Czy to komedia? Czy to tragedia?
Thomas Bernhard
W tej tajemnicy ja sam będę nagrodą.
Paul Valéry
– Sława, pieniądze, sztuka? Norbert, czy ciebie w ogóle coś jeszcze interesuje? – Luiza zadała mi to pytanie, siedząc na dywanie i przeglądając tabele kwadratów, domów i ascendentów. Ja siedziałem przed telewizorem, oglądałem główne wydanie Faktów i jeśli miałbym przy tym myśleć o sławie, pieniądzach czy sztuce, to na pewno nie myślałbym o sobie, tylko o tych, którzy snuli się po ekranie. W tej chwili zresztą po ekranie nikt się specjalnie nie snuł, jedynie stalowoszare, kanciaste buldożery rozjeżdżały palestyńskie osiedle, potem gdzieś biegli nieznani, wyglądający na przerażonych ludzie w zielonych chustach, kogoś tam w eleganckim, świetnie skrojonym garniturze stawiano przed sądem czy próbowano postawić przed sądem, ktoś tłumaczył przyczyny klęski; to wszystko, to samo, co zawsze.
– Owszem, sporo rzeczy mnie interesuje – oderwałem wzrok od powtarzanego co dzień widowiska i spróbowałem odpowiedzieć Luizie, chociaż nie było dla mnie w pełni jasne, co miała na myśli i czego zamierzała dowieść. – Czemu pytasz? – chciałem dowiedzieć się czegoś więcej. – Ciebie nagle zainteresowała sława? Skończyły ci się pieniądze? Chcesz sztuki?
– Nie, nie o to chodzi – Luiza na moment przerwała kreślenie tabelek i spojrzała gdzieś ponad moją głową. – Lepiej od ciebie wiem, że groza może pojawić się nieoczekiwanie… – nie dokończyła. – Wiem lepiej…
– To w czym rzecz? – zaniepokoiłem się nie na żarty. Luiza rzadko mówiła do mnie w ten sposób i zazwyczaj nie wróżyło to niczego dobrego.
– Po prostu od pewnego czasu zachowujesz się tak, jakby nie było na tym świecie osoby, przedmiotu, czy nawet sytuacji, która mogłaby wykrzesać z ciebie choć odrobinę entuzjazmu. Czasami myślę, że śpisz z otwartymi oczami. Większość tak żyje, wiem. Ale ty? Dlaczego żyjesz tak połowicznie?
– Do czego ci mój entuzjazm? – zapytałem i roześmiałem się w głos. – Mało masz nawiedzeńców? Mało masz „przebudzonych”?
– Nie mało, ale nie o to chodzi. Mnie twój entuzjazm rzeczywiście nie jest do niczego potrzebny. Ty masz swoje sprawy, ja swoje. Zastanawiam się tylko czasem – Luiza wróciła do tabel i od nowa szeleściła planszami – jak to możliwe: żyć tak pozornie, tak połowicznie… Niczego ci nie brakuje? Nie tęsknisz? Zastanów się, Norbert, ja pytam zupełnie serio.
*
Oderwałem się od telewizora, rozejrzałem po naszym mieszkaniu, skupiłem umysł i spróbowałem zebrać rozproszone informacjami dnia myśli. Odkąd byliśmy razem, Luiza chyba nigdy nie zadała mi tylu pytań naraz. Czyżby – kombinowałem – dowiedziała się o Mercedes? Mariola lub Andżelika wycięły mi jakiś numer? W którejś z tych przykrych, niekontrolowanych wizji Luiza dostrzegła coś, co mnie dotyczyło? Przecież mówiła, że nie może wykonywać wizji dotyczących najbliższych jej osób. Przecież dotąd wszystko szło jak z płatka, żadnych wpadek, żadnych nieporozumień. O co chodzi? – W mojej głowie kłębiło się mnóstwo najdziwaczniejszych pytań, ale zadałem tylko to najprostsze:
– Do czego? Do czego ja miałbym tęsknić?
– Do pełni istnienia. Do autentycznej całości istnienia. Tobie także przydałoby się przebudzenie – Luiza powiedziała to z takim zapałem, że nawet nie próbowałem zakpić. Stwierdziłem tylko:
– Wiesz, Luiza, jakoś się nad tym nie zastanawiałem. A co?
– Nic. Interesowało mnie, co odpowiesz, kiedy spytam, jak to z tobą jest. Twój ostatni horoskop…
– Podejrzewasz mnie o coś? – starałem się, by to pytanie nie zabrzmiało Luizie fałszywie.
– Co najwyżej – roześmiała się – podejrzewam cię czasem o nihilizm.
– O co? – patrzyłem na nią jak szpak w drewniane pięć złotych. – Jaki nihilizm? Mnie? Przecież ja jestem najpogodniejszym człowiekiem w strefie wpływów euro, nie uważasz?
– A jednak – Luiza przestała się śmiać. – Twój ostatni horoskop…
Zaczyna się – pomyślałem. I miałem – niestety – rację.
*
Wysoko na listopadowym niebie stał Skorpion, wróżąc obfitość seksu i erotycznych ekscesów. Gwiazdozbiór ten był mi przyjazny, a jego energie bliskie i takie na niebie widoki prorokowały mi dobrze. Tak w każdym razie mówiła moja jasnowidząca kobieta – Luiza, ognista brunetka, z którą w tym czasie żyłem. Nie zgodziłby się z Luizą osiedlowy artysta i mistyk, człowiek ortodoksyjny, mój przyjaciel Izajasz Anioł. Lecz Izajasza Anioła, z racji jego konserwatywnych poglądów, Luiza – ezoteryczka, buddystka i feministka – nie poważała na tyle, by głowić się nad tym, co mówił. Na szczęście Izajasz Anioł nie wiedział o horoskopie, a ja mu nie powiedziałem, by nie wywoływać burzy. Siedziałem w naszym mieszkaniu na małym warszawskim osiedlu, paliłem krótkiego camela i obserwowałem Luizę, która, jak zawsze pod koniec księżycowego cyklu, bawiła się układaniem horoskopów dla mnie i dla znajomych. Bawiła się? Ona raczej nie nazwałaby tego w ten sposób. Ale dla mnie to była zabawa, mój sceptycyzm stanowił barierę, której wiara nie mogła pokonać – ani w horoskop, ani żadna inna. Luiza siedziała na dywanie w pozycji zwanej lotosem i patrzyła w jakieś obłędne tabelki, coś notowała na kartce, sprawdzała, porównywała i znowu patrzyła w tabelki. Słyszałem jak mamrotała: „ascendent”, „trygon”, „koniunkcja”, „Mars w opozycji do Słońca”. Nic z tego nie rozumiałem i było mi z tym naprawdę niestrasznie. Na dywanie walały się ścinki, ołówki, tabele, chaos panował tu zdecydowanie od zawsze, może mniejszy niż w domu Izajasza Anioła, czy nawet w moich prostych myślach, jednak zdecydowanie chaos był tutaj czymś naturalnym. Także ja miałem wtedy chaos, w myślach miałem wtedy chaos znaczny, ale nic nie mówiłem, czekałem, horoskop był prawie gotowy.
*
W naszym blokowym mieszkaniu mieliśmy, jak myślę, wszystko. A nawet więcej niż wszystko, mieliśmy w nim bowiem także – obok pokoju, sypialni i kuchni – osobno wydzielony kącik na konsyltorium mojej jasnowidzącej żony. Było to miejsce, w którym wykonywała wizje, stawiała tarota i runy, miejsce, w którym spotykała się z lesbijkami, Mariolą i Andżeliką, by skomentować to, co było do skomentowania, nawet jeśli nie działo się nic. Ja miałem też swoje miejsce, biurko, przy którym siadałem, na przykład czekając na nowy horoskop i sekshoroskop. Dokładnie taki, jak dostałem przed chwilą, chociaż wcale o niego nie prosiłem. Mogłem prosić albo nie prosić – Luiza i tak go robiła.
*
Czekałem więc bez niepokoju na przejaw działania Skorpiona, na jego w świecie widzialnym pierwsze erotyczne błyski, czekałem na szał mojej nowej, cudownie zaślepionej kochanki, mówiłem na nią Mercedes i wypatrywałem zabawy. Czułem jak wzrasta mi szybko poziom testosteronu, o którym wiedziałem tyle, że łączy się z oksytocyną w wymyślne seksualne figury, w alfabet ciał i pieszczoty. Czekałem na – jak to mówiła Luiza, moja jasnowidząca kobieta – słynne misterium cielesnej, szalenie zmysłowej koniunkcji, czekałem – jak ja to mówiłem – na nowe, wesołe przygody. Wczuwałem się w moje straszne, ewidentnie zwierzęce żądze, tak wielkie, że ja bym nie mówił, tak jak Luiza, „misterium”, a mówiłbym może „dożynki”, i w końcu – tak było – mówiłem, lecz wtedy, no właśnie, wtedy – zaczynał się spór nieskończony.
– Misteria! Norbert, misteria! Nasz związek to ma być misterium! – powietrze wokół Luizy tężało, a ja kuliłem się w sobie. Nie chciałem, by jasnowidztwem poznała, że znowu ściemniam, że zdradzam ją z piękną i chętną Mercedes, zupełnie inną niż ona.
– Szacunek do kobiet! Do ciała! – Luiza nie wyglądała jednak na zainteresowaną sprawdzaniem, czy znowu jej z nikim nie zdradzam. – Norbercie! Szacunek do tao! Szacunek do wiedzy tajemnej! – Luiza przy takich okazjach nie bawiła się w spekulacje, jej argumenty bywały po prostu wykrzyknikami.
– Szacunek, zgoda. Masz rację. Ale dlaczego „misterium”? Poza tym, przecież dożynki to także nazwa misteriów… – nie mogłem w ogóle pojąć, o co Luizie chodzi i dla odwrócenia uwagi zadawałem to bezsensowne pytanie, na które za każdym razem padała ta sama odpowiedź .
– Bo wszystko ma być misterium – Luiza mówiła tak zawsze. – Misterium życia! Żadne dożynki! Tao! Budda! Kiełki zbożowe! Oddychaj wraz ze wszechświatem! Każdy twój krok niesie spokój! Pamiętaj! Twój umysł trzeba oczyścić! Twój umysł to szklanka!
– Naprawdę? – zazwyczaj w ten sposób kończyłem nasz niemożliwy spór, nawet jeżeli nie bardzo wiedziałem, skąd „szklanka”. „Naprawdę?” powtarzałem w myślach, wyłączałem się i osiągałem natychmiastowy spokój. Bez tao, bez kiełków zbożowych, z myślami o nowej kochance, dla której jedynym misterium było spotkanie ze mną. Patrzyłem na nasze mieszkanie, na stół i na wazon na stole. Wpatrywałem się w naszkicowane na nim postacie błękitnych kobiet w łagodnym stylu Matisse’a, malarza kobiecych krągłości. Myślałem o horoskopach stawianych przez jasnowidzącą Luizę, o moim z nią dziwnym związku, o Izajaszu Aniele. Izajasz Anioł, myślałem, skrzywiłby się na słowo „tao”. Na słowo „misterium” by zadrżał. A zaraz przy „Buddzie” oszalał. Oszalał może nie całkiem i pewnie też raczej nie trwale, lecz wystarczająco znacznie, bym wolał tego nie widzieć.
*
Znakomity horoskop i jeszcze lepszy sekshoroskop ofiarowany mi w listopadzie dwutysięcznego pierwszego albo drugiego roku przez jasnowidzącą (ale nie wszystkowiedzącą) Luizę wprawił mnie w nastrój szampański, w czystą i pustą euforię. Ponosił mnie znowu optymizm i nie dostrzegałem zagrożeń – to dla mnie rzecz naturalna, taki mam system nerwowy. Już od samego czytania o dobroczynnym dla sex appealu Skorpionie, robiło się we mnie dobrze i błogo jak w fazie plateau. I nic mi nie przeszkadzało, że nie wierzyłem w horoskopowy zabobon. I nic nie zakłócało sielanki oczekiwania na kontakt z Mercedes i napalonymi laskami, które musiały zjawić się lada moment, i tylko jedno sprawiało, że był w tym oczekiwaniu element przykrej i dwuznacznej natury, jedyny niepokojący, zdaniem mojej jasnowidzącej Luizy. Otóż Skorpion, o czym poinformowała mnie moja jasnowidząca żona, przewidując jak przyjmę jej słowa, otóż Skorpion, dawniej zwany Niedźwiadkiem, tak hojny w sprawach Erosa, wróżył także nieco złego napięcia, nieco fatalnej aury w dziedzinach innych niż miłość. Siłą rzeczy mój tak przebogaty horoskop wraz z sekshoroskopem dostarczonym w pakiecie, być może tylko dla zabawy, o której tyle marzyłem, na tyle był w sobie mętny i zawierał tyle błazeńskiej, niepotrzebnej, czczej gadaniny, że nie mogłem i nie powinienem traktować go w ogóle poważnie. Może to było tylko jeszcze jedno jasnowidzkie kuriozum i mogłem nie zwracać na nie uwagi, nie myśleć i zapomnieć o nim, jak gdybym go nigdy nie dostał. Mogłem też potraktować wybiórczo rokowania przezeń przedstawiane, jednak moja jasnowidząca żona przekonywała mnie całym ciałem – słowami, mimiką, gestami, całą gamą kobiecych sposobów – bym zaakceptował całość werdyktu gwiazd i planet, co do mojego jak zawsze chybotliwego losu. Przekonywała mnie długo, bym uwierzył we wszystko i wszystko przyswoił sobie na najbliższe tygodnie, całość mowy wyrocznej, fatalnej i nieprzyjaznej, bo już ją za taką miałem, odkąd co nieco pojąłem. I ja mojej kobiecie uległem, po raz już nie wiem który, uległem i popełniłem niewybaczalny błąd.
*
I ja mojej jasnowidzącej kobiecie, po raz już nie wiem który uległem, jak ulegałem jej zawsze w tylu zwyczajnych sprawach. Na których także, przyznaję, nie znałem się chyba za dobrze i co do których, przyznaję, brakowało mi precyzyjnego zdania. A że w istocie rzeczy sprecyzowane zdanie miałem tylko w kwestii moich cudownie, lecz nigdy dość trwale zaślepionych kochanek, to i tak widać musiało być. Zgodziłem się więc bez szemrania i oczekiwałem wszystkiego. Jedno wyłącznie mnie zastanawiało, kiedy brałem od Luizy horoskop. Zastanawiała mnie mianowicie skuteczność horoskopów sporządzanych przez moją jasnowidzącą żonę, w istocie mylącą się rzadko, a rzekłbym nawet, że nigdy. Dręczyła mnie irracjonalność tych praktyk tak precyzyjnych, którym poddany byłem przy mojej jasnowidzącej żonie, dręczyło mnie mroczne przeczucie, że to nie może być tak, by horoskop stanowił zapowiedź wydarzeń. Męczyło mnie to i dręczyło i starałem się nie raz przechytrzyć wyroki horoskopowe, nie raz próbowałem ominąć wyroki gwiezdnych konstelacji. Próbowałem najrozmaitszych sposobów, żeby wyrwać się w listopadzie spod wpływu uśmiechniętego Strzelca, a w maju, żeby ominąć Byka. Próbowałem sposobów na Ryby, na Wodnika i na Koziorożca, próbowałem bez żadnych efektów, zawsze wychodząc na osła. Kiedy gwiazdy zapowiadały spokój, próbowałem doprowadzić do spięcia, kiedy wróżyły mi nerwy, siedziałem cicho jak trusia. Jak miało być z przygodami, to nic już nie planowałem, a jak być miało nudno, wybierałem się w dalekie podróże albo brałem się do bałamucenia kolejnej uroczej kobiety, tak by stała się jeszcze jedną cudownie zaślepioną kochanką. A jednak, co przyznaję z bólem, ponosiłem za każdym razem klęskę. A jednak nic to nie dało i nie udało mi się doprowadzić do zmiany wydarzeń zapisanych wśród odległych planet na tym zwoju, który pewien znany bohater oświeceniowej powiastki przywoływał tak często w rozmowie; wyglądało, że taki mój los. I stale mi coś przeszkadzało tak poprowadzić życie, by nie było podległe wpływom. I nie mogłem połapać się, o co może w tym wszystkim chodzić, chyba nie byłem gotów, za trudna to była wiedza. I tak, kiedy gwiezdne układy zapowiadały tydzień spokoju, mogłem być pewien, że choćbym na głowie stawał, tydzień przeminie spokojnie i nikt mnie nie zauważy, a jedyne, co mogę osiągnąć tym szalonym stawaniem na głowie, to pewność, że w następnym tygodniu, jeśli w gwiazdach będzie coś o przykrości, wszyscy rzucą się komentować te błazeństwa i nazwą mnie durniem. A ponieważ wtedy nie będę chroniony już astralnym fluidem i nie będą miały nade mną władzy planety, komety i gwiazdy, dadzą mi w kość za wybryki, których się dopuściłem i które nie obchodziły nikogo, kiedy w gwiazdach nie było czasu po temu. Muszę przyznać, że w takich warunkach stawałem się zabobonny. Dalej nie wierzyłem w to wszystko, w horoskopy i cały ten cyrk, ale gdzieś tam, głęboko, daleko, mój sceptycyzm doznawał uszczerbku – i czułem się wtedy nieswój i patrzyłem na rzeczywistość spode łba. A Luizę prosiłem, by więcej nie dawała mi swych horoskopów, ona jednak chichotała i klaskała jak strojące sobie żarty dziecko.
*
– Norbert, głuptasie – Luiza śmiała się w takich momentach w głos. – Przecież próbuję ci pomóc.
– Naprawdę? – odpowiadałem sucho, z nieufnością i goryczą. – Być może, ale ja nie chcę nic wiedzieć o przyszłości, o przeznaczeniu. Nie chcę wiedzieć, co mnie może spotkać, chcę być wolny od takiej wiedzy. Nie chcę żadnych, ale to żadnych wskazówek, wolę czekać na niespodzianki.
– Nie rozumiem – Luiza robiła klasyczne duże oczy. – Wolisz nie wiedzieć, co będzie? – pytała kpiąco.
– Tak właśnie wolę – za każdym razem ucinałem tak samo.
– Ale to miłe wiedzieć, co zdarzy się w najbliższym czasie.
– Nie dla mnie, ja wolę nie wiedzieć. Wolę myśleć, że sam decyduję, że sam rządzę sobą na tyle, na ile to jest możliwe. Że sam mogę w życiu zyskać i sam mogę w życiu stracić; nie chcę myśleć, że zawdzięczam coś temu, że na niebie poplątało się w gwiazdach.
– A więc masz swoje widzenia złudne – pierwszy raz usłyszałem te słowa, kiedy Skorpion stał wysoko na niebie i wróżył mi komplikacje.
– Co? – chciałem usłyszeć raz jeszcze dziwną nazwę tego, co niby mam, ale Luiza tylko popatrzyła na mnie z politowaniem i westchnęła.
– Jak ty nic nie wiesz – powiedziała po chwili głosem słodkim i bez niecierpliwości. – A popatrz tutaj – wyciągnęła w moją stronę czystą kartkę i podetknęła mi ją pod sam nos. – Co widzisz?
– Kartka? – wietrzyłem podstęp, kolejną sztuczkę mojej jasnowidzki.
– Gdybyś spojrzał na ten papier oczami poety – zaczęła Luiza, a ja spróbowałem skupić się na jej słowach – zobaczyłbyś, że jest tu wszystko we wszystkim. W tej kartce masz przed oczami wszechświat…
– Naprawdę? – zaskoczyła mnie i zaintrygowała. – No popatrz. Jak to?
– W tej kartce, popatrz, jest wszystko, od czego zależy papier. Są drzewa, z których go zrobiono, fabryka, robotnicy, a także słońce, które świeciło nad tym drzewem i woda, którą piło ono korzeniami.
Popatrzyłem na kawałek papieru w ręce Luizy i dalej nie rozumiałem.
– A kiedy popatrzysz głębiej – ciągnęła moja jasnowidząca żona, jakby ślepa na to, że mało co rozumiem – kiedy spojrzysz na ten kawałek materii oczami istoty oświeconej, zobaczysz w nim nie tylko blask słońca, ale też to, że jest tu każdy promień, każdy podmuch powietrza, zobaczysz drwala, który ściął to drzewo i rodzinę drwala…
– Wystarczy – przerwałem Luizie, bo nieco mnie skołowała i czułem się już jak po jeździe na przesterowanej karuzeli. – Pewnie masz rację, ale ja nic tu nie widzę. Przykro mi. Nic. Zero. Nul. Kartka to kartka, papier to papier, a drwal to drwal.
– Bo ty to tak wszystko dzielisz… A to trzeba zobaczyć jako całość.
– Całość istnienia? – upewniłem się.
– Tak, autentyczną całość istnienia.
– Luiza, mówiłaś o jakichś widzeniach. A przecież z nas dwojga tylko ty masz widzenia. O co tu chodzi?
– Nieważne, pewnie dowiesz się jeszcze – tu mnie Luiza kompletnie zaskoczyła swoją małomównością.
*
Lecz dowiedziałem się, dowiedziałem, co to znaczy mieć widzenia złudne. Dowiedziałem się szybciej niż chciałem i w okolicznościach bolesnych. I dlatego, kiedy już tak wiele zmieniło się w moim życiu, i kiedy nie ma ani jednej z cudownie, ale jak zawsze powtarzałem, nie dość trwale zaślepionych kochanek, i kiedy nie ma Izajasza Anioła, który okazał się trochę też Ezechielem, mogę już tylko notować, spisywać tę moją relację. I teraz już tylko spisuję zdarzenia, ja, przypadkowy narrator przygodny i nieokiełznany, przypadkowy kronikarz mało znanych historii z dwudziestego pierwszego stulecia, ja, kpiarz i melancholik w jednym, zbieracz pamiątek i dokumentów niezwykłych, ja, który czuję za sobą ciszę nagłą i przestronne ciemności. Ale nie o mnie tu będzie, lecz o tych, których zapamiętałem. Bo jedynie w ten sposób mogę połączyć się z nimi raz jeszcze. Wiem, że w ten sposób oddaję hołd niejednemu złudzeniu, ale nie mam za dużego wyboru: czasem łudzić się, błądzić i tracić to jest po prostu konieczność. A co do tej całej magii, w którą wdepnąłem przypadkiem, z powodu tak banalnego, jak miłość do pięknej kobiety, to zacytuję fragment, na który trafiłem kiedyś – przypadkiem, lecz jakże szczęśliwie: „Najlepiej prostuje te sprawy Aleksandra David-Neel. W książce Mistycy i cudotwórcy Tybetu opisuje m.in. szybkobiegacza. Facet się poświecił (lata ciężkich wyrzeczeń i pracy), w coś tam zainwestował, do pewnych krain się w końcu dopukał. Jak mawiał Żaba z ulicy Gierymskiego na Dolnym Mokotowie: Też bym to zrobił, ale za dużo piłem.” Chociaż nie znałem Żaby, podzielam jego zdanie w pełni. Miał chłop swój rozum, to pewne, i świetnie czuł rzeczywistość. I pewnie też zgodziłby się, że wiele na świecie jest złego z powodu chorych ambicji i równie niezdrowych pomysłów. Moja jasnowidząca Luiza miała pomysł na białą magię, Izajasz Anioł miał pomysł, by świata z rąk nie wypuścić, a mnie pozostała nadzieja – dziś wiem, że zupełnie bez sensu – na zaprowadzenie porządku w moim dość poplątanym życiu. (…)
To tylko kilka pierwszych stron „Kroniki widzeń złudnych” (Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2004).
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.