J.W.: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę?
MK.: Matką założycielką. (Śmiech.) Piszę od dwunastu lat, to dużo i nie dużo. Debiutowałam, wygrywając konkurs Świata Książki na powieść dla kobiet. „Tata, one i ja” świetnie się sprzedało. To były miłe czasy, początki polskiej kobiecej literatury popularnej, więc nasze książki szły jak świeże bułeczki. Moje gościły na listach bestsellerów po kilka miesięcy. Ale piszę dość wolno, zresztą już po trzeciej książce miałam ochotę na coś więcej i wzięłam się za pisanie literatury ciągle pop, ale trochę poważniejszego kalibru, czyli za „Rembrandta, wojnę i dziewczynę z kabaretu”. Potem napisałam pitavale „Gdzie jest głowa Emily Kay?” i biograficzne teksty o malarzach czyli „Malarze Polscy”. Jednym słowem; nie trzymam się jednego gatunku.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.K.: Kiedyś w dzieciństwie o tym marzyłam, ale wydało mi się, że ciągle za mało wiem. Nadal mi się tak wydaje. (Śmiech.) Niemniej skończyłam zarówno polonistykę jak i dziennikarstwo – dwa zawody przygotowujące do pisania. Tylko nic z tym nie zrobiłam. Zajęłam się życiem – co w sumie nie było głupie. By dobrze pisać – trzeba też żyć i coś przeżyć.
J.W.: Co to znaczy: zajęłam się życiem? Wybacz, ale konwencja wywiadu nakazuje, żebym był wścibski. Dlatego proszę, powiedz o tym więcej. I powiedz też, czy w tym życiu bez literatury nie czułaś, że czegoś ważnego ci brakuje?
M.K.: Czytałam, więc nie żyłam bez literatury. Miałam wielce utalentowanego męża, któremu pomagałam w zbieraniu materiałów, korektach, podsuwałam pomysły. Byłam spełniona i takie życie nieco w cieniu mi odpowiadało. Poza tym zarabiałam pieniądze, to były trudne czasy, początek małżeństwa, macierzyństwa, stan wojenny. Takie tam. Historia.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.K.: Etykietką. Która czasem przeszkadza, czasem pomaga. Ja troszkę wdepnęłam, bo gdy zaczynałam był boom akurat na literaturę chicklitową i po prostu w to weszłam. Zmienić gatunek jest bardzo trudno, jeśli się wyda dwie, trzy powieści chicklitowe – nikt cię nie traktuje poważnie, jesteś niewidzialna dla recenzentów.
J.W.: Właśnie, to w pewien sposób przerażające, jak pierwsze książki, z całym ich niewydarzeniem, ustawiają odbiór autora. Myślisz, Manula, że od tej „gęby”, jaką dorobią pisarce czy pisarzowi po debiucie, nie ma ucieczki? Nie jest możliwa?
M.K.: Pewnie jest możliwa. Ale nie znam wypadku. Zresztą, moje nie były niewydarzone. (Śmiech.) Ale bardzo trudno jest przekonać wydawców do autora, który wysłał czy wydał już coś kiepskiego. Szkoda im czasu na eksperymenty.
J.W.: Dlaczego literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.K.: Opiniotwórcza prasa ma inną literaturę do omówienia i mało miejsca na łamach. Zawsze powieść Bator czy Tokarczuk, skoro o kobiecej mówimy, będzie miała pierwszeństwo przed popem, i słusznie. Nie uważam, by kobiece książki były źle traktowane przez opiniotwórcze tytuły. To raczej źle są traktowane przez prasę kobiecą, telewizje śniadaniowe i różne programy skierowane do kobiet. Tam nie ma miejsca na książki dla kobiet, popularne książki, na wywiady z ich autorkami. Co dziwne, bo przecież mnóstwo kobiet czyta i zarówno ta literatura, jak i tworzące ja osoby, są dla kobiet interesujące. Wyraźnie to widać po tłumach na spotkaniach autorskich.
J.W.: W czym tkwi problem?
M.K.: Problemem jest zalew tego typu literatury, coraz gorszej jej jakości, i trudności, jaką zapewne sprawia dziennikarzom rozeznanie się w niej. By temu zapobiec stworzyłyśmy Festiwal Literatury Kobiecej Pióro i Pazur i myślę, że książek, które przeszły selekcję czytelniczek, nie musimy się wstydzić. W tym roku festiwal wygrała, po raz drugi już, Danuta Noszczyńska i Grażyna Jeromin Gałuszka. Obie książki nagrodzone Piórem i Pazurem to dobra, popowa literatura. A czy dziennikarze znają te nazwiska? Wątpię. Więc: warto je zapamiętać.
J.W.: Festiwal ma pełnić także rolę edukacyjną?
M.K.: Podstępne pytanie. Zaraz wszyscy uciekną. Ale rzecz jasna tak. Pełni ją. Myślę, że już dużo zrobiłyśmy – wyciągnęłyśmy kilka autorek z cienia, sprowokowałyśmy dyskusje, uczulamy na pewne problemy nurtujące środowisko.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.K.: To, o czym chcę opowiedzieć w danej książce i znalezienie ku temu stosownych narzędzi.
J.W.: Jakie są twoje ulubione pisarskie narzędzia?
M.K.: Budowanie napięcia. Lubię czytelnika ukraść, wciągnąć i nie pozwolić mu odejść. Dzięki temu, kupuje moją historię, myśli o niej. A o to mi chodzi.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.K.: Przede wszystkim piszę wolno, jedna książka raz na dwa lata. Przy produkcji masowej innych autorek odpadam w przedbiegach. (Śmiech.) Ciągle wracam do tekstu i patrzę czy wszystko gra, czy klocki są w dobrej kolejności, czy rzecz wciąga i czy udaje mi się też przekazać to, o czym piszę. Bo ja nie piszę, wbrew stereotypom dotyczących popowej kobiecej literatury, o niczym.
J.W.: Wiele książek jest dziś twoim zdaniem o niczym? Czym w ogóle jest to „nic”, którym ty nie chcesz się zajmować, a literatura popowa w wielu wypadkach zajmuje się?
M.K.: Ona go kocha, on jej nie. Ona go zdobywa. On ją zdobywa. Ma trzy przyjaciółki. Jednego geja. Jedzą luncze, robią zakupy. Zakochują się.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Napisanie słowa koniec. Poza tym to męka.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Pisanie.
J.W.: Skoro to męka, to czemu sobie nie odpuścisz?
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć książkę? Miałaś chwile zwątpienia?
M.K.: Zwątpienia mam bezustannie. Mam też bardzo silne bloki związane z presją, by to było to, co chcę uzyskać. A szybko? Oczywiście umiem i szybko. Jestem autorką dwóch książek na zamówienie wydawcy i TVN czyli „Na rozkaz serca” i „Kochaj i tańcz”. Nie uważam, by to były złe książki w swoim gatunku. Ale tego rodzaju powieści pisze się z małego palca, więc można stworzyć je błyskawicznie.
J.W.: Jaki masz sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.K.: Czytam dobre książki i swoje dobre recenzje – też mi pomagają. Dają wiarę, że ktoś się ucieszy z nowej powieści. Mam dużo spotkań autorskich i czytelniczki są dla mnie wsparciem. Ładuję akumulatory.
J.W.: Gdzie znajdujesz te recenzje, skoro krytycy, jak mówiłaś wcześniej, nie zwracają uwagi na taką literaturę? Kto pisze o tych autorkach, o których media się nie zająkną?
M.K.: Zapraszała mnie do swoich programów Kazimiera Szczuka, deklarując, że jest moją czytelniczką. Beata Sadowska też prowadziła ze mną wywiad. Nawet pamiętam jakiegoś profesora UJ w TVP Kultura mnie przesłuchującego. Byłam w śniadaniówkach i teleekspresie. Miałam też recenzje w „Wysokich Obcasach”. Blogerki też piszą i piszą dobrze. Ja nie mówiłam o sobie, a ogólnie – o sytuacji autorek pop. Niemniej, moja najlepsza książka, czyli „Rembrandt, wojna i dziewczyna z kabaretu”, przepadła. Nikt jej specjalnie, poza Kazimierą Szczuką i Bernadettą Darską, nie dostrzegł. Bywa. Choć to przykre, jak się coś pisze cztery lata.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.K.: Moje wiersze to raczej zabawa słowna. Dawno nic nie napisałam. Piszę, gdy jestem szczęśliwa. Może to wróci. A może nie. Teraz piszę książkę i jestem w bezustannym stresie. A cudze wiersze? Radują, jeśli są dobre. Mnie cieszy wszystko co udane: książki, filmy zdjęcia i teatr. Też poezja i sztuka.
J.W.: Jesteś zachłanna na wrażenia, na świat?
M.K.: Bardzo. I mam udane życie. Rozrywkowe. (Śmiech.)
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
M.K.: Nie mam żadnych autorów, o których bym mogła powiedzieć, że mnie uformowali. Za dużo przeczytałam. Do pewnego momentu czytałam wszystko. Teraz mniej. Ale jestem ulepiona z książek. Wszystko im zawdzięczam. Siebie. Może dlatego, że miałam tylko książki – mój ojciec umarł, gdy byłam mała, a mama była zajęta. W domu było zimno, wiec czytałam pod kołdrą, rozgrzewając się herbatą. Można powiedzieć, w związku z powyższym: jestem tworem dziwacznym i sztucznym. (Śmiech.)
J.W.: Gdybyś mogła za pomocą czarodziejskiej różdżki sprawić, że miałabyś inne dzieciństwo, ze szczęśliwym domem i rodziną, ale bez książek – zdecydowałabyś się wypowiedzieć zaklęcie?
M.K.: Tak. Miałabym ojca. Był dla mnie bardzo ważny. Zresztą, to on nauczył mnie czytać. Curwood, „Duch Puszczy” – do dziś pamiętam jego chłopięce lektury. Dalej nie doszliśmy. (Śmiech.)
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.K.: Niczego takiego nie widzę, ale bez wątpienia zobaczę. Edukacja jest na tak niskim poziomie, tak kiepska jest telewizja, najpopularniejsze medium, literatura spadła w swoich niektórych przejawach niżej podłogi, że będzie coraz trudniej o elity. A na dodatek wydawcy nie zarabiają na ambitnych debiutach, więc bardzo trudno jest wydać debiut. Przed nami czarna dziura. To, co się ukazuje, nowości z półki, powiedzmy, średniej i ambitnej, to są książki z tzw. klucza: dziennikarzy, ludzi mediów, którzy zapragnęli coś napisać. Lepsze czy gorsze, mogą liczyć na wydanie i recenzje. Młody, zdolny, powiedzmy, Żeromski spod Kielc, by się dzisiaj nie załapał.
J.W.: Też to obserwuje. Jak się dom zawali, to o nim napiszą, jeśli rodzina dziennikarza zginęła. Jak gdyby inne rodziny nie były ważne. Jak dziennikarz albo celebryta nasmaruje jakieś czytadło czy memuar, recenzje murowane. Jak to się stało, że prawdziwa literatura, dobra literatura stała się ozdobnikiem? A pisarz czy pisarka są potrzebni tylko, żeby mundial skomentować, albo nową fryzurę pani znanej z tego, że jest znana?
M.K.: Nie wiem. Naprawdę nie wiem. W ogóle tego nie rozumiem. A może nie chce rozumieć. Że wszystkim rządzi pieniądz. Ogłupiono ludzi i mamy to, co mamy. I teraz będziemy się z tym bawić, jak długo – nie wiem.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.K.: Piszę o czym chcę, co mnie bawi i interesuje. I dręczy mnie jedynie, by to, co piszę, było dobre. Trochę się bawię literaturą. Swoja pierwszą powieść „Tata, one i ja” napisałam jako anty-Musierowicz czyli inteligencka rodzina w rozpadzie mobilizuje się, by opiekować się dziećmi. U mnie to ojciec bierze, a mama się puszcza. Babcia zaś ma czwartego męża. I to są fajni ludzie. Taa. (Śmiech.)
J.W.: W innych książkach też się bawisz.
M.K.: Tak. „Szczęście za progiem” to powieść o Kopciuszku, który co prawda kradnie, ale nie robi kariery jako pretty woman, tylko ciężko pracuje i na końcu ma wybór: czy chce rozpaskudzonego, bogatego faceta, czy pójdzie swoją drogą. „Wirtualne zauroczenie” to anty-Wiśniewski Janusz Leon. Czyli miłość w necie bez zadęcia i patosu. Po prostu podzieliłam się z czytelniczkami swoją ówczesną fascynacją. Potem postanowiłam napisać książkę historyczną, czyli „Rembrandta, wojnę i dziewczynę z kabaretu”.
J.W.: Mam wrażenie, że lubisz tę książkę.
M.K.: To powieść o losach Polaków i Żydów w czasie okupacji. Sensacyjny wątek obrazu Rembrandta i starych książek poszukiwanych przez Niemców jest pretekstem do pokazania pierwszych miesięcy wojny. Całe tło powieści jest autentyczne. Tak było. Tylko pierwszy plan zmyśliłam. To moja najważniejsza powieść i szkoda, że przepadła.
J.W.: A co z filmem?
M.K.: Miała też pecha – filmowcy kupili prawa, ale nie doszło do realizacji filmu, bo to drogie przedsięwzięcie. Chwile później rzecz bardzo podobna, czyli „Czas Honoru”, odniósł gigantyczny sukces. Ta książka ma same świetne opinie i jestem z niej dumna.
J.W.: Niczego w związku z nią nie żałujesz?
M.K.: O, żałuję! Żałuję, że za długo, z przyczyn ode mnie niezależnych, nie napisałam dalszych części. A rzecz miała być dociągnięta do lat siedemdziesiątych.
J.W.: Co teraz piszesz?
M.K.: Teraz piszę powieść nawiązującą do „Rembrandta”, część bohaterów się w niej pojawia. Akcja zaczyna się w czterdziestym czwartym, po powstaniu. I toczy w Polsce, Niemczech i Londynie. A może jeszcze gdzieś. Zobaczę.
J.W.: Inne tytuły?
M.K.: Jeśli tu się spowiadam, to „Tutto Bene” napisane wspólnie ze Zbyszkiem Zawadzkim – to nasza zabawa w kryminał. Też planowałam więcej części. Moim i Zeta idolem był Camilieri, wczesny Camilieri. Zabawna w miarę fabuła i watek obyczajowy. A morderstwo klasyczne – zagadka myląca czytelnika – nie utopione to wszystko w morzu niepotrzebnych słów. Gdy czytam współczesne kryminały o wadze kilograma, machinalnie szukam nożyczek. Cięłabym je bez litości.
J.W.: Wiesz, współczesny kryminał podobno ma być o wszystkim. Takie opinie słyszałem. O tym, co nas dręczy jako społeczeństwo, o naszym życiu, lękach, nadziejach. Uważasz, że autorzy kryminałów, którzy tak myślą, niepotrzebnie wsadzają w swoje książki wątki obyczajowe i inne?
M.K.: Trzeba to umieć robić. Nie każdy umie. Indriðason pisze przejmujące książki o śmierci. O naturze ludzkiej fajnie pisze PD James, moja ulubiona brytyjska autorka. Kryminał jest czekoladą, w która otacza się coś więcej. W czasach pustostanów umysłowych, braku zainteresowania literaturą poważną, to świetna metoda sprzedania i bezbolesnego łyknięcia czegoś wartościowego. Trochę się oszukuje czytelnika. A zaczął Larsson. Sprzedał tak zapakowaną swoją wizję świata i ludzie to kupili. Świetnie to robi Miłoszewski, właśnie skończyłam „Gniew” i bym tę książkę posłała do sejmu. Może wydawca zrobi event? Inna sprawa, że mimo iż zakończenie jest fajne, to widzę tam ciut niedoróbek. Np. kto robił te skomplikowane operacje? Troszkę mi nie pasuje, że wartości społeczne itd. pozwalają czasem uciec od wymogów gatunku, że one jakby przestały do końca obowiązywać. Też w świetnej książce Minera „Bielszy odcień śmierci” są wątki, na przykład szaleńca, niczemu nie służące, prowadzące donikąd. Takie niedoróbki warsztatowe. Robi nastrój, buduje napięcie. Ale uzasadnienie postaci i zbrodni gdzieś się rozmywa. Może nie można mieć wszystkiego. Teraz czytam Kate Atkinson i na razie widzę, że to świetna proza. Za kryminały biorą się najlepsi, bo to trudny gatunek i pozwala poszaleć.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.K.: Inteligencji i poczucia humoru, rzecz jasna.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.K.: Większość piszących jest trochę dziwna. Podejrzewam, że jest nas za dużo. W nas. I musimy się sobą dzielić. Taka przypadłość. Podrzucam pomysł psychiatrom…
J.W.: Pomysł na leczenie? Jak by to miało wyglądać? (Śmiech.)
M.K.: Pisaniem, oczywiście.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.K.: Od promocji. Jakość nie ma wpływu.
J.W.: Skąd takie pewne, a jednocześnie cyniczne przekonanie?
M.K.: Z obserwacji.
J.W.: Czy jest w twoim życiu przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.K.: Nie ma. Już mam wnuka i mam nadzieję, go wciągnąć. Dla mnie wszystko jest sztuką. I dom, i gotowanie. (Śmiech.) I miłość. Związek. Życie też.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.K.: To, że mi się udało. Dwanaście lat temu miałam już pięćdziesiąt lat, rozwód i nie napisałam nawet listu od jakichś trzydziestu lat. (Śmiech.) Już moja pierwsza ksiązka trafiła na listy bestsellerów, a zadebiutowałam jako dziennikarka na łamach „Polityki”. Czego chcieć więcej? A osiągnąć? By to, co teraz piszę, czyli „Dziś, jutro, po wojnie” było udaną książką i spodobało się czytelnikom.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.K.: Podoba mi się i fejsbuk, i kindle, na którym czytam coraz więcej i łatwość dostępu do informacji. A że zamęt? Zamęt to ferment. Świat układa się na nowo i na moje oko idzie to w dobrą stronę. Ale literatura na tym traci – niestety, sprawdza się stara zasada – gorsze wypiera lepsze. I nic na to już nie poradzimy raczej. Teraz, bo może jednak kiedyś…
J.W.: W czym upatrujesz szansy dla literatury?
M.K.: Właśnie w czytnikach, w nadziei, że coraz więcej się ludzi kształci. Choć to wykształcenie … Szkoły tego i owego raczej dużej wiedzy nie dają. Ale lepsze to niż nic.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.K.: Nic mnie nie dręczy. (Śmiech.)
J.W.: A nie wolałabyś, żeby twoja książka w dniu ukazania się była jedną nowością, a nie jedną ze stu? Przecież pisarze i pisarki takie, jak ty, topione są w masie. Nie czujesz tego?
M.K.: Czuję. Ale trzeba rzeczywistość przyjmować taką, jaka jest. I zmieniać ją o tyle, o ile można. Ja to robię. Ale wszystkiemu nie dam rady – zresztą, nie planuję zejść na zawał.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.K.: To, co dobre, czyli Gombro, Schultz, Iwaszkiewicz, Dąbrowska, cały Skamander, Uniłowski, może, jest obecne. To, co po wojnie, i tu dopiero Nałkowska, bo „Medaliony”, Borowski, Mrożek, Myśliwski, ocalało. Żałosna wydaje mi się polska literatura lat siedemdziesiątych, nikt nie ocalał prawie poza Białoszewskim, Nowakowskim, Te wszystkie eksperymenty formalne, bożesz ty mój, jakie to było dęte i żadne.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.K.: Wszystko jest nie do końca, dobre w części, świadczy o tym nawet ostatnia Nike. To, co dobre, jest. Istnieje. To, co reklamowane, też. Jak z tym żyć, prosty człowieku? Rozpoznać? Może premier odpowie. Na recenzentów trudno liczyć.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.K.: Jak wspominałam, wygrałam konkurs. Następne trzy książki sprzedałam wydawnictwu Prószyński jednego dnia.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.K.: Nie miałam takiej sytuacji.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.K.: Bardzo dobrze wspominam współpracę z moimi wydawcami. Może poza wydawnictwem Nowy Świat, które wydało zbiór moich pitavali „Gdzie jest głowa Emily Kay?” (to takie moje hobby opisywanie starych afer kryminalnych) i się ze mną nie rozliczyło. Ale nie tylko ze mną. Daniel Passent podał ich do sądu, Tomasz Łubieński zdaje się, że też, więc poszkodowanam, ale w dobrym towarzystwie. (Śmiech.) Współpracuję wciąż z Prószynskim, który utrzymuje dobrą markę, nie kusi go szmira i lubię Anię Derengowską szefową, dobrze się dogadujemy. Sytuacja idealna.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.K.: Pusta. Zdenerwowana, pełna nadziei i ulgi.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.K.: Teraz, jak wspominałam, piszę „Dziś, jutro, po wojnie” i idzie mi wolno, jak zwykle zresztą i jak zwykle, wydaje mi się, że to już ostatnia książka. Dalej nie dam rady. Niemniej, mam zaczętą inną. Thriller, bo jeszcze thrillera nie pisałam. Coś mi mało gatunków jeszcze zostało do zabawy.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.K.: Oczywiście, że mają. Większość pisarzy i pisarek bym na nie wysłała. Sama chodzę. Teraz na kurs pisania dramatu, acz nie zamierzam go pisać. A może zamierzę? Żartuję. To ożywcze. Kursy, zderzenie z innymi. Pisanie jest rzemiosłem i trzeba się go uczyć. Też się konfrontować. Z pokorą.
J.W.: Kim byłaby idealna Manula Kalicka w idealnym wszechświecie?
M.K.: Byłabym sobą.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.K.: Sex jest przyjemniejszy. Literatura z mojego punktu siedzenia to przerzucanie góry piachu z prawej na lewą. Co jakiś czas cię przysypuje, nikt ci nie zapłaci za to, ale robisz to i sam nie wiesz, dlaczego. No i każdy ci może przyłożyć. Jak skończysz. By jednak była, tak potrzebna w powieściach pop, nuta optymizmu, na zakończenie powiem, że cudowne jest kombinowanie, jak powiedzieć to, co się chce czytelnikowi zaserwować, tak, by to było interesujące i zabawne i by to łyknął i nawet nie poczuł. Czyli, używając mojego języka; ożenić post z karnawałem. Gra, gra jest ciekawa.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Archiwum Manuli Kalickiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.