Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Małgorzata Warda: Literatura obecnie przypomina ocean, gdybym więc miała namalować siebie, byłabym pewnie niewielką kropką migoczącą gdzieś tam z boku. Nie lubię zastanawiać się nad sprawami kariery. Kiedy byłam małą dziewczynką, wydawało mi się, że wystarczy napisać dobrą książkę, by wiedział o mnie cały świat. Dzisiaj rozumiem, że nie wystarczy napisać dobrej książki, nie wystarczy też być docenionym przez wydawcę, żeby powieść mogła odnieść sukces. Na sukces składa się tak wiele mniejszych spraw, że kiedy zaczynam się nad tym zastanawiać, dostaję bólu głowy. (Śmiech.)
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.W.: Od zawsze. Nie umiałam jeszcze składać prosto liter, kiedy już próbowałam opowiadać na papierze historie. Czasem wydaje mi się, że urodziłam się jako autorka i całe życie wkładałam wiele wysiłku, by poza pisaniem mieć jeszcze inny świat.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.W.: Literatura kobieca kojarzy mi się z pewną wrażliwością, charakterystyczną dla kobiet. Posiadam ją, a mimo to bardzo rzadko się zdarza, żeby moje książki określano jako „kobiece”. Obecnie wydałam powieść, „Miasto z lodu”, która trafiła do bardzo poczytnego klubu Kobiety to Czytają. Czy jednak określenie „literatura kobieca” mi odpowiada? Wolę chyba mówić „dobra książka” albo „zła książka”.
J.W.: Wolisz mówić o dobrej lub złej książce, ponieważ określenie „literatura kobieca” nie kojarzy ci się z dobrą literaturą?
M.W.: Ponieważ nie rozgraniczam książek na męskie i kobiece, więc mówię „dobra” albo „zła”.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.W.: Myślę, że na ten stan rzeczy składa wiele czynników: winę ponoszą lata kalkowych powieści o singielkach albo kobietach po rozwodzie, które przenoszą się na wieś i spotykają tam przystojnego weterynarza. Winne są też słabe teksty z tego gatunku, które ukazały się drukiem. Dziennikarze, szczególnie uważani za opiniotwórczych, nie chcą być kojarzeni z takimi powieściami. Uważam jednak, że robią błąd, ponieważ przed odrzuceniem książki, powinni ją przeczytać, albo chociaż przejrzeć, ponieważ jest bardzo wiele dobrych pozycji, nawet wśród tych, które powielają znane nam schematy.
J.W.: Ale jest też wiele powieści schematycznych tego rodzaju, prawda?
M.W.: Tak. I warto by zastanowić się, dlaczego tak wiele jest powieści „kalkowych” na rynku albo tekstów płaskich, które doczepiają literaturze kobiecej łatkę „lekkiej” albo „drugorzędnej”.
J.W.: Kto ponosi winę za tę sytuację?
M.W.: Tu główną winę ponosi cecha człowieka, którą określiłabym najprościej słowami „podoba mi się to, co już znam”. Ludzie sięgają po książki, stanowiące kalkę znanych powieści, tak samo, jak głosują na piosenki, które są podobne do znanych przebojów. Dużą rolę w promowaniu literatury bardzo lekkiej odgrywają też chyba czasy, w jakich przyszło nam żyć. Mamy okres kryzysu, przed chwilą ozusowali umowy zlecenie i kolejne tysiące ludzi wyjedzie z kraj, a kilkadziesiąt straci dochód. Za granicą trwają walki, w dziennikach oglądamy wiadomości ze świata, które rzadko kiedy mówią o zdarzeniach pięknych. Jesteśmy więc przytłoczeni nieszczęściami świata i nic w tym dziwnego, że coraz częściej wybieramy się do kina nie na dramat (chyba, że w obsadzie są wybitni aktorzy), ale na komedię albo film fantasy, gdzie wraz z bohaterami pokonujemy wroga i ratujemy świat. Z tego samego powodu dorośli czytelnicy nie chcą czytać kolejnej powieści o dramacie jakiejś rodziny, tylko wolą przeżyć z bohaterami coś niesamowitego: spotkać i pokochać fantastycznego faceta, wybudować cudowny dom, odczuć ciszę wsi, zagłębić się w bajkowym świecie, gdzie wszystko może się zdarzyć i przede wszystkim roześmiać się i pokrzepić. Był już czas, kiedy powstawały powieści „ku pokrzepieniu serc”, a my dziś mamy „literaturę kobiecą”, która krzepi kobiety dwudziestego pierwszego wieku. Nie widzę w tym nic złego. Natomiast rozumiem, skąd literatura kobieca otrzymała swoją krzywdzącą łatkę.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.W.: Budowanie świata, do którego wprowadzę mojego bohatera. Jeśli jest to zwyczajny świat, staram się oddać go na tyle realistycznie, by Czytelnicy dali się nabrać, że czytają powieść opartą na faktach. Jeśli piszę książkę z pogranicza fantastyki, chcę by mój świat był oryginalny i tak bardzo niesamowity, jak tylko sięga moja wyobraźnia.
J.W.: Mówisz „pogranicze fantastyki”. Jaki masz stosunek do fantastyki w ogóle? I dlaczego uważasz, że warto wplatać elementy fantastyczne do twoich historii?
M.W.: Bardzo lubię fantastykę, ale taką, która odpowiada mojej wrażliwości. Moda na książki satyryczne mi nie odpowiada. Tak samo jak poza kilkoma wielkimi powieściami, nie potrafię się zżyć z bohaterem- krasnoludem albo Jasiem wędrowniczkiem (śmiech). Kiedy zabrałam się za pisanie „5 sekund do Io” (to roboczy tytuł powieści, która ukaże się wiosną), odkryłam ogromną radość z pisania fantastyki. Otworzyły sie przede mną możliwości, o jakich nawet nie śniłam! Nagle okazało się, że mogę moich bohaterów poddać ekstremalnym temperaturom (w powieści obyczajowej byłby z tym kłopot, musiałabym zrobić z nich naukowców i wysłać ich na przykład na Saharę). Mogłam dać im do ręki broń (w powieści obyczajowej ciężko byłoby to uzasadnić), a co dla mnie najważniejsze, nagle wzrosła stawka, dla której moi bohaterowie mieli dokonać czegoś ważnego – stawką stało się życie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.W.: Oczywiście. Przede wszystkim wiele razy robię redakcję każdej sceny. Najmniej cztery razy. Najpierw opisuję sytuację, potem dekoruję tekst, potem zazwyczaj okazuje się, że przesadziłam z dekoracjami, więc tnę, a na koniec wygładzam. Staram się też robić drabinkę, na której mogłabym oprzeć powieść, ale niestety w moim przypadku nie przynosi ona rezultatu i w trakcie pisania nie udaje mi się jej trzymać.
J.W.: To po co ją robisz?
M.W.: Ponieważ zawsze wierzę, że tym razem się uda.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.W.: Uwielbiam zagłębić się w pisanie tak bardzo, żeby wejść w skórę swoich bohaterów, poczuć ich emocje, w pełni ich zrozumieć. Cudownie, gdy książka mnie pochłania do tego stopnia, że na przykład pisząc ją latem, opisuję scenę rozgrywającą się w środku zimy i… robi mi się naprawdę zimno! To jak magia.
J.W.: Masz dzięki temu poczucie zwielokrotnienie swojego istnienia? O to chodzi?
M.W.: Nie trafiłeś. (Śmiech). Mam dzięki temu uczucie, że pisanie jest czymś więcej niż tylko czynnością, a ja potrafię naprawdę mocno zaangażować się w tekst.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.W.: Bardzo wiele wysiłku wkładam w pisanie scen tak, by „ugryźć temat” z zupełnie innej strony niż zrobili to pisarze przede mną. Niestety powielamy pewne tematy i motywy już wykorzystywane wcześniej literacko: ktoś komuś wyznaje miłość, ktoś odchodzi, ktoś płacze. Czytaliśmy już o tym kiedyś? Jasne, nie jeden raz! Możemy więc teraz oprzeć sie na doświadczeniach poprzednich lektur i pójść na łatwiznę, ale już kunsztem jest dla mnie napisanie sceny tak, by nie czerpać z poprzedników, ująć sytuację niebanalnie i zaskoczyć czytelnika.
J.W.: Czytelnicy zauważają te próby wyjścia poza schemat? Czy może mają za złe, że nie jest to „piosenka, którą znają”?
M.W.: Mam fantastycznych czytelników, doceniają takie starania. Nie piszę rzeczy bardzo łatwych, więc grono moich odbiorców ma specyficzny gust, to czytelnicy wymagający, równie łatwo ich zadowolić ale też i zawieść. Lubią różnorodność.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć książkę? Miałaś chwile zwątpienia?
M.W.: Miewam chwile zwątpienia, ale najczęściej piszę o rzeczach tak dla mnie ważnych, że czułabym się źle, rezygnując z dokończenia powieści. Nie lubię marnować czasu, jeśli zabieram się za coś, robię to najlepiej jak potrafię. Sama praca nad tekstem zajmuje mi mniej więcej trzy-cztery miesiące, natomiast o wiele dłużej trwa okres przygotowań do pisania: zbieram wówczas informacje o problemie, który chcę poruszyć w książce, przeprowadzam wywiady z ludźmi, którzy mieli z nim styczność, rozmawiam z policjantami oraz psychologami. Na tym pierwszym etapie mogłabym się wycofać. Natomiast, jeśli już zaczynam pisać, nie ma mowy o rezygnacji. Powiem ci w tajemnicy, że najczęściej, gdy przekroczę dwieście tysięcy znaków w powieści, napisanie kolejnych dwustu tysięcy jest dla mnie kwestią tygodni.
J.W.: Powiedzmy, że przyszła by do ciebie niedoświadczona pisarka i spytała, po co te rozmowy z ludźmi, po co research? Z głowy się nie da napisać? Co byś jej odpowiedziała?
M.W.: Można napisać wszystko z głowy, ale będzie to brzmiało jak bajka. Szanuję czytelników i nie chcę oddawać im do czytania bzdur, zresztą moim celem jest zwrócenie ich uwagi na realne problemy. A przeczytanie szwedzkiego kryminału nie da mi przecież wiedzy o działaniach polskiej policji. Nie mam doświadczenia w sprawach, o których piszę, więc zdobywam je poprzez wywiady. Ostatnie, czego bym chciała to usłyszeć kpiące słowa, że miła blondynka napisała powieść o porwaniu dziecka albo o przemocy domowej. Natomiast mam satysfakcję, gdy podpatruję na forach wymianę myśli czytelników, którzy zastanawiają się, czy ktoś w mojej rodzinie zaginął, skoro tak dobrze wiem, co czuje bliski zaginionej osoby? Albo, że pewnie w moim rodzinnym domu była przemoc. Lub, że mam w rodzinie kogoś cierpiącego na chorobę afektywną dwubiegunową. Wtedy wiem, że dobrze wykonałam pracę
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.W.: Obecnie żyję z pisania, więc traktuję powieści jak pracę. Rano odprowadzam córkę do szkoły, parzę kawę i po prostu piszę. Uwielbiam pisać, więc nie muszę jakoś szczególnie się do tego motywować. Poza tym poprzez codzienny trening wykształciłam w sobie potrzebę pisania: budzę się rano i chcę pisać.
J.W.: Podobno w Polsce nie da się żyć z pisania. Jak tobie się to udaje?
M.W.: Na pewno wymaga to wielkiego nakładu pracy, poza powieściami piszę jeszcze opowiadania i artykuły do gazet.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.W.: Nie znam się na poezji. Dawniej, zanim zrozumiałam, że się nie znam, odczuwałam przy wierszach wiele emocji. Dzisiaj nie wiem, czy zachwyca mnie dobry wiersz, czy zły. Czytam poezję zbyt rzadko, by umieć o niej rozmawiać.
J.W.: A to byłby problem, gdyby okazało się, że zachwyca cię zły wiersz? To znaczy „zły” w ocenie tak zwanych znawców. Masz snobistyczną potrzebę, żeby podobały ci się rzeczy uznane za ładne?
M.W.: Nie, nie zależy mi żeby podziwiać tylko to, co już zyskało uznanie. Po prostu nie znam się na poezji, mam za mało wyrobiony w tym względzie gust, nie dostrzegam „drugiego dna”, nie wiem, czy autor nawiązuje do jakiegoś słynnego wiersza, czy może prowadzi dialog z nieżyjącym poetą, a skoro tego nie wiem, to pewnie ciężko mi będzie docenić wagę wiersza i być może przeoczę jego wartość.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
M.W.: Miałam czternaście lat, kiedy przeczytałam „Na wschód od Edenu” Johna Steinbecka. To było dla mnie ogromne przeżycie, w dużej mierze wywarło wpływ na moje własne książki. Szczególnie w pamięć zapadła mi postać Kate, matki bliźniaków, która była tak zła, że nigdy wcześniej poza bajkami, w których występowały złe królowe, nie spotkałam się ze złem w tak czystej postaci. Inną ważną dla mnie książką był „Wywiad z wampirem” Anne Rice. Zachwycił mnie stworzony tam świat, odczucia bohatera przemienianego w wampira, to jak zaczął postrzegać światło księżyca, zachwycał go blask światła na guzikach koszuli, zdumiewało wrażenie, że rzeźby mają oczy. Poza tym zdecydowanie Donna Tartt i jej „Tajemna historia”. Bohaterowie tej książki wydają się tak wielowymiarowi, a szkoła, w której się uczą tak realistyczna, że do dzisiaj wierzę, iż ten świat istnieje naprawdę.
J.W.: A dziś jeszcze są w twoim życiu momenty takiego zachwytu literaturą, takiego zainspirowania?
M.W.: Oczywiście, ciągle mi się to zdarza, ale już nie na tak potężną skalę. Dwa lata temu zachwyciła mnie powieść Emmy Donoghue „Pokój” – rewelacyjnie skonstruowana historia, opowiadana przez dziecko urodzone w piwnicy domu porywacza. Albo „Emma i ja” Elisabeth Flock – opis przeżyć małej dziewczynki, obdarzonej ogromną wyobraźnią a jednocześnie wychowanej w rodzinie, od której chciałoby się odwrócić wzrok. W tym roku moim faworytem jest powieść „Dziecko śniegu” Eovyn Ivey.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.W.: Uważam, że mamy bardzo ciasny rynek filmowy i książkowy, na co składa się kilka czynników. W Polsce brakuje wytwórni filmowych takich, jak na przykład w USA, więc powstają tylko te filmy, na które Polski Instytut Sztuki Filmowej przekaże pieniądze. To duży błąd, ponieważ filmy takie, jak na przykład „Leon zawodowiec” nigdy nie będą miały szansy wejść do produkcji.
J.W.: A książki?
M.W.: Jeśli zaś chodzi o rynek książki, sytuacja ma się całkiem inaczej. Mamy wiele wydawnictw, tak wiele, że następuje walka o półki w księgarniach, a czytelnik staje w drzwiach księgarni i ogarnia go uczucie, jakie przeżywali moi rodzice, gdy w czasie komuny i pustych półek w sklepach nagle weszli do sklepu zabawkowego w Berlinie.
J.W.: Można z tym coś zrobić?
M.W.: Co można by zrobić? Nie chcę się bawić w politykę ale uważam, że więcej wolnego rynku, prawidłowe wydawanie niższych podatków i likwidacja przymusowych ubezpieczeń ZUS dałaby ludziom możliwość posiadania w kieszeni większych kwot pieniędzy. Natomiast firmom dałoby to możliwość rozkwitu, zatrudnienia większej ilości pracowników, a co za tym idzie więcej ludzi w Polsce miałoby pracę i kapitał. Z tego wynikłyby większe zakupy, na przykład w księgarniach, więcej ludzi kupiłoby bilety do kina, a to już rozpędziłoby rynek…
J.W.: Firmy nie zatrudnią większej ilości pracowników, jeśli mogą kazać harować mniejszej ich liczbie. Prezes będzie wolał podzielić się nadwyżkami z Zarządem i jeszcze jedną złotą klamkę w toalecie na daczy zamontować. (Śmiech.) Ale, zostawmy politykę. Mam wrażenie, że uciekasz od zasadniczego pytania: jesteśmy krajem wciąż kulturalnie zapóźnionym, czy nie? I jak polska pisarka, jeśli dostrzega, że nie urodzenie się w kulturze Szekspira czy Goethego, tylko w kulturze – celowo to wyostrzę – Matki Boskiej Częstochowskiej i nawiedzonych poetów romantycznych było jednak pewnym ograniczeniem, mogłaby starać się o polepszenie swojej kulturowej sytuacji? Oczywiście, jeśli żadnego zapóźnienia nie dostrzegasz, albo uważasz, że jest ono jedynie systemowe (brak kasy, zły ZUS, zły system w ogóle itd.) no to nie ma o czym gadać. Ale zakładam, że jest. A zatem, Małgosiu, jak widzisz kulturę naszą? Wielka ci ona, czy mizerna? Dziwne to, że polskiej literatury na świecie wiele nie przekładają, czy wcale nie dziwne?
M.W.: Masz złe zdanie o „prezesach firm”, Jakubie. (Śmiech). Jeśli dyrektor fabryki lalek nie zatrudni więcej osób to wyprodukuje sto zabawek dziennie, a nie tysiąc i przez to nie wzbogaci się, jak by chciał. A nie zatrudni tych pracowników ponieważ ozusowanie i oskładkowanie umów o pracę zabiera ponad połowę ich wartości. Długo by gadać. W kwestii kultury, zawsze byliśmy „pawiem narodów, ale i papugą”, więc pewnie mamy trochę braków, głównie wynikających z kompleksów oraz (powtórzę jeszcze raz) z systemu, w jakim żyjemy. Akurat fakt, że mieliśmy „nawiedzonych” poetów romantycznych dla mnie jest plusem i gdyby nie kolejne lata wojen oraz komunizm, pewnie byśmy to dobrze wykorzystali. Tymczasem ciągle coś nas blokowało, kultura była obecna, ale napotykała duże utrudnienia. Przykładów jest dużo, począwszy od awangardowej warszawskiej jesieni w latach pięćdziesiątych, o której pisał Stefan Kisielewski po genialnych autorów, którzy zmuszeni byli tworzyć do szuflady. Dzisiaj też się trochę pogubiliśmy. Zbyt wiele powielamy, zamiast tworzyć własne, oryginalne rzeczy; krzyczymy, zamiast mówić o trudnych sprawach, chcemy być jak Amerykanie, chcemy być jak Szwedzi. Zdumiewa mnie też potrzeba Polaków do pisania źle o rodakach, o ich prymitywizmie, wulgarności czy pijaństwie, zamiast podkreślać naszą kreatywność, pomysłowość i odwagę. W sferze martyrologii ci sami autorzy zżymają się na celebrowanie polskich porażek (zamiast zwycięstw), przedstawiając jednocześnie Polaków jako – delikatnie mówiąc – nieudaczników. Popatrzmy jak radzą sobie Szwedzi w próbach zainteresowania świata ich dorobkiem pisarskim. Otóż Szwedzi pomagają pisarzom choćby przez traktowanie pisarstwa nie jak hobby a jak zawodu. Idą za tym pieniądze, dzięki czemu powstaje wiele dobrych pozycji literackich, ponieważ pisarz ma czas i środki na napisanie książki. Szwedzi od małego uczą czytać ze zrozumieniem, państwo dotuje wydawców zagranicznych, którzy chcą wydawać szwedzkie kryminały. A jak my pomagamy pisarzom wyjść poza granice naszego kraju i jak traktujemy pisarzy tu, w Polsce? Nad Wisłą podatki są marnotrawione często na jałowe inicjatywy kulturalne, natomiast dotujemy wydania zagraniczne powieści polskich, ale tych z najwyższej półki, do której nawet bibliotekarz nie może dosięgnąć po drabince. (Śmiech). A przecież powieść komercyjna może łatwiej trafiłaby do czytelników na Zachodzie? Powinniśmy zacząć od podstaw: szanujmy pracę pisarzy, niech to będzie zawód jak każdy inny. Nie zmuszajmy ich do pracy za darmo. Gwarantuję, że jeśli pisanie stanie się pracą, powstaną naprawdę dobre książki, które przysłużą się do promowania polskiej kultury poza granicami kraju.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.W.: Chyba nie ma takiego tematu. Jeśli nie ujęłam interesującego zagadnienia w książce, poruszyłam je w opowiadaniu, tak, że nie czuję, bym nie zrealizowała któregoś z moich pisarskich planów.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.W.: Świetnie, gdy pisarz zna się na czymś i właśnie o tym pisze, na przykład jest z zawodu prawnikiem, więc jego bohater również pracuje jako prawnik. Nie uważam jednak, żeby miało być to regułą. Kiedyś na przykład pisałam o ludziach związanych ze sztuką, ponieważ sama jestem rzeźbiarką. Sprawiało mi wiele przyjemności poruszanie się w znanym mi środowisku a jednak czułam, że jest coś więcej, po co jeszcze nie sięgnęłam. Porzuciłam znajome mi rejony i nagle poczułam, jakbym odetchnęła pełną piersią. Uwielbiam tworzyć historie nie związane z tym, co znam. Chcę pisać o rzeczach mnie fascynujących, poznawać je poprzez przygotowywanie się do pisania. Obecnie piszę głównie o problemach: o porwaniach dzieci, o zaginięciach ludzi, o przemocy domowej, o chorobie afektywnej-dwubiegunowej, o adopcji. To mnie interesuje i wydaje mi się ważne do poruszenia w literaturze.
J.W.: Wspomniałaś o rzeźbieniu. Są jakieś analogie między literaturą a rzeźbą? Przydaje ci się doświadczenie z jednej dziedziny, kiedy pracujesz nad drugą?
M.W.: Bardzo często słyszę od czytelników, że pisząc, tworzę obrazy, są plastyczne, łatwe do wyobrażenia. Poza tym, kiedy zabieram się za pisanie książki, tworzę szkice postaci bohaterów. Dzięki temu wiem, jak się ubierają, jak wyglądają, z jakich pochodzą środowisk. Zostaje tylko krok do poznania kim są.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.W.: Od czytelników oczekuję tylko tego, żeby nie czytali książki przez pryzmat własnych oczekiwań. Czasem zdarza się, że ktoś zaczyna recenzję od „Myślałam, że ta książka będzie o…. a ona o tym nie była, więc mnie zawiodła”. To błąd. Pisarz nie jest na usługach czytelnika, a czytelnik powinien uważnie wybierać pozycje do czytania i nie zakładać z góry, co znajdzie w książce.
J.W.: Rewolucyjne podejście. (Śmiech.) Przecież cały ten biznes oparty jest na tym, żeby zaspokoić gusta czytelnika, a zwłaszcza czytelniczki, która spodziewa się, że dostanie to samo, co zwykle, tak samo, jak zwykle i bez zaskoczeń, bez przymusu myślenia. To nie moja opinia, tylko wydawców, jakich miałem okazję poznać. A ty chcesz rozbijać stereotypy myślenia? Zmuszać do zmiany poglądów?
M.W.: Lubię walczyć, czy to w powieściach czy poprzez wywiady. (Śmiech).
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.W.: Przychodzi mi do głowy tylko wrażliwość. U mnie, poprzez codzienne pisanie, a więc stawianie się w sytuacjach bohaterów dobrych i złych, wykształciła się ogromna empatia. Naprawdę ogromna. Kiedy w realnym życiu napotykam jakiś problem, natychmiast, bezwiednie oglądam go z kilku stron. Nie widzę przez to czerni i bieli, ale głównie szarość.
J.W.: Istnieje niebezpieczeństwo, że z tej empatii zostaniesz Matką Małgosią i będziesz rozdawać zupy bezdomnym? (Śmiech.) Wiesz,, śmieję się, ponieważ mam wrażenie, że empatia artystów jest, delikatnie mówiąc, pozorna. Twoja empatia przekłada się na realne, pozaliterackie działania?
M.W.: Hmmm. To, o czym mówię, wykracza poza literaturę. Możliwość spojrzenia na problem szerzej niż tylko przez pryzmat czerni i bieli pomaga mi w życiu codziennym. Nie twierdzę, że zmienia mnie to w lepszą osobę, ale przynajmniej potrafię zrozumieć drugą stronę konfliktu, a co za tym idzie, łatwo przychodzi mi stać się mediatorem.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.W.: Urodzenie dziecka skierowało moją uwagę na nowe tematy, rozwinęło mnie więc również pod względem pisarskim. Jeśli autor czerpie inspiracje z otaczającego go świata, rodzina w niczym nie przeszkadza, a wręcz rozszerza ten świat i nadaje mu barw.
J.W.: A problem czasu? Przy dziecku jest go mniej? Z rodziną jest mnóstwo spraw do załatwienia, które odciągają od pisania, tworzenia? Jak to godzisz? W ogóle: jak to pogodzić?
M.W.: Na przykład dzisiaj moja córeczka została w domu, ponieważ kolejny raz jest chora. Rozmawiam więc z Tobą, a jednocześnie co jakiś czas odpowiadam na pytania dziecka i podziwiam jej rysunki. Na pewno jest trochę trudniej tworzyć, gdy ma się rodzinę. Jednocześnie nie rozumiem Amy Tan, która twierdzi, że nie założyła rodziny, ponieważ książki są jej dziećmi. Książka nie zastąpi żywego człowieka, a proces twórczy nie zrekompensowałby braku rodziny. Poza tym, Boże, jakie to byłoby dla mnie ogromne obciążenie, wiedzieć, że postawiłam wszystko na jedną kartę! A co jeśli z pisania nic nie wyjdzie? Poza tym, przecież codziennie tysiące ludzi odstawia dzieci do szkół/ przedszkoli/ żłobków i idzie do pracy. Nie odrealniałabym pracy twórczej od normalnego życia, dla mnie pisarz to taki sam człowiek jak ten, który prowadzi negocjacje dla firmy albo udziela kredytu w banku. Czy tamci pracownicy umysłowi nie są w stanie pogodzić pracy z rodziną?
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.W.: Skala sukcesu pieniężnego w literaturze na pewno zmieniła się w ostatnich latach. Kiedyś była to sprzedaż wynosząca około dwudziestu tysięcy egzemplarzy, dzisiaj sukcesem jest sprzedać sześć tysięcy. Jeśli jednak podejdziemy do zagadnienia bardziej metaforycznie, dla mnie sukcesem jest pochwała ze strony czytelników, fakt, że chcą sięgać po mnie, podczas gdy w księgarni stoi tak wiele innych powieści. Sukcesem jest fakt, że moją pracą stało się pisanie. Dla kogoś innego jednak sukcesem będzie wydanie pierwszej powieści, pierwszy list od czytelnika albo znalezienie się na liście „bestsellerów”. Obecnie mamy rynek skupiony wokół mediów, więc w skali ogólnej, sukces odnosi ten pisarz, który jest zapraszany do programów telewizyjnych i awansował w gazetach z rubryk dotyczących kultury, do rubryk dotyczących rozrywki.
J.W.: Nie żenują cię takie sytuacje, kiedy na przykład uznany pisarz zajmuje się komentowaniem tego, jak dwudziestu kilku facetów lata za kawałkiem nadmuchanej gumy obciągniętej skórą? Nie jest coś nie tak z tą kulturą, kiedy pisarza czy pisarkę prosi się o skomentowanie zaparcia modelki albo nowej fryzury biskupa?
M.W.: Mądry pisarz odmówi komentowania takich spraw, ale dlaczego miałby odmówić wzięcia udziału w nieco mądrzejszym, a komercyjnym przedsięwzięciu? Wszystko zależy od tego, jaki chce wystawić sobie wizerunek. Nie widzę niczego złego w mieszaniu kultury z rozrywką.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.W.: Taką przestrzenią na pewno jest szkoła mojego dziecka i to, co z nią związane. Spotkania na kinderbalach nie owocują rozmowami o książkach, ale są dla mnie równie wielką przyjemnością. Staram się otaczać ludźmi z różnych środowisk. Wiele moich koleżanek nie jest pisarkami, a przecież uwielbiam się z nimi spotykać i rozmawiać o sprawach nie związanych ze sztuką. W ogóle lubię różnorodność. Tak się złożyło, że mój mąż zajmuje się kulturą, jest basistą w zespole Farba oraz redaktorem poczytnego miesięcznika „Top Guitar”, więc w moim domu wszystko kręci się wokół sztuki. Rozmawiamy o rynku książek i czasopism, pomagamy sobie nawzajem w sprawach związanych z PR albo z tworzeniem. Poza tym utrzymuję kontakt z wieloma pisarzami i pisarkami, co uważam za bezcenne doświadczenie. To mnie syci i wystarcza.
J.W.: Czemu artyści muszą zajmować się PR? Czy to dlatego, że większość pracowników firm PR zajętych jest pisaniem swojej pierwszej powieści? (Śmiech.) A tak na poważnie: po co artyście myślnie o PR? Przecież mózg nie umie myśleć o dwóch sprawach na raz, więc jeśli artysta mysli o PR, to nie myśli o sztuce. Czy nie tak to jest?
M.W.: Znam pisarkę, która w korporacji była PR-owcem i świetnie sobie radziła a teraz z równie dobrym efektem dba o swój wizerunek autorki. Oczywiście, nie każdy jest do tego stworzony. Ja na przykład umiem walczyć o drugiego pisarza, ale czułabym się skrępowana, „sprzedając” własną powieść. W dużych wydawnictwach ukazuje się drukiem około 30 -40 powieści miesięcznie, a działy PR zatrudniają najczęściej 3- 5 osób. Nie da się wypromować każdej książki, poza tym mamy ograniczony świat mediów, które przecież są zasypywane przez książki od wielu wydawców. Kiedyś, będąc w radio, redaktorka prowadząca audycję, zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie czekały książki przysłane do recenzji. Nie jestem przesadna, ale tam wyglądało jak w komedii absurdu: książki zajmowały CAŁĄ przestrzeń, od podłogi po sufit. Pisarz często musi więc wziąć sprawy w swoje ręce, coraz częściej spotykam się tez z pisarzami, którzy wynajmują PR-owskie agencje, nie związane z wydawcami ich książek, a zajmujące się promocją.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.W.: Przychodzi mi do głowy „amerykanizacja” moich powieści. Często słyszę do czytelników, że nie piszę jak Polka i moje powieści byłyby nie do odróżnienia od zachodnich, gdybym nadała bohaterom zachodnie imiona i akcję osadziła na przykład w USA. Dzieje się tak dlatego, że czytam bardzo wiele literatury amerykańskiej. Przyznaję bez bicia, że nią przesiąkłam i pewnie przenosi się na mój styl pisania.
J.W.: Co to znaczy, że według niektórych „nie piszesz jak Polka?” Jak w takim razie piszą Polki, a jak piszą nie-Polki? W czym tkwi różnica, jak myślisz?
M.W.: Musiałbyś zapytać o to moich recenzentów. Może chodzi o szybkość budowanych przeze mnie scen, albo, że idą bardziej w kierunku amerykańskiej, klarownej historii ze zwrotami akcji a unikam dużej ilości niedomówień i scen, które nie popychają fabuły? Kiedyś zastanawiałam się, na czym polega różnica pomiędzy powieściami amerykańskimi a polskimi i widzę ją w mocno ogólnym ujęciu. Na Zachodzie kursy pisania można spotkać już na etapie edukacji licealnej a u nas profesjonalni pisarze często nie mieli z nimi styczności. Daje się to zauważyć w budowie fabuły, braków punktów zwrotnych. Jest pewna przesada w pokazywaniu bohaterów: albo są tak mili i „fajni”, że ma się ochotę ziewnąć, albo są przeskalowani w drugą stronę: źli, okrutni, wulgarni, pozbawieni charyzmy. W polskich powieściach wiele jest czynności bohaterów a mało czynów. Oczywiście to nie jest cechą literatury polskiej, czytam wiele świetnych pozycji polskich, które -gdyby powstały w USA- mogłyby odnieść tam sukces. Wydaje mi się też, że za często odnoszą się do sytuacji lokalnych albo zrozumiałych tylko dla społeczeństwa polskiego.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.W.: Nie miałam jeszcze żadnych sukcesów, które warto by tutaj wymienić. Mam natomiast swoje małe, prywatne sukcesy związane z pisaniem. Czytelnicy piszą mi piękne listy, w których dziękują za powieści. Coraz częściej udaje mi się napisać powieść tak, jak to sobie wyobrażałam, kiedy siadałam do jej tworzenia. Moje nazwisko zaczyna być znane w kręgach czytelniczych. Poza tym wszystko, co można osiągnąć, mam nadzieję, że dopiero jest przede mną!
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.W.: Uwielbiam portale społecznościowe, dzięki nim poznałam wielu pisarzy i ludzi związanych z kulturą. Facebook ułatwił mi tworzenie, otworzył mi nowe możliwości, dał mi ogromną wiedzę o rynku wydawniczym. Natomiast ciekawi mnie, co powiedzieliby wydawcy, gdybyś spytał ich o to samo? Kiedyś kwestia zaliczki, nakładu książki, niuansów związanych z jej redakcją czy z promocją była indywidualną sprawą pomiędzy wydawcą a pisarzem. Dzisiaj my, autorzy, wiemy niemal wszystko o praktykach wydawców, więc czasem się zastanawiam, czy im Facebook mocno utrudnił życie.
J.W.: Myślisz, że wydawcy przejmują się, że pisarze wiedzą więcej o wydawniczych praktykach?
M.W.: Jestem przekonana, że jest im trudniej negocjować umowy w obecnej dobie facebooków i łatwego przepływu informacji.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.W.: Urodziłam się pod znakiem Wodnika, a to oznacza, że nie mam żadnych problemów ze zglobalizowanym światem, jestem otwarta na nowe możliwości technologiczne, uwielbiam przebywać w tłumie ludzi i cieszy mnie poczucie jedności z resztą świata. Jeśli chciałbyś mnie wystraszyć, wysadź mnie na pustyni, gdzie w promieniu wielu kilometrów nie będzie żywego człowieka. To byłby dla mnie dramat!
J.W.: Sama jednak na początku rozmowy wspomniałaś, że literatura dziś to ocean, a pisarz – kropka na tym oceanie. Czy nie jest ci przykro, że w dniu, kiedy ukazuje się twoja powieść, ukazuje się też trzysta innych? Czy pragnieniem artysty nie jest zwykle bycie jedynym artystą, na którego ludzie zwracają uwagę?
M.W.: Jest mi przykro, że żadna moja powieść nie ukazała się jeszcze drukiem poza granicami naszego kraju, ponieważ drzemie we mnie przekonanie, iż znalazłabym tam czytelników. Nie miałam nigdy jednak ambicji, żeby być tą jedną, jedyną. Chyba jestem też wojownikiem: im trudniej, tym ciekawiej, a sukces tym lepiej będzie smakował.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.W.: Zdecydowanie jestem świadkiem. Literatura stała się dla mnie siłą, dzięki której mogę zwracać ludziom uwagę na pewne rażące problemy, z którymi spotykamy się w życiu. Nie pouczam nikogo, ale zadaję pytania. Pytam na przykład, czy matka cierpiąca na chorobę afektywną dwubiegunową może samotnie wychowywać dziecko? Albo pytam, czy nie jesteśmy zbyt autorytatywni, gdy słyszymy w mediach o dramacie jakiegoś człowieka? Ile mamy w sobie z hejterów internetowych?
J.W.: Jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.W.: Tu może tkwić przyczyna problemu. Inne przyczyny są bardziej prozaiczne: mało który wydawca prowadzi dział, gdzie stara się o sprzedaż książki na Zachód. Sprzedajemy książki do Wietnamu, do Rosji, czasem do Niemiec, ale to też jest rzadkość. W USA pisarz nie może rozmawiać z amerykańskim wydawcą bez agenta literackiego. Trudności się mnożą: nie każdego pisarza stać, by opłacić sobie tłumaczenie obszernych fragmentów tekstu, a jeśli już posiada takie fragmenty, to nie wie, co z nimi zrobić dalej. Do kogo się zwrócić? Jak rozpocząć działania? Kiedyś usłyszałam, że nasza literatura na Zachodzie jest postrzegana tak, jak u nas literatura bułgarska. Zastanówmy się nad tym przez moment. Czy Bułgarzy naprawdę nie mają dzisiaj świetnych pisarzy? Dlaczego ich nie znamy?
J.W.: Może dlatego, że nie było bułgarskiego Dantego? Ani bułgarskiego Goethego? A ci bułgarscy pisarze, którzy byli i są, odwołują się do lokalnych sław, lokalnych talentów i lokalnych spraw, które nikogo poza Bułgarią specjalnie nie interesują? Tak czy inaczej, mam ochotę ciebie zapytać twoim własnym pytaniem: dlaczego ich nie znasz? Dlaczego „zamerykanizowałaś” swoje pisanie, a nie „zbułgarzyłaś” albo „poturczyłaś” na przykład?
M.W.: A widzisz, był czas w moim życiu, kiedy z bibliotek wybierałam książki, szukając nie po nazwisku a po kraju pochodzenia. Zapoznałam się wówczas z ogromna liczbą pisarzy, nie wykluczam, że również bułgarskich (śmiech) chociaż dzisiaj nie przypomnę sobie żadnego nazwiska. Nie wątpię jednak, że mieli swoich wieszczy. I nie wydaje mi się, by pisali tylko o lokalnych sprawach. Miłość jest przecież tematem uniwersalnym, tak samo jak przebaczenie, dylematy moralne czy śmierć. Znowu docieramy do punktu, w którym pytałeś, dlaczego polska literatura nie ma przebicia na świecie? A dlaczego książka o miłości w Bułgarii, napisana przez Bułgara, albo o zdradzie w Ankarze, napisana przez Turka, nie ma czytelników na całym globie?
J.W.: No właśnie!
M.W.: Lubię literaturę europejską, bardzo odpowiadają mi też szwedzkie kryminały, ale jest coś dla mnie pociągającego w czytaniu książek amerykańskich pisarzy. Być może drzemie we mnie zakompleksiona Polka, urodzona w dobie komuny, która jako dziecko ujrzała w gazecie „Rock’N’Roll” powiew Zachodu i się zauroczyła.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.W.: Niestety nie okażę się zbyt oryginalna i wymienię te nazwiska, które są cenione od lat. Gustaw Herling-Grudziński, Leopold Tyrmand, Waldemar Łysiak.
J.W.: Zdajesz sobie sprawę, że wymieniłaś pisarzy, którym, może poza Tyrmandem, „Gazeta Wyborcza” odmawia racji bytu, bo nie kochali (Herling) i nie kochają (Łysiak) Adama Michnika? (Śmiech.) Celowo takich „zoologicznych antykomunistów” wybrałaś?
M.W.: Najwyraźniej podzieliłam ich pogląd w kwestii miłości (śmiech). Tak, wybrałam ich celowo, ale tu zaznaczam, że obecny Łysiak już nie robi na mnie wrażenia jak Łysiak z czasów książek o Napoleonie, czy „Dobrego”. Tamte książki były świetne i czerpałam z nich wiedzę garściami, obecnie nasze poglądy, szczególnie na współczesny świat, rozeszły się w różne strony. Czemu ich podziwiam? Ponieważ byli świetnymi pisarzami, mieli doskonały warsztat i styl, ich powieści mnie porywały, hipnotyzowały albo wywoływały inne silne emocje. Poza tym jako osobowości ci pisarze mieli (mają) dużą charyzmę… Teraz myślę, że nie wiem, gdzie głowę miałam, skoro wymieniając ważnych dla mnie pisarzy polskich, nie sięgnęłam po Stanisława Lema!
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.W.: Odczuwam bolesny brak szerokiego wyboru współczesnych horrorów napisanych przez moich rodaków. Zastanawiam się, dlaczego tak się stało, czy ten gatunek wymarł?
J.W.: Łukasz Orbitowski ma w tym momencie prawo obrazić się śmiertelnie. (Śmiech.) Polski horror, mogę powiedzieć jako były redaktor „Nowej Fantastyki”, ma się nieźle. Jest Orbit, doszlusował Wojtek Gunia, znalazłoby się jeszcze parę nazwisk. Stron z polskimi horrorami w necie jest też kilka. To jak? W ogóle nie chciało ci się ich czytać, szukać, a teraz mówisz, że ich nie ma? (Śmiech.)
M.W.: Kilka większych nazwisk – to nie jest szeroko pojęty wybór. Wciąż nie mamy polskiego Stephena Kinga.
J.W.: No, jak nie mamy! (Śmiech.) Przecież co najmniej dwóch pisarzy, Łukasz Orbitowski i Jakub Ćwiek, jest tak nazywanych. (Śmiech.) Ale wróćmy do ciebie. Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.W.: Na mój debiut umowę podpisał pierwszy wydawca, do którego wysłałam powieść „Dłonie”. Później trochę żałowałam tego pośpiechu.
J.W.: Czego żałowałaś? Przed czym mogłabyś przestrzec debiutantów, którym też spieszno do zobaczenia książki w okładkach?
M.W.: Wydawca początkował razem ze mną, więc miał niewielkie pojęcie o rynku książek. Uważał, że jeśli „Dłonie” trafią do księgarń, może już umyć ręce. Musiałam pokrywać koszty promocji, na szczęście dość małej by puścić mnie z torbami: przejazdy do Warszawy, hotele, przejazdy na wieczór autorski z okazji premiery książki w Hajnówce. Gdybym miała przestrzec debiutantów to przede wszystkim zachęcam do uważnego czytania umów. Nie bierzcie pierwszej oferty z brzegu, tylko poczekajcie na odpowiedzi od jeszcze innych wydawców. Ważne, by zapytać zawczasu o nakład i promocję książki, trzeba ustalić w umowie takie szczegóły jak długość okresu, na jaki sprzedajemy prawa autorskie, kto pokrywa koszty promocji, w jakich księgarniach będzie dostępna powieść.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.W.: Bardzo wielu wydawców odrzuciło moją książkę „Dziewczynka, która widziała zbyt wiele”. Co gorsza, docenili wartości powieści, a mimo to wystraszył ich temat przemocy, na którym skupiłam się w książce. To otworzyło mi szeroko oczy na fakt, że w dużej mierze to wydawcy kształtują gust czytelników, a nie na odwrót. Poza tym przypadkiem (a mówimy o powieści, która była nominowana na Festiwalu Literatury Kobiecej w Siedlcach do nagrody głównej Pióra, do nagrody czytelniczej i otrzymała nagrodę fundacji Age of Reading dla książki o tematyce wykluczenia) moje powieści nie były odrzucane. Zresztą od tamtej pory wiele się zmieniło i obecnie pracuję nad książkami, na które już wcześniej podpisuję umowy.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.W.: Miałam kilku wydawców i współpraca z każdym z nich układała się zupełnie inaczej. Wszystkie te wydawnictwa wspominam jednak bardzo ciepło. Zawsze miałam dobry kontakt z redaktorami, szczególnie dobrze wspominam panią Edytę Klimek, redaktorkę w Świecie Książki, która była bardzo surowa i wiem, że z powodu jej ostrego języka uciekło od niej kilku autorów. Ja nie uciekłam, zostałam i bardzo wiele się od niej nauczyłam. Jestem ugodowa i mam duży dystans do swoich tekstów, więc nigdy nie toczyłam wojen z redaktorami. Nie przypominam też sobie, bym była w konflikcie z jakimś wydawcą.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
M.W.: Świetnie! Na każdą nową książkę czekam jak na narodziny dziecka. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła pracować w innej branży.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
M.W.: Obecnie pracuję nad powieścią o siostrach, rozdzielonych adopcją. Zaraz po niej będę miała czas by wrócić do pisania książki s-f, ponieważ pierwsza część zaplanowanej przeze mnie trylogii dla młodzieży ujrzy światło dzienne wiosną, w wydawnictwie Media Rodzina, więc już czas na dokończenie tomu drugiego. Poza tym mam wiele pomysłów na kolejne teksty. Nie wiem, który zwycięży, ale nie nękają mnie żadne wątpliwości, będę pisała przez całe życie, jeśli pozwoli mi na to zdrowie oraz inne okoliczności.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.W.: Warsztaty pisania to skarbnica wiedzy. Polecam je każdemu, kto próbuje pisać, a już tym, którzy chcą być pisarzami, wręcz zalecam odbycie przynajmniej kilku takich kursów. Trochę żałuję, że kiedy byłam studentką, w Trójmieście nie dochodziło do tak ciekawych inicjatyw, więc na etapie debiutu nie zapoznałam się z tajnikami pisarskiej wiedzy.
J.W.: Kim byłaby idealna Małgorzata Warda w idealnym wszechświecie?
M.W.: Przede wszystkim chciałabym być dobrym człowiekiem i przejść przez życie tak, by niczego nie musieć żałować.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.W.: Zależy, kto ją uprawia i w jaki sposób.
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Fot. Nafi Photography oraz z archiwum Małgorzaty Wardy.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.