Jakub Winiarski: Kim jest w literaturze Małgorzata Sochoń? Jak widzisz obecnie, po wydaniu dwóch książek, zdobyciu kilku nagród w konkursach, udzieleniu kilku wywiadów swoją postać i swoją, że tak powiem, karierę?
Małgorzata Sochoń: Może nikim? A może ulubioną poetką kilku moich czytelników? Nie wiem. Nie wysyłałam dotąd swoich wierszy do żadnych ogólnopolskich pism literackich, a poza Białystok wyjechało może kilkanaście moich książek. Natomiast, jeśli chodzi o karierę, uważam, że to brzydkie słowo. Za twarde, żeby stać obok poezji.
J.W.: Tak o tym mówisz, Małgosiu, jak gdyby pisanie nie odbywało się od człowieka do człowieka. A przecież dziś nawet poeci robią tak zwane kariery? Starasz się tego uniknąć? Starasz się uniknąć własnej kariery poetyckiej?
M.S.: Lubię się zaszywać. Gubię się w przestrzeniach bez znajomych punktów orientacyjnych. A kariera to taka podróż, w której znaki orientacyjne mogą się okazać fatamorganą. Wolę jak świat przychodzi do mnie niż żebym to ja musiała przed nim stawać na baczność, a jeszcze gorzej – tańczyć.
J.W.: Korzystasz z dość prostych form, posługujesz się językiem potocznym, nie stylizujesz, nie udziwniasz. Nie uważasz, spytam tak trochę prowokacyjnie, że takiemu poezjowaniu brak rozmachu? Nie kusi cię czasem, by oddać się jakiemuś szaleństwu, rozbuchaniu słów?
M.S.: A wiesz, że niedawno rozmawiałam o tym z moją córką? Przeglądałyśmy sobie „Warkocz jesieni” Iwaszkiewicza. Trafiłam na wiersz dedykowany czytelnikowi. Zaczynał się od słów „Chciałbym napisać, jak pies biegnie”. Zastanawiałyśmy się obie, jak to można zrobić. Doszłyśmy do wniosku, że najlepiej napisać: „pies biegnie”. Moja córka stwierdziła, że ona czytając „pies biegnie” ma przed oczami szarego, wiejskiego kundla średniej urody, który mknie przez łąki. Ja natomiast widzę wielkiego kudłacza, któremu podczas biegu podskakują długie wiszące uszy i te miękkie części psiej mordy, które po bokach pyska zasłaniają zęby. Mój biegnie czasem poboczem szosy, czasem wzdłuż torów. Nie wiem, skąd się tam bierze. Wniosek? Każdy ma w głowie swojego biegnącego psa! Myślę, że rozbuchanie słów w poezji zamyka drzwi do wyobraźni czytającego. Zresztą, lubię raczej krótkie wiersze. I lubię, jak zostają w pamięci. Dla mnie to nawet pewna wartość utworu. Z ogromnego, rozbuchanego, że powtórzę to fajne słowo, zapamiętałabym pewnie tylko to rozbuchanie, może szaleństwo słów dałoby trochę dreszczy, ale mogłabym szybko zapomnieć, o czym właściwie autor napisał. Z drugiej strony zapamiętanie samego charakteru, samej formy to też coś. Może autor chciał zaszokować? Może mu się to właśnie udało?
J.W.: Wyczuwam w tym jakiś podskórny klasycyzm? Taki w stylu Zbigniewa Herberta, który cenił sobie w swoich wierszach i w ogóle w poezji „przezroczystość”? Ty także lubisz w swoich wierszach ich pewną przezroczystość?
M.S.: Widuję ją może gdzieniegdzie i lubię, tam, gdzie jest.
J.W.: A co myślisz o tak zwanym pisarstwie awangardowym, o tradycji Peipera, Przybosia, futurystów czy Tymoteusza Karpowicza i Krystyny Miłobędzkiej?
M.S.: Dobra jest taka straż przednia i, że biegnie w niej właśnie Miłobędzka. I dobrze, że właśnie za nią posuwa się dzisiaj szereg poetów, którzy swoje, na pewno istniejące próby takiego pisania, ukrywają przed światem. Awangardowe podejście do wiersza kończy się czasem po prostu „wesoło”. Gdy jest naprawdę wesoło i z zamierzenia – czemu nie. Tymczasem u Miłobędzkiej jest niesamowita głębia. Trzeba wielu lat rozgryzania słowa i zastanowień nad nazwaniem, żeby powstało pytanie „ile z patyków?”, albo „czyja moja?” i żeby potem taka zwykła czytelniczka poezji, jaką się czuję, miesiącami szukała odpowiedzi i nie znajdowała do końca.
J.W. Poezje bywają dość ponure. Śmierć, strata, smutek – takie tematy zdają się być najczęściej poruszane przez uprawiających tę sztukę w każdym wieku. Tymczasem czytając twoje liryki miałem wrażenie, ze dużo w nich, ponadprzeciętnie dużo radości, takiej zwykłej, czystej radości życia? Potrafisz ten walor twojego pisania jakoś wytłumaczyć?
M.S.: Nie lubię narzekać nawet jak mam powody. W życiu przyglądam się najczęściej drobiazgom, które często powodują u mnie jakieś skojarzenia, te – kolejne skojarzenia i wtedy śmieję się do swoich myśli. Niestety czasem też muszę się z nich otrząsnąć. Ale zaraz pewnie zobaczę coś, co mnie zadziwi, zastanowi, jak choćby ucho młodzieńca w autobusie. Taka dziwna małżowina. Pozawijane brzegi. Ruloniki ze skóry. Drobne, ale grube i mięsiste. Wygląda jak afrykański tulipan. Ale czy są w ogóle na świecie afrykańskie tulipany?… A jeśli są, to… I tak dalej. (śmiech) W sumie takie zamyślenia bywają czasem niebezpieczne.
J.W.: Niebezpieczne, ale poetycko płodne?
M.S.: Owszem. Przytrafiło mi się walnąć głową w słup w imię poezji.
J.W.: Czym jest dla ciebie, na co dzień tak zwanej zwykłej kobiety pracującej, poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.S.: Dobry, cudzy wiersz daje mi ogromną radość. Jak znajduję w książce lub internecie dobry (dla mnie, oczywiście) wiersz – cieszę się, że ktoś go stworzył i opublikował, i że nie przeoczyłam. Codziennie tak sobie trochę poszukuję. Często opowiadam znajomym, co znalazłam. Czasem nawet cytuję. Chociaż większości nie interesuje poezja, jakoś to wytrzymują. Bywa, że opowiadam to samo po raz drugi tej samej osobie. Bo taka jestem przejęta. I jak słyszę – mówiłaś mi już kiedyś – to zaraz sprawdzam, czy i co pamięta. Dlaczego oni jeszcze ode mnie nie uciekają?!
J.W.: Jakie są twoje ostatnie znaleziska?
M.S.: Należy do nich, aczkolwiek nie do ostatnich, „brama” Michała Kobylińskiego. Dla mnie to prawdziwa perełka. Ale co ja zrobiłam z tą „bramą”! Powykręcałam na różne sposoby, wycisnęłam soki o kilku smakach. Wreszcie wyobraziłam sobie jak zaśpiewałby ją Fetting, a jak wygłosił Holoubek. I jeszcze bardziej polubiłam. Więc dostarczyłam w całości, bo krótka, tym moim znajomym, co z założenia nie czytają poezji. Przeczuwam przełom. Znalazłam też kiedyś wiersz, w którym były słowa „kocham także twoją śmierć”. Wstrząsnęły mną i ukoiły jednocześnie. Nie mogę jakoś ponownie na niego natrafić. To było najlepsze wyznanie miłości, jakie ostatnio spotkałam w poezji.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.S.: W zasadzie istotni są wszyscy, których utwory czytałam. I ci, którzy odnieśli wielki sukces i ci mniejsi. Mogę powiedzieć, że w twórczości każdego z nich szukam tego, co mnie poruszy. Czasem jest tego dużo, czasem niewiele. Ale dla mnie nawet to „niewiele” to coś. A jakie doświadczenie lekturowe mnie uformowało? Nie wiem. Chyba nie lubię tego pytania. Ale miło mi, że uważasz, że jestem „uformowana”.
J.W.: A ty sama uważasz inaczej?
M.S.: Chciałabym mieć wyraźną, rozpoznawalną formę. Trochę się staram. Ale czasem wiersz jest niepokorny. Sam decyduje o swoim kształcie. Przytrafiło mi się też napisanie utworu od razu „gotowego”. Ale tylko raz. Nic nie mogłam i nie musiałam zmienić.
J.W.: A czy było jakieś zdarzenie w twojej biografii, które otworzyło cię na literaturę? Może spotkanie z kimś, może książka?
M.S.: Może się uśmiejesz, a może nie. Miałam kilka lat, gdy poznałam dzięki rodzicom wiersze dla dzieci Juliana Tuwima. Potem zresztą i innych – Brzechwę oczywiście itd. Ale właśnie Tuwim mnie tak zachwycił, porwał wręcz za sobą. Zrozumiałam wtedy, będąc jeszcze małym dzieckiem, że ze zwykłych słów, jeśli się je odpowiednio poustawia można stworzyć światy, postacie, historie, których nigdy nie było. A nagle się pojawiają. I są. I są potrzebne! Jako kilkuletnia dziewczynka pomyślałam: ja też tak chcę! Chcę pisać!
J.W.: Nikt i nic nie próbowało ci przeszkodzić (śmiech)?
M.S.: We wczesnym etapie twórczości miałam luzy. Lecz gdy skończyłam siedem lat musiałam pójść do szkoły (śmiech).
J.W.:: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałabyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.S.: Nie dostrzegam. Prawdziwa sztuka zawsze wychodzi do słońca, jak trawa spod asfaltu. Jeśli dziecko ma potrzebę lepienia, a nikt mu nie da plasteliny, znajdzie glinę. Mamy twórców. Ich sztuka jest i wysoka, i… głęboka. Głębsza niż ta nagradzana na świecie i stawiana nam za wzór. Poeci, pisarze, kompozytorzy, malarze… Nie odtwórcy, a prawdziwi twórcy. Zresztą, wystarczy prześledzić drogę artystyczną Jerzego Maksymiuka. To jeden z moich ulubionych artystów- zapaleńców, a nawet furiatów.
J.W.: A jakie nasze współczesne dzieła literackie wydają ci się być na poziomie światowym?
M.S.: Nie lubię rankingów. Mogłabym jedynie pokusić się o zaszeregowanie napisów na ścianach bloków sąsiedniego osiedla. Który jest na poziomie światowym, który na krajowym, a który to ciemna prowincja. Nie czuję się też erudytką. Przeczytałam mniej niż planowałam i już nie nadrobię wszystkich zaległości. Jednak słowo „paszport” coś znaczy. I znaczy coś być pod skrzydłami Nike. Wierzę w kompetencje ludzi, którzy tu pokazują palcem.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i meczy, nie poruszyłaś?
M.S.: Nie zastanawiałam się nad tym w kontekście moich wierszy. Ale to bardzo ciekawe. Muszę znaleźć sposób, by sięgnąć do podświadomości.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
M.S.: Wydaje mi się, że zawsze piszę na świadomie wybrany temat. Interesuje mnie człowiek i jego emocje. Tymczasem to twoje pytanie zasiało niepokój w moim umyśle.
J.W.: Niepokój? Jakiego rodzaju?
M.S.: Że jednak jest jeszcze „coś”.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.S.: Mój idealny czytelnik powinien być średniego wzrostu, szczupłej budowy ciała, tak trochę po trzydziestce, nie nosić biżuterii i mieć na imię Agata. Oczywiście żartuję, chociaż Agata istnieje i jest moją wierną czytelniczką. Ale mówiąc poważnie – nic nie powinien wiedzieć zawczasu. Powinien otworzyć książkę. Zatopić się w lekturze. Zapomnieć o bożym świecie. A po zamknięciu książki powinien poczuć niedosyt moich wierszy. Tak.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.S.: Wszyscy ludzie się różnią. Trudno w tłumie, na ulicy rozpoznać artystę. Bywa, że im większy artysta tym mniej wykreowany. Są oczywiście wyjątki. Więc jeszcze trudniej rozpoznać. Ale wewnętrznie – myślę – różnią się. Artyści przykładają większą uwagę do rzeczy, bez których da się żyć. Bo dla nich akurat się nie da.
J.W.: Baudelaire pisał, że ktoś, kto nie przeczyta przynajmniej wiersza dziennie, ten żyje jak świnia. Może więc jest wręcz przeciwnie: artyści jako jedyni przykładają większą wagę do rzeczy, bez których nie da się żyć. Co ty na to (śmiech)?
M.S.: Nie śmiej się. A niektórzy niech płaczą (śmiech).
J.W.: Dobrze, już się robię poważny. Powiedz, od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.S.: Sukces w literaturze to czytelnicy. Dzisiaj, żeby mieć czytelników, trzeba się wypromować i mieć nazwisko. Czasem, ale rzadziej, wystarczy szczęście. Z drugiej strony – popatrz na sukces Paulo Coelho. Przeczytałam „Alchemika”, ale niedawno też „Bridę”, którą dostałam od kogoś w prezencie. „Brida” to była już dla mnie strata czasu. Natomiast „Wiek żelaza” Coetzee’go chciałabym przeczytać ponownie. Jakoś tęsknię za tą książką. Za drugim razem czytałabym bardzo powoli, żeby jak najpóźniej ją zamknąć.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.S.: Sztuką jest wszystko. I las i człowiek, i blaszany garaż ze swoją zawartością. Zdarza się, że jakaś cząstka „wszystkiego”, czyli sztuki, wysyła impuls do twórcy, a ten poszerza wtedy, ubogaca sztukę, czyli „wszystko”. Powiększa świat o coś, czego jeszcze nie było. Wydaje mi się, że i ja odbieram takie impulsy. Chociażby podczas grabienia liści, gdy odsłania się ziemia ze swoim zapachem, albo gdy wczesną wiosną wybijam w lodzie ostrym szpadlem wąskie korytka dla cienkich rzeczek topniejącego śniegu, czy w trakcie codziennej wędrówki przez łąkę, gdy rozdeptuję zaplątane w trawę winniczki, albo myślę czy stojącego na dróżce jeża bezpieczniej obejść łukiem czy przeskoczyć. I gdy wybieram popiół z pieca. I gdy zasypiam. Mimo to mało w moich wierszach przyrody. O wiele silniejsze impulsy wysyła do mnie człowiek. Pewnie dlatego lubię czytać pamiętniki, wspomnienia. I tak na przykład Strindberg po lekturze jego „Listów miłosnych i nienawistnych” utrwalił się w mojej pamięci jako facet pełen fobii, wstydzący się jeść w towarzystwie. Gdy zapraszał na kolację kobietę, podczas jedzenia zasłaniał się kwiatami, które specjalnie ustawiał na stole. Ale jestem też przygotowana na wypadek, gdyby w moim życiu zabrakło nagle literatury. Mam w pamięci wystarczającą ilość fragmentów swoich i nie swoich wierszy, by w razie potrzeby „rozbić szybkę”, wybrać i powtarzać jak mantrę, przeczekując ten nieszczęsny czas. Gdyby tak nie było, zachowałabym się pewnie jak ten Karusek z „Amelki”. Zataczałabym coraz szersze kręgi, biegnąc, z przeczuciem, że w ten sposób znajdę swoją Panią. Chociaż może Karusek zataczał coraz węższe koła? Nie pamiętam.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.S.: Byłam już surowym krytykiem dla moich książek. Zanim zostały wydane. Dlatego nie są za grube…
J.W.: Uważasz je za artystycznie bezbłędne i idealne?
M.S.: Myślę, że mogłyby być szczuplejsze i widzę niedociągnięcia w poszczególnych utworach, niestety, jest już za późno.
J.W.: Jesteś kobietą ustatkowaną. Mąż, dzieci, praca, codzienne, można powiedzieć, praktykowanie drobnomieszczańskich cnót. Jak w takim razie skomentowałabyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”? Nie obawiasz się, że w tych słowach może być jakaś racja?
M.S.: E, trochę za daleko pojechałeś z tym drobnomieszczaństwem. Mój mąż jest z zawodu mechanikiem, ale gdy go poznałam grał w zespole rockowym. Do dzisiaj grywa z przyjaciółmi. Czy ktoś z duszą rockmena może kiedykolwiek zostać drobnomieszczaninem? Ale wracając do tematu. Rzeczywiście. W moim przypadku tak było. Małżeństwo i macierzyństwo spowodowało kilkunastoletnią ciszę na papierze. Całą swoją uwagę, czułość i miłość oddałam dzieciom i mężowi. I nie było w tym żadnego rozdarcia. Ponowne wejście w twórczy i odkrywczy świat dziecka to bezcenne doświadczenie. Co tam pieluchy, woda ciągana ze studni, zbieranie pieniędzy na ciągle większe buciki. Pamiętam, jak mój mąż zbudował lotnię z rurek i jakiejś szmaty, i wszyscy skakaliśmy na niej z górki. Pewnego dnia zauważyłam, jak bardzo jesteśmy przekonani, że nie możemy bez siebie żyć. Więc nic złego się nie stanie, gdy zacznę znikać na chwilę, na kilka godzin z życia rodzinnego. Pojawiły się moje zapiski. Kiedyś pracowałam nad dłuższym tekstem wspomnieniowym z czasów stanu wojennego. Moja córka wiedziała, że ma nie przeszkadzać, nie zagadywać. Więc wycięła z kartonu serce, napisała na nim „pobaw się ze mną” i bez słów położyła na moich papierach. A tak przy okazji – zwróć uwagę na dwa pajace na okładce mojej pierwszej książki. To jestem ja i mój mąż. Zostaliśmy zrobieni ze szmatek do wycierania kurzu i guzików przez nasze dziecko. Podsumowując, jeśli chce się coś stworzyć będąc w związku i będąc „rozmnożonym” trzeba się mocniej sprężać, gdy jest chwila dla siebie.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.S.: Kiedyś myślałam, że mój największy sukces to to, że jurorzy wygrzebują i nagradzają mój wiersz z tysięcy innych, które wpłynęły na konkurs. Potem wydawało mi się, że to wysoko oceniony debiut książkowy. A teraz myślę, że moim największym osiągnięciem jest powrót do pisania po wielu latach przerwy. W życiu osobistym zadowolona jestem, że moje dzieci posiadają te cechy, które w ludziach cenię. Otwartość, poczucie humoru (także na swój temat), wyobraźnię, kreatywność.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.