Język „Fal” jest tak odległy od mamrotania zasznurowanych ust, że można go odebrać jako zniewagę. To dwieście stron zniewag pod adresem miernoty.
Jeanette Winterson, O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie
Myślę, że dobra byłaby książka kreująca człowieka w jego bezwzględnej walce o przeżycie duchowe. Dotychczas książki kreowały walczącego o przeżycie człowieka, ale ostrze dotykało jego cielesnej egzystencji, a nie granic ducha.
Jan Drzeżdżon, Twarz Boga
*
Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kaprifolium.
*
Dziennik to jedyny gatunek literacki, w którym pisalibyśmy o sobie, gdybyśmy umieli być sobą. Ponieważ nie potrafimy, piszemy wiersze, powieści, dramaty albo eseje – w tych gatunkach forma jest bardziej uchwytna, bo ustalona – i to ustala też nas, chcących wyrazić swoja prywatną, jednostkowa prawdę. W tych gatunkach trudniej jest rozmyć się ‘ja’, bo przed rozmyciem bronią je twarde reguły konwencji. Że powieść może być „workiem”? To nie jest do końca prawdą. Że wiersz daje się łamać dowolnie? To również raczej pozory. Naprawdę jedynie dziennik stwarza trudność z gatunku największych. W dzienniku piszemy o sobie, jakbyśmy już byli sobą.
*
Niektórzy jednak próbują. Prowadzić dziennik, intymny. Robią to, jak się zdaje, albo z niewiedzy o sobie, albo z tej wiedzy nadmiaru – wytwory stanów pośrednich są, mówiąc wprost, nieciekawe. O dziennikach w nieświadomości pisanych także nie ma co dużo mówić. Zostają te, w których kipi. Te, w których rzeczywistość i człowiek wiją się w silnym splocie – w ekstazie, w bólu, codziennie. Jest kilka takich dzienników. To Kafka, Gide, Pavese, Marai, Mansfield, Gombrowicz. I Virginia. Na pewno Virginia. Wystarczy przeczytać choć fragment. Jej humor, kiedy jest w formie, jest nie do pobicia. „Pierwsze pięć minut nad zeszytem – notuje trzydziestosześcioletnia Virginia, we wtorek, 10 września 1918 roku – spędziłam na próbach wyłowienia czubkiem stalówki dwóch much utopionych w kałamarzu; teraz dostrzegam, że jest to jedno z tych przedsięwzięć, które nie mają szans powodzenia – najmniejszych szans powodzenia. Nawet Darwin czy Platon nie byliby w stanie uczynić tego za pomocą czubka mojej stalówki. W Asheham w naturalny sposób przychodzą mi na myśl Darwin i Platon; ale nie jestem w tym odosobniona. Za snobizm intelektualny zostałam dziś rano ostro skarcona przez Janet, która mi powiedziała, że wieczorami czyta Don Kichota i Raj utracony, a jej siostra – Lukrecjusza. Janet hołduje temu charakterystycznemu przekonaniu, że Don Kichot jest dowcipniejszy niż Szekspir. Przeraziłaby ją ordynarność, jaką ja widzę u Szekspira; poradziłaby sobie z nią intelektualnie. Całe jej pokolenie zbyt skrupulatnie posługuje się umysłem w odniesieniu do książek, szukają znaczeń, zamiast pozwolić się porwać przyjemności; to ostatnie to mniej więcej moje podejście, więc naturalnie jest ono najlepsze i najpełniejsze.” Jej ironia wobec tych, za którymi nie przepada, potrafi być bardzo zjadliwa: „Po obiedzie pani Webb przeszła od celnych argumentów do nieskrywanego chrapania.” (Środa, 18 września 1918.) O losie pisarza Virginia wiedziała mniej więcej wszystko: „Przekleństwem życiowym pisarzy jest ta ogromna potrzeba pochwał i to bolesne odczuwanie krytyki lub obojętności. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest przypominanie sobie, że właśnie pisanie jest tym, co robię najlepiej, że każde inne zajęcie wydawałoby mi się stratą życia, że w istocie dostarcza mi ono nieskończonej rozkoszy, że zarabiam w ten sposób sto funtów rocznie i że są ludzie, którym podoba się to, co piszę.” (Niedziela, 3 listopada 1918.) Kiedy chce, odmalowuje sceny, których próżno szukać u Joyce’a, Dostojewskiego, Flauberta, Czechowa, a nawet samego Tołstoja, którego w tym samym mniej więcej czasie porównywano nie tylko do Homera, ale nawet do Boga, twierdząc, że „gdyby Bóg umiał pisać, pisałby tak, jak Tołstoj”. O Virginii można powiedzieć podobnie, kiedy czyta się takie fragmenty „Dziennika”: „[W niedzielę] na herbacie był Lytton, został na obiedzie, a o dziesiątej wieczór oboje mieliśmy to uczucie spierzchnięcia warg i wyczerpania sił życiowych, które przychodzi po długich godzinach rozmowy. Lytton był swobodny i przemiły. Poza wszystkim innym zdał nam zadziwiającą relację z posiedzenia Brytyjskiego Towarzystwa Płci, które ma zebrania w Hampstead. Są niewiarygodnie szczerzy; pięćdziesiąt osób obojga płci i w różnym wieku dyskutowało otwarcie i bez skrępowania na takie tematy, jak deformacje penisa u dziekana Swifta, używanie wc przez koty, samogwałt, kazirodztwo – kazirodztwo pomiędzy dzieckiem a rodzicem, jeśli obie strony są tego nieświadome, było głównym tematem, wywiedzionym z Freuda. Myślę o zapisaniu się. Lytton w kilku momentach wykrzykiwał: „Penis!”. To był jego wkład w otwartość dyskusji. Rozmawialiśmy także o przyszłości świata – jak to chcielibyśmy, żeby nie istniały profesje; także o Keatsie, o starości, polityce, hipnotyzmie Bloomsbury – o bardzo wielu rzeczach.” (Poniedziałek, 21stycznia 1918.) Właściwie jest stale poetką, a jej prozą rządzą rytm i melodia, które jedynie ona umie zestroić tak, jak to zrobiła w „Falach” czy „Pani Dalloway”. Właściwie jej wyobraźnia, technika i wirtuozeria przeświecają przez każdą zapisaną jej ręką linijkę, jak gdyby tworzenie obrazów na długo zapadających w pamięć przychodziło jej bez wysiłku, pozornie – bez większego widocznego wysiłku. Co do prowadzonego nieregularnie dziennika nastawienie miewała ambiwalentne i zdarzało się jej traktować te własne najprywatniejsze zapiski z przymrużeniem oka. „Zastrzegam się jednak – stwierdziła w poniedziałek, 20 stycznia 1919 roku – iż pisanie tego dziennika nie liczy się za pisanie, jako że przeczytałam właśnie swoje zapiski z zeszłego roku i jestem zdziwiona szybkością chaotycznego galopu, z jakim się poruszam, czasami potykając się nieprzyjemnie o nierówności bruku. (…) Jeśli Virginia Woolf w wieku lat pięćdziesięciu usiądzie nad tymi zapiskami, żeby z nich skonstruować swoje wspomnienia, i nie będzie w stanie stworzyć takiego zdania jak należy, to ja mogę jej tylko wyrazić swoje współczucie i przypomnieć o istnieniu kominka, w który – za moją pełną zgodą – może cisnąć te kartki, zmieniając je w czarne błony o czerwonych oczach. Ależ jej zazdroszczę tego zadania, które dla niej szykuję!”
*
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
*
„Chwile wolności” to tylko wybór z pięciu tomów dziennika, jaki Virginia Woolf prowadziła od roku 1915 do 1941. Ale nie to jest tu chyba najważniejsze. „Chwile wolności” – myślę, że nie obrazi się Jeanette Winterson za tę parafrazę, gdyby do niej dotarła – to 700 stron zniewag pod adresem miernoty. To 700 stron walki o siebie, to książka kreująca człowieka w jego bezwzględnej walce o przeżycie duchowe. Książka, która swoim ostrzem dotyka granic ducha. Co z tego, że ten duch w końcu przegrał. „Nie oczekuje się od ciebie, byś dokończył dzieła – ale też nie wolno ci uchylić się od jego podjęcia”, mówił rabbi Tarfon. On się nie mylił, a Virginia Woolf nie uchyliła się nigdy
*
W poniedziałek, 24 marca 1941 roku Virginia zanotowała: „Dzisiaj w powietrzu coś dziwnie nadmorskiego. Przypomina mi to kwatery w czasie procesji na Wielkanoc. Wszyscy spierają się o wiatr, przychwyceni i uciszeni. Usunięto cały miąższ. Ten wietrzny róg. Nessa jest w Brighton, a ja wyobrażam sobie, jak by to było, gdybyśmy mogły zlać w jedno swoje dusze. Historia Octavii. Czy umiałabym ja jakoś zawrzeć? Młodzież angielska w 1900. L. pracuje przy rododendronach…” Virginia pisze o czymś „dziwnie nadmorskim”, pisze o „wietrznym rogu”; pisze o zlaniu w jedno duszy jej i ukochanej Vanessy; pisze, że „usunięto cały miąższ”, po raz kolejny dając jedną z tych swoich enigmatycznych, poetyckich uwag, z którymi nie wiadomo za bardzo co zrobić, bo zrozumienie ich sensu w całości, nawet gdyby było możliwe i łatwe, byłoby zubożeniem takim samym jak niema ekstaza i zachwyt… Virginia pisze o mężu: „L. pracuje przy rododendronach…”
*
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
*
Cztery dni później. Relacja Quentina Bella, siostrzeńca Virginii, ma w sobie tylko trochę patosu. Tyle, ile ona byłaby, jak myślę, w stanie zaakceptować. Choć pewnie dodałaby coś dowcipnego, coś kładącego bemola na grozę prostego faktu. „Rano w piątek 28 marca, w słoneczny, jasny, zimny dzień, Virginia poszła jak zwykle do swojej pracowni w ogrodzie. Tam napisała dwa listy – jeden do Leonarda, drugi do Vanessy – do dwojga ludzi, których najbardziej kochała. W obu listach tłumaczyła, że słyszy głosy, uważa, że nigdy nie wyzdrowieje; nie może dłużej żyć i niszczyć życia Leonardowi…. Postawiła list na kominku w salonie i około 11.30 wymknęła się biorąc laskę i poszła przez łąki nad rzekę. Leonard uważał, że może już podjęła jedną próbę utopienia się; jeśli tak, to niepowodzenie było lekcją i teraz była zdecydowana działać skutecznie. Pozostawiła laskę na brzegu i wcisnęła duży kamień do kieszeni palta. Potem poszła ku śmierci jedynego doświadczenia, jak powiedziała Vicie, którego nigdy nie opiszę”.
*
Fragment notatki z czwartku, 30 maja 1940: i rano plewiłam ogród. Ibyłam bardzo szczęśliwa – bywaja takie chwile: tyle że nie ma wsparcia w materii, nie ma w tej chwili wokoło zdrowej tkanki. Rozwiała się. Ale na tarasie, przez chwilę, kiedy nikt nie przychodzi, tylko z samym L., człowiek z pewnością jest szczęśliwy.
*
…i prawie mam ochotę wyjaśnić któregoś dnia, jaki mam cel w tym stałym pisaniu dziennika. Nie publikacja. Przegląd? pamiętnik własnego życia? Być może. Tylko że inne sprawy się pojawiają. (Środa, 17 sierpnia 1938.)
Virginia Woolf, „Chwile wolności. Dziennik 1915-1941”. Opracowanie Anne Olivier Bell, wstęp Quentin Bell, przełożyła Magda Heydel, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007.
Pisząc, korzystałem z: Quentin Bell, „Virginia Woolf. Biografia”. Przeł. Maja Lavergne, Wydawnictwo Książkowe Twój Styl, Warszawa 2004; Jan Drzeżdżon, „Twarz Boga”, Czytelnik, Warszawa 1984; Jeanette Winterson, „O sztuce. Eseje o ekstazie i zuchwalstwie”. Przeł. Zbigniew Batko, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2001; Czesław Miłosz, „Dar” [w:] „Wiersze tom 3”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2003.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.