Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Anna M. Brengos.: Na początek trzęsienie ziemi, a późniejszych scen nikt nie dotrwa. (Śmiech.) Pytanie „Kim jesteś?” zadają sobie początkujący filozofowie, bo ci bardziej zaawansowani wiedzą, że i tak się tego nie dowiedzą. Kim jestem? Jeśli chodzi o przypisywane mi role społeczne, to najdłużej spełniałam się w tej oświatowej. Trzydzieści dwa lata pracowałam z dziećmi i młodzieżą w różnym wieku. Teraz „czynię dobro” i na tym polega moja praca zawodowa. A tak żeby było jaśniej, to pracuję w fundacji. W literaturze zaś jestem małym pędraczkiem, który pełznie wśród barwnych motyli, a po drodze dobrze się bawi. Mam nadzieję, że przy tym go nie zdepczą. Nie przypuszczam, żebym z moim podejściem do pisania, z tematami, które poruszam, postaciami, jakie tworzę, a przede wszystkim z podejściem do wydawców i promotorów mogła zrobić KARIERĘ literacką. Noszę w sobie dużo pokory – pewnie długo będę takim pędraczkiem. I to nie jest tak, że mam kompleksy w odniesieniu do głośnych nazwisk, tylko nie pcham się na miejsca przez nich ciężko wypracowane…. Albo mniej ciężko, ale przynależne. „Piszę dla kucharek”. Lubię i szanuję kucharki, ale kariery się na tym nie da zrobić.
J.W.: Jak sobie wyobrażasz te twoje „kucharki”? Jaka to grupa? Czym się charakteryzuje i czego szuka w literaturze?
A.M.B.: Tym mianem zwykło się określać mniej wyrobione gusty literackie kobiet niepretendujących do tak zwanej inteligencji. Błąd! Ja tym mianem określam wszystkie kobiety zmęczone codziennym kieratem, pogonią za karierą, czy koniecznością sprostania nazbyt wygórowanym wymaganiom (bez względu na to, czego miałyby dotyczyć). Ta grupa czytelniczek (a są wśród nich również prawniczki, lekarki, profesorki i damska część kadry zarządzającej), w realnym życiu borykają się z dramatami, dylematami egzystencjalnymi i walką o przetrwanie. Biorąc do ręki książkę, chcą od tego wrzącego tygla odpocząć. No to ja im w tym pomogę. Aha, niektórzy faceci się nie przyznają, ale też tak mają. Oczywiście, ci czytający.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
A.M.B.: Nigdy nie wiedziałam, że chcę pisać. I chyba nigdy nie chciałam. W każdym razie nie planowałam, że będę pisać. Gdybym miała takie plany, pewnie wybrałabym polonistykę, a ja jestem magistrem wychowania fizycznego z dyplomem menedżera. Po prostu pewnego dnia odpaliłam komputer i zaczęłam klepać w klawisze dla odmiany z przyjemności, a nie na zadany temat. Gdybyś mnie zapytał, czy chcę pisać, to pewnie odpowiedziałabym, że chcę lody karmelowe. Ja nie chcę, ja piszę.
J.W.: Czemu ta różnica między „chcę pisać” a „piszę” jest dla ciebie taka istotna?
A.M.B.: Hmmm… Ja nie dążę do pisania jak świeżo wyklute żółwie do oceanu. Ono nie jest moim celem ani absolutem. Nie jestem od niego uzależniona. Jeśli mam ochotę, to podnoszę klapę laptopa, ale nie mam wyrzutów sumienia, siedząc z przyjaciółmi na kawie, że mi tam przez ten czas nie przybywa tekstu. Widocznie jeszcze nie dorosłam do PISARSTWA. Nie wyobrażam sobie w moim wydaniu tych „dupogodzin”, które obowiązkowo trzeba wysiedzieć przed komputerem będąc PISARZEM. Nie potrafiłabym odrabiać szychty przy klawiaturze. Pisanie ma dla mnie być radością, nie zniewoleniem, a w takim „chciejstwie” dostrzegam zalążek przymusu – tego magnesu, który cię ciągnie, ale nie jest siłą kierowaną twoją wolą.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
A.M.B.: Literatura kobieca to taka, w której nie ma walki o władzę, brutalnych scen, popisywania się znajomością broni i samochodów, a do łóżka idzie się z namiętności, jeśli nie miłości, ale na pewno nie dla odreagowania strzelaniny. Sporo dyskusji odbyło się na ten temat. Mnie nie przeszkadza, że jakaś książka (moja, czy cudza) została zakwalifikowana jako literatura kobieca. Pod takim szyldem spodziewam się „izotonicznych doznań”, a nie rozbebeszania psychologicznych flaków, czy jakichkolwiek innych uczuciowych horrorów. Kobiety są kochające, ciepłe, miękkie, pachnące chlebem (ok – nie wszystkie) i taka jest literatura kobieca (ok – nie cała).
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
A.M.B.: Ludzie, którzy działają w wymienionych przez ciebie rejonach, albo są intelektualistami, albo na takich pozują. Żaden z nich się nie przyzna, że lubi kartofle ze zsiadłym mlekiem (celowo użyłam słowa „kartofle”). Piją latte i jedzą sushi. Nie wszystkim wypada czytać o pogoni za szczęśliwą miłością, albo niekontrolowanie zaśmiać się w metrze. Mówiąc współczesnym językiem marketingu – krytycy literaccy nie są targetem dla twórców literatury kobiecej. Mają inną wrażliwość. Słuchacze Wagnera nie będą się pochlebnie wyrażać o Abbie. Ciągle zapominamy, że popkultura, to też kultura. Z definicji słowa „kultura” wynika jasno, że jest to „całokształt duchowego i materialnego dorobku społeczeństwa”. A społeczeństwo dorobiło się także literatury kobiecej. Ups! Druga strona tego medalu wygląda tak, że przeciętny odbiorca literatury kobiecej nie szuka recenzji i nie serfuje po portalach kulturalnych, czyli lekceważenie i macosze traktowanie jest obustronne.
J.W.: Twierdzisz, że powstały światy równoległe i równie wobec siebie obojętne?
A.M.B.: Obojętne? Nie. I nawet nie wrogie. To tak jak spacyfikowany pies z kotem – kiedy się je obserwuje, udają, że się nie dostrzegają i lekko gardzą sobą nawzajem, ale spuść je z oka, to będą sobie wzajemnie wyjadać z miski. Czasami trochę kudłów polata, ale na ogół sobie nie wadzą. Idę o zakład, że niejeden z tych krytyków zabiera w kolejkę do lekarza jakieś „czytadło”.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
A.M.B.: Pisanie. Siedzenie na dupie i wklepywanie w klawisze tego, co mi się przewija przez zwoje. To tak jak wyciskanie soku z pomidorów. Owoc się rozbebesza i wypływa z niego to co ma w środku. Można to ugotować, posłodzić, albo spieprzyć. A najeść się tym nie da, najwyżej dodaje smaku. Później inni to jedzą, albo pleśnieje w piwnicy.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
A.M.B.: Jakoś tak jest, że ja łamię wszelkie zasady. Buntuję się przeciwko nim całą sobą. Jedyna zasada to taka, że ma mi się podobać. Jeśli mnie się podoba, to w końcu mój gust nie tak bardzo odbiega od średniej krajowej – jest szansa, że inni też to zaakceptują. A poza tym, ja nie znam pisarskich zasad. Tak, wiem, że jakieś są. Ponoć na siedemdziesiątej stronie powinien być zwrot akcji. Przyjmuję do wiadomości i robię (piszę) swoje. Przewracając akcję, kiedy mi pasuje.
J.W.: Mówisz, że łamiesz zasady. Ale żeby coś złamać, trzeba to najpierw znać. Zatem: znasz zasady i celowo je ignorujesz?
A.M.B.: Właśnie przyznaję się bezczelnie, patrząc prosto w oczy, że nie znam, a jeśli nie znam, to nie mogę przestrzegać, czyli łamię. A z tymi, które znam jest tak, że nie będę stała na czerwonym świetle, kiedy wszyscy wyjechali z miasta, albo ostatni autobus mi ucieka.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
A.M.B.: Impreza z okazji jej promocji. Bo to znaczy pisałam – napisałam – sprzedałam – kupili – trzeba opić. I jest okazja do spotkania z przyjaciółmi. Ba, nawet wrogowie przychodzą na winko.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
A.M.B.: Motywacja. I szukanie materiału na poszczególne epizody, jeśli treść wymaga podpompowania objętości. To znaczy, u mnie bywają takie konieczności, bo ja mam telegraficznie skrótowy styl i moje opowieści nie trzymałyby formatu książkowego, chociaż nie byłyby opowiadaniami. Wtedy muszę dokomponowywać z centymetrem w ręku, sztukować i dopychać kolanem między istniejące wiersze. Czasami nawet powołać nowego bohatera. Dlaczego wydawcy nie chcą wydawać cienkich książek?
J.W.: Myślisz, że nie chcą? Skąd takie przekonanie?
A.M.B.: Z autopsji i opowiadań. O ile samo wydanie cienkiej książki, ze względu na ilość tak zwanych „arkuszy wydawniczych” może być trochę tańsze, to już zmniejszenie jej formatu (bo to się zwykle łączy jedno z drugim) powoduje ubytki papieru i zaczyna być nieekonomiczne. Do tego wypromowanie jej, opłacenie „półkowego” i cała logistyka kosztują tyle samo co opasłego tomiszcza – tu sztuka się liczy (znaczy egzemplarz). A czytelnik, zwany klientem, biorąc do ręki taką anorektyczną książeczkę chciałby zapłacić jak za schabowy – na wagę – cienki plasterek za mniej. Żeby teraz wydać cienką książkę u tradycyjnego wydawcy, to musiałaby być nią perełka na miarę „Małego Księcia”. Ale w końcu, dlaczego mielibyśmy nie pisać i wydawać perełek? (Śmiech.)
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć ksiażkę? Miałaś chwile zwątpienia?
A.M.B.: Udaje mi się szybko skończyć, jeśli piszę „na akord”. Był taki konkurs scenariuszowy, na który rozpisałam sagę osiemdziesięciu odcinków serialu w trzy tygodnie, w międzyczasie szykując Wigilię. Ok, nie jadłam, nie spałam i skończyłam z bólem kręgosłupa i nadgarstków. Nie muszę dodawać, że nie wygrałam konkursu. Dla ułatwienia dodam, że wygrała Łebkowska. Nic dziwnego – jest w tym dobra. Natomiast w takiej mojej codziennej pisaninie nigdzie się nie spieszę. I właściwie nie miewam chwil zwątpienia, bo rzadko kiedy wyznaczam mojemu tekstowi jakieś konkretne cele. Bywa sztuką dla sztuki (choć to nie jest regułą)… Że co? Że to bezproduktywne? Otóż zależy na co nastawiona jest „produkcja” – moja na zabawę. Można oglądać w TV powtórki powtórek, można grać w kulki lub pasjansa, można pisać. Ja piszę.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
A.M.B.: Nie miałam. I może dlatego: po pierwsze, trwało to tak długo; po drugie, efekt nie powala. Bo nie powala, chociaż wstydzić się nie mam czego.
J.W.: Przeszkadza ci ta świadomość, że efekt nie powala?
A.M.B.: Nie jestem perfekcjonistką, ale lubię być dobra w tym co robię. Na tym poletku muszę jeszcze trochę podrosnąć. A może kogoś powaliło, tylko o tym nie wiem?
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
A.M.B.: Jestem osobą twardo stąpającą po ziemi i do poezji odwołuję się, jeśli potrzebuję podpórki autorytetu… A tak, poezja może być autorytatywna. Jak już wiesz z naszych wcześniejszych rozmów, odwołuję się do Szekspira nauczając obsługi klienta (im mniej kto zasługuje na względy, tym więcej ma zasługi nasza względem niego uprzejmość), do Tuwima, jeśli chcę komuś dać do zrozumienia, że pomimo skończonych fakultetów nie zjadł żadnego rozumu („Nauka”), albo do Sztaudyngera, jeśli powinien użyć mydła („Myjcie się dziewczyny…”). Czasami pojawi się znikąd jako skojarzenie do widzianego pejzażu, czy w reakcji na jakieś wydarzenie (tego nie robi się kotu). W tej chwili mojego życiorysu nie szukam, nie czytam, nie fascynuję się. Co nie znaczy, że tak było, albo że tak będzie. Jak większość nastolatek, popełniałam kilka (niektórych nawet niezłych) „utworów”. Natomiast nie latam po malinowych chruśniakach i nie wzdycham do księżyca. Jeśli księżyc, to nie „jak bałałajka” – tylko taki „że tylko w mordę go lać”. Ok, trochę przesadzam… Ale tylko trochę.
J.W.: Wygląda, że swego czasu sporo tej poezji czytałaś? A teraz? Czytujesz jeszcze liryków?
A.M.B.: Od bardzo dawna nie, ale nie zarzekam się i nie wzbraniam. Dodam dla pikanterii, że rozśmieszało mnie, jeśli mężczyźni silili się przy mnie na „romantyczne” cytowanie wierszy. Sorry – raczej mnie to żenuje, niż rozmarza.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
A.M.B.: Tu cię zaskoczę. Naturalnie w tym miejscu powinnam się silić na zgrywanie intelektualistki i rzucić nazwiskiem jakiegoś Kafki, czy innego Prousta, ale nie mam zamiaru stroić się w barwne piórka, bo tak wypada. Jestem już w tym wieku, w którym kobiecie wypada wszystko. Otóż, ja jestem wychowana w pierwszym rzędzie na Makuszyńskim. Dawno do niego nie wracałam i może po latach wydałby mi się naiwny, ale czytałam go w czasach adekwatnych do aktualnego wieku i wspominam czule. Nikt wcześniej, ani później, nie potrafił na jednej stronie wzruszyć mnie do potoku łez i rozśmieszyć do parskania nimi po kartkach. Później, jak większość mojego rocznika (jeśli jesteśmy przy PESEL-ach), zaczytywałam się w Chmielewskiej, co widać, słychać, czuć – szczególnie jeśli weźmie się pod lupę moje poczucie humoru. Są tacy, którzy mnie do niej porównują. Z jednej strony poczytuję to sobie za zaszczyt, z drugiej zaś mam taką ambicję, żeby nie być piątą (boć nie drugą) Chmielewską, tylko pierwszą Brengos.
J.W.: Chyba już jesteś co? Czego ci brakuje, żeby być „pierwszą Brengos”? (Śmiech.)
A.M.B.: Naśladowców. A tak poważnie, to chyba jestem na właściwej drodze, choć dużo pracy jeszcze przede mną, żeby mieć niepowtarzalny, taki nie do podrobienia styl. Ponoć mam „kwiecisty język”, który wydawcy u mnie tępią. Jeśli uda mi się go wyważyć we właściwych proporcjach, może być moim znakiem rozpoznawczym.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
A.M.B.: Jakie zapóźnienie?! Nasi twórcy zgarniają Oscary, Lwy, a w końcu Noble. Kto jest zapóźniony?! Z podwórka literackiego – mamy najlepszą na świecie fantastykę, a teraz świat zaczyna rzucać się na nasze kryminały (skandynawskie zaczynają być passe). Jeśli w ogóle jest coś takiego, jak „małość”, czy „gorszość” (o, nowe słowo wymyśliłam – Word go nie zna!) naszej kultury, to tylko ta, wynikająca z kompleksów wobec zachodu. Że co? Że nie mamy Statui? Ok, ale „ta Statuja nie ma….”. (Śmiech.) Sorry, ja nie mam takich kompleksów. Co nie oznacza, że w swojej megalomanii porównuję się z najlepszymi tego świata. W ogóle się nie porównuję, bo jestem jedyna w swoim rodzaju, jak zarozumiale (ok, zgoda) by to nie zabrzmiało. Porównywanie się rodzi frustracje i jest zbędne. NIE JESTEŚMY ZAPÓŹNIENI. Jesteśmy inni i to nas wyróżnia. Pielęgnujmy tę inność.
J.W.: Na czym polega ta nasza inność? Co w niej cennego, a co denerwującego według ciebie?
A.M.B.: Uprzedzam – uogólniam. Nasza kultura przesiąknięta jest martyrologią i górę tu bierze nurt „bogo-ojczyźniany”. Nic dziwnego – historia przejechała się po nas walcem i gąsienicami. Młodemu pokoleniu, szczególnie w tak bezideowych czasach, jest to zapewne potrzebne. I w końcu kto, jak nie my, ma dawać świadectwo światu. Tylko całe moje dzieciństwo składało się z „Lietiat żurawliej” i „Pomnij imieno swajo”. A my nawet komedie mieliśmy typu „Gdzie jest generał” i „Jak rozpętałem II Wojnę Światową”. O ile uważam, że jest to ważna wartość naszej twórczości, o tyle sama chcę się już od tego odciąć. I wyszło na to, że to co cenne jest denerwujące. To się nazywa „paradoks Ani”. A propos naszych komedii – my mamy tak różną mentalność od reszty świata, że nasze komedie nie przekładają się na poczucie humoru pozostałych nacji i dlatego nie da się ich sprzedać za granicą. Może z całą resztą twórczości też tak jest?
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy Cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
A.M.B.: Raczej nie traktuję mojego pisania jako wiwisekcję. To nie ma być katharsis, ani ekshibicjonizm psychiczny. Jeśli mam gdzieś z tyłu głowy jakiś temat, którego nie poruszyłam, to nie dlatego, że mi nie wystarczyło odwagi, czy że był zbyt osobisty, tylko dlatego, że czeka w kolejce. Wszak nie da się pisać o wszystkim naraz.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
A.M.B.: Hmm… Pewnie gdybym była eteryczną, uduchowioną niewiastą z poprzednich stuleci, pisałabym o spełnionej miłości, albo o marzeniach o niej. A że ja, to ja i stulecie latosie, więc jest o innych aspektach szczęścia. No, jakoś tak jest, że nie umiem wzdychać lirycznie. Byka za rogi…
J.W.: Twoje czytelniczki, te „kucharki”, jak je nazwałaś, nie mają ci za złe tego braku eteryczności? (Śmiech.)
A.M.B.: Moje – nie. Cudze może by i miały, ale one czytają kogoś innego. Moje wolą wymontować akumulator z samochodu świeżo wymalowanymi paznokciami, niż wzdychać po nocach i suszyć pukle w pamiętnikach. Moje bohaterki i czytelniczki są pragmatyczne. Przynajmniej tak mi się wydaje.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
A.M.B.: A niech sobie będą, jacy chcą! To znaczy, niech będą sobą, kimkolwiek są. Do mojej twórczości nie potrzeba żadnego życiowego, ani intelektualnego przygotowania. Piszę prostym językiem o powszechnych problemach potencjalnego sąsiada. Niech ten mój Czytelnik na nic się nie nastawia, tylko niech weźmie książkę do ręki i niech CZYTA ZE ZROZUMIENIEM. Jedyne, o co bym prosiła (bo wstępnie tego nie oczekuję), to żeby poświęcił odrobinę refleksji temu, co jest między wierszami. Bo u mnie trochę jest między wierszami.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
A.M.B.: Ma głowę, dwie ręce i dwie nogi… W każdym razie nie więcej. Je kiełbasę (chyba, że wegetarianin), chodzi w butach, myje zęby i używa dezodorantu (chyba żeby nie). Czyli jest jak każdy „Kowalski”. O mnie do niedawna też nie dało się powiedzieć „artysta” i jakoś w ogóle to określenie do mnie nie pasuje, chyba żeby brać pod uwagę mój charakterek. Różnica między artystami, a zwykłymi zjadaczami chleba (nota bene artyści też są zjadaczami chleba) polega albo na poziomie wrażliwości, czy spostrzegawczości, albo na umiejętności „zatrzymania w kadrze” i pokazania tego, co zatrzymane. Upraszczając: artysta też człowiek. (Śmiech.) Nasuwa mi się tu takowa dygresja, żeby ich zbytnio nie idealizować. I bez tego niektórzy mają poprzewracane w głowie.
J.W.: Jakieś przykłady tego poprzewracania?
A.M.B.: Gdybym podała w tym miejscu konkretny przykład, to mielibyśmy gotowy materiał na kryminał, bo zapewne ta osoba rozpoznałaby siebie z opisu i już bym nie żyła. Ale sama po trosze jestem takim przykładem. Przyznaję – trochę mi się w głowie przewróciło… Zaraz, zaraz… Do tej pory też miałam przewrócone, tylko z innych względów. To jeśli przewróciło się to, co poprzewracane, to może stanęło na nogi? Bez wódki nie razbieriosz.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
A.M.B.: Nie mam, to nie wiem. Ale pracuję zawodowo, prowadzę dom, wiodę w miarę normalne życie towarzyskie i jakoś to ogarniam. W każdej pracy jest tak, że jeśli jest akcja, to „wszystkie ręce na pokład”, rzucamy menażki i zapominamy o spaniu, żeby „wyrobić plan”. Oczywiście, łatwiej jest, kiedy nasi bliscy to rozumieją i odciążą w chwilach deadline-u, ale do tego nie trzeba być pilotem Miga, ani pisarzem. Taki „samotny jastrząb” bywa oderwany od rzeczywistości i kończy depresją. Z tego co obserwuję, to nasze pisarki świetnie odnajdują się w roli matek i żon, a mężowie są dla nich dużym wsparciem. To by chyba zaprzeczało postawionej w pytaniu tezie.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
A.M.B.: Nastały takie czasy, że sukces literacki jest mierzony nie ilością zdobytych nagród, tylko ilością sprzedanych egzemplarzy. Nie twierdzę, że to źle – sama sobie bym zaprzeczyła. Jesteś poczytnym pisarzem, jeśli cię ludzie czytają. A jeśli czytają, to kupują twoje książki. Im więcej kupuje, tym więcej czyta, im więcej czyta, tym większe uznanie dla twojego pisarstwa. Ale to tylko połowa prawdy. Bo ilość sprzedanych egzemplarzy to sukces wydawniczy, nie literacki. Jeśli książka nie ma właściwej promocji, jest wciśnięta w kąt półki Empiku (jeżeli w ogóle do niego trafi), to nie tylko czytelnik, ale i pies z kulawą nogą nie będzie wiedział, że ma szansę nabyć arcydzieło. Jakąś miarą sukcesu będzie również ekranizacja twojego dzieła. I to także działa w obie strony – przeczytali i uznali za godne nakręcenia – nakręcili, to znaczy, że jest godne przeczytania. Sukcesem literackim są zaproszenia na spotkania autorskie, bo to znaczy, że ludzie przeczytali i chcą wiedzieć, kto to napisał, zapytać o kulisy, motywy i tę część ciebie, którą zaszyłeś w twórczości. Sukcesem może też być zdanie wypowiedziane przez znajomą: „Wiesz, świetną książkę czytałam. Mówię ci, rewelacyjna, a autorka nazywa się tak samo jak ty”.
J.W.: A dla ciebie? W czym ty widzisz sukces?
A.M.B.: Naturalnie, że chciałabym wychodzić w tysiącach egzemplarzy i być tłumaczoną na wszystkie języki, a do tego odebrać „Pazur” i Nike, że nie wspomnę o Noblu, ale zdanie „Pani książka zmieniła moje życie” jest dla mnie bardzo, bardzo cenne.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
A.M.B.: Sztuka jest niemal wszechobecna, czy tego chcemy, czy nie. Problem tylko, czy ją zauważamy. Ciągle zapominamy, że sztuka to nie tylko van Gogh i Paganini, ale również wzornictwo przemysłowe, czy reklama. Jeśli zauważam łagodne, łabędzie wygięcie wlewki nad zlewem, to znaczy, że dostrzegam sztukę w mojej kuchni, ale nie zastanawiam się nad pięknem linii sedesu, kiedy na niego siadam. Chociaż…. Siadając nań na dłużej zabieram ze sobą książkę. Pewnie, że są w życiu całe hektary wolne od sztuki. Wykłócając się z koleżanką, nie myśli się o retoryce i poetyce. Mogę mnożyć takie przykłady, ale poco.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
A.M.B.: Już widzę te recenzje: „Sama o sobie twierdzi, że jej książki są naiwne, a bohaterowie przefajnowani”. No dobrze, są. Może dlatego, że sama też w pewnym stopniu jestem naiwna…. Może lepiej by zabrzmiało, że jestem idealistką. Do tego otaczają mnie fajni ludzie. No więc tak postrzegam świat.
J.W.: Idealistka, która twardo stąpa po ziemi i byka za rogi chwyta? (Śmiech.) Jak ty, Aniu, łączysz te sprzeczności?
A.M.B.: Pewnie tak, jak Doktor Jekyll i pan Hyde. (Śmiech). A właściwie zupełnie inaczej, bo zwykle jestem przykładem wyznawanych przez siebie tez. O lepszym świecie można bezproduktywnie marzyć, a można zacząć zmieniać środowisko wokół siebie i nadawać ideałom realny kształt. Ja nie czekam, aż wszyscy ludzie staną się szczęśliwi, tylko próbuję uszczęśliwiać tych, z którymi mam do czynienia. I niech to na początek będą małe szczęścia. A to później zatacza coraz szersze kręgi. Bo dobro rozchodzi się falami. A marzenia trzeba realizować. Pominę przykłady z historii, kiedy z powodu ideałów nie tylko byki ucierpiały. Tu nie ma sprzeczności.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
A.M.B.: Mam się chwalić? Ok. To co najważniejszego, najbardziej istotnego zrobiłam w życiu, to nauczyłam czytać i pisać parę osób i dałam pewnemu człowiekowi silny bodziec do wyjścia z alkoholizmu. Uważam, że to są moje najważniejsze dokonania na tym padole. Większe niż jakieś tam wygrane zawody sportowe, czy konkurs literacki. Możesz się zdziwić, ale nie mam planów. Z moim stanem zdrowia cieszę się każdym dniem i nie planuję żadnej kariery. Oczywiście coś tam sobie dłubię z nadzieją, że wydam, ale z planami nie ma to nic wspólnego. Plan, to przyporządkowanie etapów działania w czasie, a ja będę działać, jak mi się będzie chciało. A jak nie, to nie. I taki jest mój plan. (Śmiech.)
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
A.M.B.: To znak czasów. Możemy to odrzucić, albo wykorzystać. Ja staram się wykorzystać. Gdybyśmy my we dwoje nie poznali się na FB, nie byłoby tego wywiadu na Twojej stronie. Podobnie nie poznałabym tak wielu pisarek i nie tylko nie liczyłabym się w środowisku (ze względu na skromny dorobek w pewnym sensie nadal się nie liczę), ale wcale by o mnie nie usłyszano. A na demokrację na tym polu nie ma się co obrażać. Ona jest i już.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
A.M.B.: Jako się rzekło, czy w małej grupie, czy wśród milionów, ja i tak czuję się wyjątkowa. (Śmiech.) Można być jednym z miliona, ale tak naprawdę, to odrzucasz te dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset sześćdziesiąt osób i obracasz się wśród swoich czterdziestu. Podobnie nauczyłam się ograniczać rzeczy – to się teraz modnie nazywa minimalizmem. Przestrzeń, którą wokół siebie tworzę, nie jest zagracona ani przedmiotami, ani ludźmi. Zerwałam z „przydasiami” na rzecz przestrzeni życiowej. I mam czym oddychać. Ale cieszę się, że mam z czego i kogo wybierać. Pytanie do pisarza, jak się przez ten tłum przebić? Ewentualnie, jak się z niego wybić? Jeśli się ma takie ambicje, to ma się przechlapane, bo to trudne.
J.W.: Ty masz takie ambicje?
A.M.B.: Jasne, że chciałabym być rozpoznawalna, podziwiana i lubiana, ale nie za wszelką cenę, a już na pewno nie za cenę stresu, zdrowia, bliskich, czy ześwinienia.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
A.M.B.: Zdaję sobie sprawę, że jeśli trafiłam, choćby nawet wejściem awaryjnym, do grona pisarzy, to jakby z automatu powinnam się uważać za elitę intelektualną Europy. Otóż problem polega na tym, że ja owszem, mam wysokie mniemanie o sobie, ale za żadną elitę, a już na pewno intelektualną się nie uważam. Obserwuję świat, piętnuję, co mi się w nim nie podoba i stwarzam idealistyczne obrazki, ale nie ma to nic wspólnego z twoim świadkiem, sędzią i prorokiem.
J.W.: Jak więc byś się określiła?
A.M.B.: Jednym słowem? Shaker. Wrzucam po trochu tego wszystkiego i miksuję. Czasami mi z tego wychodzi balsam, innym razem gorzka pigułka. Bywa, że mi wybucha w rękach.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
A.M.B.: Już wspominałam, że nie jesteśmy żadną „kulturą niższą”, to jest tylko megalomania tych „wyższych”. Jesteśmy, kim chcemy, a że nie chcemy, to nie jesteśmy. A że o gustach się nie dyskutuje, to przemilczmy, dlaczego nasi twórcy nie mają wzięcia na Zachodzie. U nas robi się karierę tylko dlatego, że się jest z Zachodu. Tam odwrotnie. Może tutaj też czas zacząć „popierać swoje”?
J.W.: Czyli co? Wszystkie kultury są równe? Papua Nowa Gwinea, Bangladesz i Polska nie mają się czego wstydzić, kiedy pytamy o najwybitniejszych reprezentantów w ich literaturach narodowych? (Śmiech.)
A.M.B.: Każdemu narodowi na jego miarę. Na co komu gronostaje i oceloty w Papui? A nam by tyłki pomarzły w trzcinowych spódniczkach. Z kolei język, w tym język sztuki, musi być zrozumiały dla odbiorcy. To, że my nie odbieramy kultury Papuasów, to nie znaczy, że jest gorsza. Po prostu nadaje na częstotliwościach, których nasze ucho nie odbiera. To nie świadczy źle o kulturze, tylko o niedoskonałości ucha. Nie tylko Papuas (zostańmy przy tym przykładzie) nie rozumie kultury europejskiej. Czy ty rozumiesz metal albo techno, a może disco-polo? Może tak, ale potrafisz również założyć, że nie wszyscy Europejczycy w równym stopniu chłoną każdy z tych stylów. „Podbita Grecja pokonała zwycięski Rzym” – czym? Dostroiła ich uszy do własnej muzyki.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
A.M.B.: To jest pytanie do poetów, ja jestem prozaikiem. Ale przeanalizuj język mejli, skajpów i wideoczatów. Co poetyckiego jest w :* albo <3? Moja odpowiedź: [‚]
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
A.M.B.: Krytykom niczego bym nie podpowiadała, bo wszystko skrytykują. Ale czytelnikowi literatury kobiecej poleciłabym Fleszarową-Muskat i Krystynę Nepomucką. Każdą z innego powodu. Co do poezji, nie mam pomysłu. Wszystko, co przychodzi mi do głowy jest zbyt oczywiste.
J.W.: Czemu te dwie autorki? Czym się wyróżniły do tego stopnia, że warto by je przeczytać raz jeszcze?
A.M.B.: Wiedziałam, że będziesz drążył. Bo są inne, niż reszta sztancy. Jedna potrafi między wyjściem w morze a powrotem z niego dokonać trzykrotnej wolty wydarzeń na lądzie, druga ma przerysowanych bohaterów, ale za to z krwi i kości i potrafi wyhodować symbol z prymulki.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
A.M.B.: Nie dostrzegam, bo pewnie sama przegapiłam. Ale zakładam, że takie są.
J.W.: A książki współczesnych koleżanek i kolegów po piórze czytujesz? Poleciłabyś kogoś?
A.M.B.: Jasne, że czytuję! Ostatnio żadnych innych nie czytuję, tylko koleżanki i kolegów. Tylko komu miałabym ich polecać? Ty czytałeś, więc nie potrzebna ci moja opinia, a nie znam gustów tych, którzy czytają teraz nas. Sam wiesz, że „nie to dobre, co dobre, tylko to, co się komu podoba”. Nawet jury konkursu „Pióro i Pazur” miało dylemat, co uznać. Mnie często podoba się coś zupełnie innego, niż to, nad czym reszta świata cmoka, więc się nie podejmuję. Mogę tu pożonglować nazwiskami, ale chyba nie o to chodzi, żeby udowodnić, że je znam, tylko o rzetelną rekomendację dobrej literatury. A zatem: Czytelniku, wejdź do księgarni i pogrzeb na półkach, zaglądając również w miejsca mniej eksponowane i wybierz coś dla siebie. I tak będziesz miał tylko trzy regały do przetrząśnięcia, bo reszta, to literatura zagraniczna. Amen.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
A.M.B.: Szukając wydawcy dla mojej książki w ogóle go nie znalazłam. Rozesłałam „Scenariusz…” do wszystkich wydawnictw i do wszystkich agencji filmowych. I kicha. Dopiero zdobył uznanie wysłany drugi raz do tego samego wydawnictwa, ale na ogłoszony przez nie konkurs.
J.W.: Dziwna sytuacja. Wydawca zorientował się w ogóle, że to ta sama książka, której raz nie przyjął? Rozmawialiście o tym, czemu tak się stało?
A.M.B.: Zapewne trafiła na pocztę innej osoby, albo w spam. Byli zdziwieni, że mieli ją wcześniej. Uznali to za nieprawdopodobne. Jak to zwykle u mnie – niemożliwe, a rzeczywiste. Ups.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
A.M.B.: Nie jeden wydawca i nie jedną powieść. Mnie jest łatwiej poradzić sobie z porażką, bo miałam do czynienia ze sportem. Sama sobie i moim zawodnikom (bo swojego czasu prowadziłam zespół koszykówki) musiałam tłumaczyć, że żeby ktoś mógł wygrać, to ktoś inny musi przegrać. Umiem przegrywać. Wiem także, że trzeba pocałować wiele żab, żeby trafić na księcia. I kieruję się kolejną moją zasadą życiową: „Jeśli się na czymś nie poznał, to na to nie zasługuje”. Z takim podejściem łatwiej żyć. Dotyczy to nie tylko wydawców.
J.W.: Sport? Koszykówka? Teraz to mnie zaskoczyłaś. (Śmiech.) Dobrze, w takim razie musisz powiedzieć, jak to się stało, że z trenerki koszykarskiej przeistoczyłaś się w autorkę „dla kucharek”? I co ci daje sport w kontekście pisania?
A.M.B.: Na początku naszej rozmowy przedstawiłam się wyraźnie: jestem magistrem wychowania fizycznego z dyplomem menedżerskim, a później w bełkocie na temat literatury zgubiliśmy osobę. U-la-la! Przyzwyczaiłam się do tego, że moje poszczególne role są od siebie nawzajem odrąbywane siekierą. I dobrze, bo gdyby w mojej pracy ciągle pamiętali, że mają w ekipie pisarkę, to nie byłoby komu zmyć filiżanek po kawie. Zbliżają się długie zimowe wieczory, to może będzie czas, żeby dorzucić coś jeszcze o różnych stronach mojej osobowości, etapach kariery zawodowej, dokonaniach z czapy i matrioszkowatości natury. Dla ułatwienia dodam, że niewielu ludziom, nawet tym, których znam długo, udało się przekopać do głębszych warstw. A teraz odpowiedź na twoje pytanie: ewoluuję, rozwijam się, poszukuję, błądzę, odkrywam, porzucam, wracam, rewolucjonizuję. Gdyby ktoś powiedział, że jestem człowiekiem Renesansu, to bym się nie obraziła, chociaż to trochę na wyrost. Sport w pisarstwie? Trenuję. To znaczy wiem, że część z moich tekstów nigdy nie ujrzy światła dziennego, bo były wprawkami. Niedawno odbyłam mały sparing wysyłając do wydawnictwa rzecz, o której wiedziałam, że jest niedojrzała do wydania i zostanie odrzucona. Założyłam, że tu przegram, ale znów czegoś się nauczyłam. I najważniejsze ze sportu, o czym już wspomniałam, to traktowanie porażek. Po prostu trzeba starać się być coraz lepszym.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
A.M.B.: W sumie miałam bardzo ograniczony kontakt z wydawcą. Zanim podpisałam umowę, nakreśliłam w niej różnych szlaczków, ale jestem zgodnym człowiekiem i kompromis uzyskałyśmy (bo z kobietą negocjowałam) dość szybko. W tekście powieści po redakcji takich szlaczków było niewiele. Jeśli się z jakąś poprawką nie zgadzałam, to w komentarzu pisałam „Upieram się” i zostawało. Na moją prośbę zmieniono kolor podstawowy okładki, bo miał być nostalgiczny, a treść nie ma nic wspólnego z nostalgią. Nie zmieniono natomiast zdjęcia. Trudno, muszę to jakoś przeżyć. Za to bardzo się ucieszyłam, kiedy na spotkaniu promocyjnym, które sama sobie zorganizowałam, pojawiło się pięć osób z wydawnictwa z wielkim bukietem róż. Doceniam ich obecność, tym bardziej, że był to ich dzień wolny od pracy. Ciekawa jestem, jak będą wyglądały sprawy rozliczeń, bo poza zaliczką jeszcze niczego nie rozliczałam. Nie wiem, jak wygląda sprzedaż itd..
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
A.M.B.: Po napisaniu to ja się wcale nie czułam. To znaczy nie miało to dla mnie żadnego znaczenia, że ją napisałam. W końcu nie była pierwszą. Ale opublikowanie jej już było znaczące. Głównie dlatego, że książka wyszła w czasie, kiedy moje życie składało się z pasma prawdziwych nieszczęść, o których nie chcę wspominać. Jeśli je opiszę, to będą „niewiarygodne literacko”. W jednym czasie: w bardzo dojrzałym wieku porzuciłam pracę, nie mając nowej na oku i zostałam ze skromnymi oszczędnościami na nie wiadomo jak długo; opiekowałam się leżącą matką, wymagającą dwudziestoczterogodzinnej interwencji; przeszłam zabieg na sercu (trzy razy przekładany ze względu na wyniki badań); bardziej mnie zepsuli, niż naprawili; nie mogłam pracować, a odmówiono mi renty; byłam podejrzana o szpiczaka, więc przeszłam kolejną serię badań, żeby potwierdzić, albo wykluczyć; ojciec był podejrzany o innego raka – seria badań; później dostał żółtaczki, później go operowali, mama spadła z łóżka i złamała nogę, wsadzili ją w beton, a trzeba ją było nosić; jednego tygodnia mieliśmy trzy pogrzeby; zdarli mi blachę z samochodu; zamroził mi się bark, więc wyłączyła mi się z pracy prawa ręka, oparłam się na lewej i uszkodziłam kciuk, dzięki czemu jedną ręką nie sięgam, a drugą nie chwytam; pewnie jeszcze coś tam było po drodze, ale nie pamiętam. Sprawy damsko-męskie pominę milczeniem. Wydanie książki było więc pierwszym… (już to gdzieś opisywałam) „białym pikselem na czarnym ekranie”. Niebagatelne stało się też dla mnie poczucie przynależności do grona pisarskiego, do którego na początku nie czułam się uprawniona. Kasi Bulicz-Kasprzak i Iv Grodzkiej-Górnik zawdzięczam tę nobilitację, a później asymilację. Niby przeczytałam sobie u Bułhakowa, że „pisarz to ten, co napisał książkę, niezależnie od jej dalszych losów”, ale dopiero tym dwóm pisarkom uwierzyłam, że też mogę tak o sobie myśleć, kiedy wciągnęły mnie do swojego grona i wprowadziły w wielki świat. Oczywiście, nadal czuję się w nim jak debiutantka.
J.W.: Wiem, że Iv i Kasia mają wielki świat w małym palcu, ale pojęcia nie mam, o jaki wielki świat chodzi? Zakładam, że ironicznie nazywasz w ten sposób jakąś grupkę zaprzyjaźnionych pisarek i pisarzy, tak?
A.M.B.: Dlaczego ironicznie? Dzięki nim biorę udział w poważnych dyskusjach o literaturze (ok, tych mniej poważnych też), „szlajam się” po festiwalach, poznaję autorytety, wydawców, krytyków i blogerów. Udzielam wywiadów. (Śmiech.) Kurczę, jeszcze celebrytką zostanę. Ale numer!
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
A.M.B.: Mam w przysłowiowych szufladach niezrealizowane teksty, ale niedojrzałe i wymagające tylu poprawek, że… nie chce mi się. Ale tak prawdę mówiąc, to chciałabym, żeby teraz było na poważnie. I jest szansa, że za jakiś czas będzie. Nooo, tu połamię WSZYSTKIE zasady. Narracji, kreowania bohaterów, zakończenia. Mam tylko nadzieję, że w międzyczasie ktoś nie wpadnie na podobny pomysł. To by znaczyło, że zamiast udzielać wywiadów, powinnam wklepywać do komputera powieść, żeby mnie nikt nie ubiegł.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
A.M.B.: Czy wielcy pisarze uczestniczyli w warsztatach? Chyba nie. Nie wiem. Ale wiem, że takie warsztaty najbardziej przydadzą się młodym ludziom, którzy nie wiedzą, od czego zacząć. Oczywiście, że KAŻDY z KAŻDEGO kursu może wyciągnąć coś dla siebie. Ale to jest uczenie rzemiosła, nie artyzmu. Czy sztuce potrzebni są rzemieślnicy? A nie nauczysz „iskry bożej”.
J.W.: Tu byś się zdziwiła. Sporo znanych pisarzy kończyło rozmaite kursy czy szkoły pisania. Kazuo Ishiguro, Camilla Läckberg, Ian McEwan, Paul Harding, Karl Ove Kanusgård i wielu, wielu innych. Ale nie o tym mowa. Aniu, jedno z ostatnich pytań. Kim byłaby idealna Ania Brengos w idealnym wszechświecie?
A.M.B.: Ania M. Brengos w idealnym świecie w ogóle by nie istniała. Ania jako taka do idealnego świata nie pasuje, bo ani jej to w głowie być ideałem. „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą”. A Ania idealna byłaby do obrzydliwości nudna. Chciałbyś być nudny do obrzydliwości?
J.W.: Przecież jestem. I ciężko pracuję na to, żeby się nie zmienić. (Śmiech.) Aniu, ostatnie pytanie. Czy literatura jest sexy?
A.M.B.: Jasne! Wciąga, uzależnia, spędza sen z oczu. Myślisz o niej, dążysz do niej, pożądasz jej, wydajesz na nią ostatnie pieniądze. Zawodzi cię, rozczarowuje. Zachwyca, olśniewa lub ośmiesza i obraża. Śledzisz ją, bierzesz do łóżka. Odkrywasz, rzucasz i wracasz. Podglądasz, a czasami nawet wąchasz i głaszczesz. Stoi na półce i kokietuje. Złości cię, śmieszy i podnieca. Możesz ją nawet zdradzać – pozostanie wierna.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Z archiwum Anny M. Brengos.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.