem na spacery z wózkiem, zajmuję się jego wychowaniem zresztą cały czas. To ja gotuję w domu, to ja odkurzam, zmywam naczynia (no, okej, zmywam na zmianę z żoną) robię zakupy. Jestem mieszczuchem do szpiku kości, lemingiem i dumnym przedstawicielem klasy średniej. Klasa średnia i mieszczaństwo to moje ulubione klasy, nie ma czego się wstydzić, o, szaleni artyści (Śmiech.) Wiesz, nie znoszę „szalonych” artystów-kabotynów, udawaczy, pozerów, fałszywych ekstrawagantów. Szanuję tylko autentycznie pierdolniętych, ale granica jest często trudna do uchwycenia.
J.W.: Jest mi to bliskie, co mówisz, ale powiedz, jak odróżniasz pozerów od tych autentycznie pierdolniętych i, jak rozumiem, autentycznie twórczych?
P.I.K.: No, mówię, trudno na pierwszy rzut oka/ucha. Ale, wydaje mi się, że już się wyćwiczyłem w tym odróżnianiu pierdolniętych od „pierdolniętych”. Lata praktyki. Nie nabieram się łatwo na „szaleństwa”.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
P.I.K.: To zależy. Sukces czyj? Modnych pisarek romansów, Paulo Coelho czy może Adama Wodnickiego albo Jana Tomkowskiego? Ci dwaj ostatni to moim zdaniem jedni z najlepszych w dzisiejszej literaturze polskiej, a kto ich zna, ilu ludzi czytało ich znakomite książki? Sukces pisarza znaczy dla każdego coś innego. Dla jednego to ilość sprzedanych ksiażek, dla innego to wspaniałość literatury. „Tryptyk Oksytański” Adama Wodnickiego jest wspaniały. Oczywiście, najlepiej połączyć jedno z drugim jak na przykład robią to Umberto Eco czy Pamuk. Ale w dobrej literaturze ilość bardzo rzadko idzie w parze z jakością.
J.W.: A to nie jest tak, że tytani harują jak woły? Wiesz, Henry James, Dostojewski, czy nawet, z wszelkimi proporcjami, Sienkiewicz czy Stephen King. Przecież to woły robocze, lutujące książkę za książką. Zresztą Pamuk też na takie wygląda.
P.I.K: No i wspomniany przez mnie Isaac Singer. Ale np. Myśliwski wydaje jedną książkę na 10 lat. Zawsze doskonałą. Czy on przez te 10 lat haruje?
A rzeczony Stachura, który był cały czas w drodze, czy on harował pochylony nad maszyną do pisania? On cierpiał cały czas, ale nie harował, po prostu żył i pisał, uprawiał „życiopisanie”, jak nazywał jego twórczość Henryk Bereza. A inni „pisarze drogi” jak na przykład Nicolas Bouvier czy Paul Bowles? Obu znam dobrze, podróżowali z maszynami do pisania pod pachami, pisali na tropikalnych plażach, w palarniach haszyszu w Maroku czy na tarasach indyjskich hotelików. To nie jest harówka, to fajne jest. Nie ma co przesadzać z tym pisaniem.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
P.I.K.: Nie przeszkadza mi. Nikt i nic nie może powstrzymać nowoczesności. Tak, jest żywiej, a każdy kto naprawdę szuka czegoś wartościowego znajdzie to. A dzięki technice znajdzie to szybciej i taniej. No, co byśmy zrobili na przykład bez Allegro? Ja kupuję tam super literaturę w cenie makulatury. (Śmiech.)
J.W.: Mam podobnie, ale zawsze mnie boli, że takiego Naipaula można za trzy złote kupić. Dla literatury to nie za dobrze, nie uważasz? A może jest jej za dużo i ma to, na co zasłużyła?
P.I.K.: No, jest strasznie dużo gniotów i badziewia w księgarniach, ale dobra literatura zawsze się obroni i znajdzie swojego czytelnika. Nie musi jej być dużo i dobrze że stare diamenty, zazwyczaj wydane w Polsce Ludowej, kosztują grosze. Ci, którzy zasługują na dobrą literaturę, teraz mogą ją kupić tanio.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
P.I.K.: Dopiero co, czytałem te właśnie fragmenty w „Dzienniku”. I o brzuchach kobiet wypluwających za dużo i za często. „Czy płodność kobiet zabija płodność Ducha?” pyta wieszcz. (Śmiech.) Nie, ja nie uważam, że ilość zabija Ducha, ilość zabija Człowieka. Jest za dużo ludzi do wykarmienia, wychowania, porządnego wyedukowania. Nędza, nędza, uchodźcy, imigranci, po co tyle rodzić jak nie można dać dziecku szczęścia, normalnego, bogatego, mądrego życia? Po co tyle biednych, głodnych, brudnych dzieciaków od Brazylii po Filipiny? Egipskie ulice pełne są wrzeszczących dzieci, czasem mam wrażenie, że żyje tutaj tylko młodzież i dzieciaki. Bieda z ilości, za dużo dzieci! Duch sobie poradzi, człowiek nie. „There are too many of us – jak śpiewa Blur – in tiny houses here and there, all looking through the windows on everything we share.” Te głodne, zabiedzone, nie umiejące pisać i czytać dzieciaki z „tiny houses” kiedyś do nas przyjadą. Pokonamy Zachód brzuchami naszych kobiet! – krzyczał Muammar Kadafi. Oby się mylił, obym ja się mylił.
J.W.: Wygląda na to, że Amerykanie postanowili nie dopuścić do spełnienia tego proroctwa. Ale, zostawmy politykę. Opowiedz, jak ty się czujesz przeniknięty ilością? Opowiedz, jak ciebie osobiście to boli, gdy jesteś jednym z wielu?
P.I.K.: Nie, ja zawsze jestem sam.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
P.I.K.: Oprócz Młynarzy? Nie wiem.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
P.I.K.: Tylko jednej: kiedy siadam do pisania, nie mogę już wychodzić z domu. Kiedy zamierzam pisać, wszystko co mam do załatwienia poza domem robię rano, przedpołudniem. Dlatego zazwyczaj piszę po nocach. A, i jeszcze jeden drobiazg: musi być czysto i porządnie. Wiesz, że ja potrafię odkurzać i zmywać podłogę w całym mieszkaniu, żeby potem usiąść i pisać o Gombrowiczu albo Egipcie? Nie znoszę bałaganu podczas pisania.
J.W.: W czym ci przeszkadza bałagan?
P.I.K.: Drażni mnie, rozprasza. Ja w ogóle jestem bardzo porządny i lubię czystość, nawet kiedy nie piszę, a przecież pisarz de facto zawsze jest w pracy, czyli wychodzi na to że ja zawsze potrzebuję porządku i tak rzeczywiście jest. Ale w domu tylko. Chaos, brud i bałagan Egiptu jest dla mnie bardzo inspirujący, ale jak wracam do mieszkania, to wszystko musi błyszczeć. No, takie tam dziwactwa.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
P.I.K.: Czyste mieszkanie.
J.W.: No tak, konsekwentnie. (Śmiech.) To co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
P.I.K.: Pisanie w nieposprzątanym mieszkaniu rano, kiedy potem trzeba wyjść do sklepu, albo do lekarza.
J.W.: OK., poddaję się. (Śmiech.) Idźmy dalej. Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
P.I.K.: Ta ostatnia. Jestem wspominatorem – opisuję całe moje życie, a więc zaświadczam też o czasie, w którym żyję. Piszę dużo o krajach muzułmańskich, przede wszystkim o Egipcie, więc moja literatura świadczy też o miejscach.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
P.I.K.: Cholera…. Nie wiem, pytasz o trudne rzeczy. Myślisz, że Zachód lubi Stasiuka tylko dlatego że on „świadkuje” o Wschodzie, opłotkach, lasach ciemnych, pusztach i bagnach? Stasiuk to znakomity pisarz, po prostu. Ale może coś w tym jest. Podobnie chyba postrzegani są na Zachodzie „modni” pisarze arabscy czy afrykańscy, opowiadają jak to u nich jest tym z lekka znudzonym, zblazowanym, prze-czytanym intelektualistom Zachodnim. A czyż kiedyś nie było tak z literaturą iberoamerykańską? Pamiętam, jak w osiemdziesiątych latach wielu intelektualistów fascynowało się nigeryjskim pisarzem-naturszczykiem Amosem Tutuolą i jego ksiażką „Moje życie w gąszczu upiorów”. David Byrne i Brian Eno nagrali nawet płytę pod tym samym tytułem. A „Niejaka mulatka” Asturiasa z Gwatemali? No, nie były to złe rzeczy, ale czy zasługiwały aż na taki poklask? Oczywiście, ja sam z pasją czytałem te i podobne książki z dalekich krain…. Baśnie, baśnie dalekich ludów, dobrych, mądrych dzikich (Śmiech.) No, ale wspomniałem już o Gombrowiczu, który pisał, żeby wykorzystać tę naszą „niedojrzałość” drugorzędnej, niższej kultury. Ale, wiesz, właściwie, prawdę mówiąc, to wolałbym, żebyśmy wyrzucili w pizdu tę „niedojrzałość”, zanurzyli się mocno i głęboko w nowoczesności zachodniej i stali się w przyszłości zwykłymi Duńczykami albo Holendrami. Tak będzie lepiej dla naszych dzieci i wnuków. Isaiah Berlin mówił kiedyś, że zdecydowanie lepiej byłoby dla Żydów, jakby byli po prostu Duńczykami. To bardzo mądre słowa.
J.W.: Chciałbym, żeby Stasiuka czytali na Zachodzie, bo dobry, ale istnieje niebezpieczeństwo, że czytają, bo chcą mieć wschodnioeuropejski i bałkański syf oswojony. A Stasiuk ładnie oswaja slumsy, można nawet chcieć tam pojechać i też chwilę w syfie posiedzieć, piwo z tubylcami wypić. I myślę, że masz rację: lepiej by dla niektórych narodów i nacji było, gdyby byli Duńczykami czy Holendrami. Tylko że to myślenie życzeniowe i musimy żyć z naszymi wykoślawieniami. Pytanie: czy można coś z tego pokręcenia, z tej drugorzędności zrobić? A jeśli można, to jak?
P.I.K: Stasiuk jest znakomitym pisarzem przede wszystkim i dlatego go czytają, powtarzam. Gdyby był złym i nudził o Wschodzie, to nikt by go nie czytał na Zachodzie. A gdzie przebiega granica drugorzędności w Europie? Czy tylko na jej wschodzie? No, wiadomo Paryż, Londyn, Rzym, Berlin, Madryt nawet, to „nadrzędność europejska”, ale czy na przykład Finlandia, Belgia albo rzeczona Dania to kraje „podrzędne” czy „nadrzędne”, bo ja do końca nie wiem? No, my ciągle tak, bo wyszliśmy z komunizmu i „wracamy na Zachód”, chociaż coś ostatnio jakby słabiej. Ale taka Finlandia, kraj bardzo bogaty materialnie, nie słynie za bardzo z literatury czy sztuki, a chyba nie zaliczymy jej już do kultury „podrzędnej”? Okej, jest tam Kalevala, Sibelius i Alvar Aalto, ale procentowo jeśli chodzi o wyplutych w historii artystów, zdaje się mniej to twórczy naród od polskiego. Ale ma teraz najlepiej zorganizowane szkolnictwo na świecie, fantastyczną opiekę społeczną i ochronę środowiska. Dla mnie to jest ważniejsze niż ilość napisanych książek czy skomponowanych symfonii. Okej, jak już osiągniemy poziom cywilizacyjny Finlandii i Niemcy przestaną czytać Stasiuka, to znaczy, że miałeś rację. (Śmiech.) Zapewne jednak nie dożyjemy tych czasów, chociaż nie wykluczone, że zmartwychwstaniemy za jakiś czas, ale o tym może potem.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
P.I.K.: Ja rzadko czytam poezję, jestem prozaiczny. Mam kilku moich „etatowych” poetów, jak rzeczony Stachura, Shakespeare, Majakowski, Rimbaud, czy genialny Edmond Jabès. Poezji współczesnej polskiej nie znam prawie wcale, tak że trudno mi powiedzieć, o czym piszą dzisiejsi poeci. O, ale właśnie Majakowski, czyż on nie był nowoczesny? To był przecież piewca ówczesnej nowoczesności, w tym wypadku komunizmu. A ten pierdolec Marinetti? Tak, masz rację, przydaliby się Nowi Futuryści, byle bez odchyleń komunistycznych czy faszystowskich. Ja, jak widzisz, w przeciwieństwie do mojego ukrytego imama Gombrowicza, walnie popieram nowoczesność, chociaż, tak naprawdę, podejrzewam, że ukryty imam też był do szpiku kości nowoczesny w Duchu, tylko się droczył z ludźmi i ich, nas denerwował, bo on to uwielbiał. Zdobycze nauki i techniki prowadzące do zmniejszenia cierpienia ludzi, zwierząt i całego bytu ożywionego, są dla mnie cześcią religii, cześcią mojego islamu. Transhumanizm jest moim Bogiem, a Ray Kurzweil jego prorokiem. (Śmiech.) O cierpieniu też dużo dowiedziałem się od Buddy. Siedzę codziennie w ciemnym pokoju zamiast pisać. Siedzenie jest w pytę. Poza tym, ja przejmuję się bardzo słowami Spinozy, że trzeba patrzeć na wszystko przez pryzmat wieczności, a nie tylko przez pryzmat mojej tradycji czy kultury. To wszystko przeminie, za tysiąc lat nie będzie żadnej Polski, a jak nie za tysiąc, to za pięć tysięcy. „Kalwas, ty żydłaczysz!” – jak wykrzyczała mi kiedyś moja trochę podpita koleżanka-nacjonalistka, wielbicielka ziemi, krwi i przegranych powstań. Naprawdę, uważam, że tradycjonalizm jest gorszy, a nowoczesność lepsza, ale – jak śpiewali Pink Floyd – „Ostrożnie z tą siekierką, Eugeniuszu!”. Nowoczesność ma też swoje ciemne strony, manowce, okrucieństwa, komunizm był taką ciemną stroną nowoczesności. Nie za szybko, nie za gwałtownie, delikatnie bo spłoszymy zwierzynę-człowieka. Myślę często o Człowieku za sto tysięcy lat. A właściwie o tym, co z niego zostanie. Mam nadzieję, że uwolnimy się do tego czasu z tej okropnej natury a – przede wszystkim – wyjdziemy wreszcie z siebie. Ciało męczy. Fajnie jest nażreć się dobrego jedzonka, przepłynąć sto basenów czy pomiętosić kobitkę za cycory, ale tak naprawdę ciało męczy, boli, cierpi, precz z ciałem! Liczę na to, że nanotechnologia, biotechnologia i generalnie nauka uwolni nas z ciała jakie znamy i uczyni nieśmiertelnymi albo przynajmniej żyjącymi długo jak Noe. Tak, na marginesie, to musi być naprawdę przykro umrzeć po 900 latach życia, co ten Noe czuł kiedy umierał? A, jeszcze jedno w temacie transhumanistyki stosowanej: ja liczę na to, że człowiek (lub to, co z niego zostanie) rozwiąże problem czasu, Einstein już o tym przebąkiwał co nie co. A wiesz, co to oznacza? To oznacza, że to się juz stało, już rozwiązał i być może nawet o tym nie wiemy, ale jesteśmy nieśmiertelni, wszystko równorzędnie dzieje się tam, tu i siam z przodu (tak nazywam przyszłość), a śmierć to komedia. Nawet nie musimy zmartwychwstawać. No, fakt, czemu o tym nie piszą wierszy poeci polscy? Błąd!
J.W.: Pisarze hard SF, z którym to gatunkiem miałem trochę do czynienia, szeroką ławą wychodzą ci w tym momencie naprzeciw. Weź choćby takiego Grega Egana i jego „Diasporę”. To opowieść o bytach ludzkich-nieludzkich, żyjących w postaci zdygitalizowanej, spodobało by ci się. (Śmiech.) Ale też tak cię słucham i muszę spytać: czemu ty science-fiction nie piszesz? Przecież kręcą cię ewidentnie tematy, jak z łam „Nowej Fantastyki”.
P.I.K.: Nie wiem, może coś pierdolnę w stylu science-fiction, czemu nie? Ale, poważnie, muszę tę „Diasporę” przeczytać, zaraz poszukam na Allegro. Ja od dawna zamęczam moją żonę wizją człowieka-nieczłowieka za 100 tys. lat, już bez tego śmierdzącego worka, czyli ciała, żyjącego jako Jednia w jakiejś jeszcze niewyobrażalnej formie kosmicznego zapisu, zjednoczonego z Kosmosem. Co za ulga! Czasem zastanawiam się, czy to aby nie jest zapisane w świętych księgach? Może tak naprawdę możliwe jest dojście człowieka do Boga, Allaha, Buddy (precz z nazwami Tego Czegoś!) do totalnej nirwany, na drodze nauki i techniki? A Dzień Sądu, Ostatnia Godzina, Piekło i Raj to tylko głęboko ukryta symbolika? No, nie, kurde, znowu wpadłem w zasadzkę religianctwa. Wyszło szydło z worka. No, jedziemy dalej.
J.W.: Czekaj, nie tak szybko. Z jednej strony mówisz o bytach transhumanicznych, post-ludzkich, a zaraz obok o idei zmartwychwstania. To co byś w końcu wolał, Piotrek: zmartwychwstanie w starym stylu, ze wstawaniem z grobów i zbieraniem przegnitych trzewi do kupy, czy przejście w formę zero-jedynkową, albo innych tam bitów, jak to sobie tacy jak Egan czy Dukaj wyobrażają?
P.I.K.: Jestem wolnego ducha. (Śmiech.) Dzień Sądu, Piekło, Raj, zmartwychwstanie to tylko symbole. Słowa nas zabijają powoli, lepiej zmieńmy temat, bo wpadniemy w pułapki czystej wyobraźni. Powiem tylko, że bliskie jest mi motto Archiwum X: The truth is out there. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś mógł kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazał?
P.I.K.: Słuchaj, ja się panicznie boję krytyków, nie pytaj nawet, nie śmiem nawet w jakikolwiek sposób ich pouczać czy cokolwiek kazać! Krytycy moich książek to dla mnie lustrzane odbicie moich nauczycielek ze szkół. Piotr się w ogóle nie uczy, nie zda do następnej klasy.
J.W.: Tak źle to chyba nie było, co? Jakoś zdawałeś.
P.I.K: Ale mnie męczyły potworne, złośliwe, wredne babsztyle. Nauczycielki śnią mi się po nocach. To ciekawe, były to same kobiety. Faceci, nieliczni, nigdy mnie nie męczyli. Dobrze, że nie zostałem potem mordercą pięknych pań. Krytycy to reinkarnacja nauczycielek szkolnych.
J.W.: A dostrzegasz, jak to się mówi, jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
P.I.K.: W polskiej literaturze? No, na przykład wspomniani przeze mnie Adam Wodnicki czy Jan Tomkowski. Oni są wybitni, doceniani, ale tylko w pewnych kręgach, dużo, dużo za mało. Ale, wiesz, nie mogę za bardzo mówić o „niedocenianych pisarzach”, bo tacy pisarze mogą się obrazić, że traktuję ich jako niedocenionych.
J.W.: Cholera, nie pomyślałem. (Śmiech.) W porządku, to powiedz, czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
P.I.K.: Nie ma. Zawsze jestem w pracy, jak już wspomniałem, nawet jak nic nie robię.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
P.I.K.: Piotrek się nie uczy, nie zda do następnej klasy.
J.W.: A tak na serio? (Śmiech.)
P.I.K: Nie wiem, naprawdę, wierz mi, nie wiem. Trzymam własne książki jak najdalej ode mnie, na najniższej, zakrytej przez fotel, półce.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
P.I.K.: Moje największe osiągnięcie w życiu to miłość do paru osób, zwierząt i miejsc. A w przyszłości? Zdrowia, zdrowia, jak mówi moja ciocia.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
P.I.K.: Mówiłem już, że jestem prozaiczny. Nic z tym wierszem nie pokombinuję tutaj. Lubię pustynię Edmonda Jabèsa, Miłość Stachury i Tajemnicę Szekspira.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
P.I.K.: Nie.
J.W.: To po co czytać?
P.I.K.: Chodzi mi oto, że nie każda książka jest warta czytania. Jest ocean książek głupich, nędznie napisanych, nudnych, albo pełnych nienawiści. Chociaż z tą nudą to się mylę, ja mam taką kategorię książek, które nazywam „kartoflami”. To są książki nudne, ale mające w sobie coś dziwnie wciągającego. To nuda usypiająca, uspokajająca, taka literaturka à la muzak albo estazolam. Np. jest taka seria skandynawska, wydawana w PRL. O, Boże jacy nudni są ci Szwedzi, Islandczycy czy Finowie. Ryby z kartoflami i kartofle z rybami, wichrowe wzgórza, polowania na walenie, robota w lesie, mleko, wódka i niekończące się sagi rodzinne, opowiadane w czasie trwających dwadzieścia godzin mroźnych nocy. Super, po prostu czad! Kupiłem za jednym zamachem na Allegro cały karton tych skandynawskich kartofli. Czasem zasiadam, włączam Garbarka i smakuję.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory? Ty, jak można zauważyć choćby z aktywności na Facebooku, nie stronisz od politycznej bieżączki? Uważasz, że to ma sens? Czy może po prostu nerwy ci puszczają i musisz dać upust emocjom, jednocześnie wiedząc, że to i tak tylko strata czasu?
P.I.K.: Ja nie wiem czy inny pisarz powinien czy nie, ale ja nie mogę, nie potrafię nie reagować na to co dzieje się w Polsce. Dzieje się autorytaryzm, despotyzm i niszczenie demokracji, a to zawsze preludium do zniszczenia Człowieka, do wojny, zagłady. Widzę jak wielu moich znajomych na Facebooku milczy. Jedni mają poglądy prawicowe, ale się wstydzą do tego przyznać, więc milczą, tylko po cichu zacierając rączki, inni milczą bo się boją narazić nowej władzy, licząc na „okruchy z pańskiego stołu”, ci to zazwyczaj nieudacznicy i konformiści, żadnej władzy by się nie narazili. Już wolę tych zdecydowanie z prawa, co krzyczą i kłócą się ze mną, przynajmniej są szczerzy. Pamiętasz co pisał ukryty imam do krytyków? „Tak piszcie, by było wiadomo czy pisał brunet czy blondyn!”.
J.W.: Może niektórzy po prostu uważają, że polityczne spory nie mają sensu. Popatrz z tej tysiącletniej perspektywy, o jakiej mówiłeś. Przyjdzie walec historii i wyrówna. Przejedzie pług wszechświata i zaora. Po cholerę nerwy tracić na jakichś popierdoleńców w rodzaju Kaczora czy Macierewicza? Gombro podobno nawet gazet codziennych za bardzo nie tykał, żeby bieżączka go nie pożarła. Nie jest to dla pisarza wartościowa lekcja?
P.I.K: O, Gombrowicz komentował cały czas PRL. W „Dzienniku” w kółko o tym pisze. Zwróć uwagę, siedząc ponad 20 lat w Argentynie, prawie w ogóle nie komentuje tamtejszej sytuacji politycznej, czy – szerzej – sytuacji w Ameryce Płd., a przecież wtedy działa się Kuba, Castro, Monteneros, Tupamaros, a zamachy stanu to był codzienny chleb Argentyny i całego kontynentu, a on tylko o Gomułce i Sandauerze. Patriota prawdziwy. Nie mogę nie komentować Polski, a walec to już przyszedł i właśnie „wyrównuje” demokrację.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
P.I.K.: Nie. Zwiedziłem z „Salamem” pod pachą chyba ze trzydzieści wydawnictw. Wszyscy odrzucali, niektórzy sarkastycznie i złośliwie komentując mój islam. Dopiero Andrzej Rosner wydał. Pamiętam nawet jego słowa po przeczytaniu komputeropisu: „To powinno być już dawno wydane”. Takie słowa się pamięta całe życie.
J.W.: Potem jeszcze jakiś wydawca odrzucił kiedykolwiek twoją książkę i jak sobie z tym poradziłeś?
P.I.K.: Potem tylko raz odrzucono moją książkę. To był „Blask” – kompletna awangarda. Koniec końców rozerwałem ten „Blask” na strzępy, trochę stonowałem i umieściłem w trzech kolejnych książkach. Przemyciłem go prawie całego, czyli de facto nic nie zostało odrzucone. (Śmiech.)
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcami? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
P.I.K.: Wszyscy moi wydawcy czyli Rosner & Wspólnicy, Prószyński i S-ka, JanKa i Dowody na Istnienie byli i są superowi. Nie wymagaj za wiele.
J.W.: OK., to z innej strony. Miałbyś jakąś sugestię, radę dla debiutanta, który szykuje się ze swoim maszynopisem do wydawcy? Rada starego wyjadacza?
P.I.K.: Nie jestem wyjadaczem, jestem wiecznym debiutantem. (Śmiech.) Nie znam takich rad, albo ktoś pisze dobrze, albo źle, albo brunet, albo blondyn. Na pewno, jak odrzucają, to nie można się zniechęcać, trzeba chodzić do wielu wydawców, bo wydawcy są różni.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
P.I.K.: Żona mnie zmusiła czternaście lat temu, już mówiłem.
J.W.: Dobrze, to już wiemy, kiedy żona chciała. A kiedy ciebie dopadło? Kiedy zrozumiałeś, że to jest zajęcie dla ciebie?
P.I.K.: Chyba jak przeczytałem pierwszą poważną recenzję o mojej pierwszej książce. To była bardzo pozytywna recenzja, napisał ją Cezary Michalski. Takie coś daje kopa debiutantowi.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
P.I.K.: Mam pomysł na książkę o facecie, który stoi na balkonie, a ja go oglądam przez lornetkę i na książkę o islamie, w stylu „Egipt Haram Halal”. Sporo notatek już porobiłem i do jednej i do drugiej. Ale, wiesz, muszę zarabiać na życie, więc skupiam się więcej na pisaniu do mediów o Egipcie, Bliskim Wschodzie i islamie.
J.W.: Jak się odnajdujesz w roli „naszego dyżurnego muzułmanina”?
P.I.K: Spoko, przyzwyczaiłem się. Poza tym jest jeszcze Selim Chazbijewicz i Eldo, święta trójca polskiego islamu. (Śmiech.)
J.W.: Istnieje coś takiego jak sztuka czysta? Czym ona jest, jeśli jest?
P.I.K.: Nie mam pojęcia. Czasem człowiek idzie przez ulice i widzi przez sekundę refleks słoneczny na szybie sto metrów dalej. Może to to?
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
J.W.: Czy literatura jest sexy?
P.I.K.: Nie.
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. z archiwum Piotra Ibrahima Kalwasa.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.