Autor wyboru wierszy pomieszczonych w „Uranii”, sam poeta i krytyk Janusz Drzewucki zaczyna „Notę wydawcy” prezentującą tego najbardziej dziś chyba czekającego na swój powrót do łask szerokich rzesz czytelników pisarza, jakim od lat pozostaje Iwaszkiewicz, znamiennym stwierdzeniem-cytatem: „Zawsze byłem ten gorszy skamandryta, dopuszczany – że tak powiem – do lepszego towarzystwa” – zapisał Jarosław Iwaszkiewicz na marginesie wydanej w 1962 roku nakładem „Czytelnika” antologii „Poezja polska 1914-1939”, ułożonej przez Ryszarda Matuszewskiego i Seweryna Pollaka. I jeszcze: „Oczywiście nie byłem tak dowcipny jak Lechoń czy Słonimski, ani tak wyszczekany jak Tuwim. Kazio był też ćwok – a jednak on był lepszy ode mnie. A gdy jeszcze Antoni puścił kawał, że ja mam Londyn w głowie (to znaczy tuman) – to już rzeczywiście stałem się nieomal pośmiewiskiem. Opierając się na opinii moich przyjaciół, Peiper drukował w „Zwrotnicy” dosłownie: Iwaszkiewicz – idiota. (…) Było mi trudno wykaraskać się z tych ujemnych opinii – a jeszcze i dziś nie tylko przeciętni ludzie, ale i krytycy nie wiedzą, co o mnie sądzić. Te artykuły o mnie – powtarzające w kółko te same slogany – bardzo są meczące. Zwłaszcza, że trwa to tyle lat”. Dla wszystkich, którym nie obcy jest kunszt Iwaszkiewicza, słowa te muszą wydać się co najmniej komiczne, a też niejeden z młodych grafomanów znajdzie w nich może pociechę dla siebie, pozostaje jednakże faktem, że opinia o sobie samym odnotowana przez autora „Brzeziny” jest tym właśnie zdaniem potocznym, które karierę Iwaszkiewicza czyniło zawsze tak tajemniczą. Gdyż istotnie: Antoni (Słonimski) i Lechoń – mieli więcej wrodzonego dowcipu. Tuwim był magik od rymów i – co niedawno wykazał Piotr Matywiecki – wcale nie tak bezmyślny. Kazio (Wierzyński) – może i „ćwok”, ja nie wiem, ale na pewno dobrze otrzaskany ze wszystkim. A Iwaszkiewicz? Podobno kiedy przyjechał do Warszawy z wydanymi już „Oktostychami” w kawiarni „Pod Pikadorem” bardzo długo zabijano go śmiechem. Przecież nikt tak nie pisze – mówiono – cytując choćby taki „Prolog”: „Czasem spokojny smęt przez chwilę mi zamąca / Jesienny, złoty grot zachodzącego słońca. // I dusza ma czująca odwiecznych wspomnień echa / do tych świetlanych plam łagodnie się uśmiecha. // Z promieni dobrych tych samotnej mojej psychy / Rodzi się pereł rząd – nizane oktostychy. // I gdy przychodzi znów dni bezsłonecznych bladość, / To w naszyjniku tym jest cała moja radość.” Smet, zamąca, mojej psychy – w dobie, gdy na hasło „Miasto Masa Maszyna” żywo reagowali wcale nie tylko tak zwani awangardziści, biedny młodzieniec ze wschodu Polski musiał z tym swoim słownikiem lirycznym wyglądać naprawdę zabawnie. To ponoć wtedy Iwaszkiewicz postanowił sobie: pisać już zawsze przeciwko „Oktostychom”, przeciwko takiej poezji. I pisać tak, by już nigdy nie uznano go za zacofanego, nie wiedzącego, co liczy się, a co jest passe. Nie było łatwo, skoro jeszcze w roku 1962, uznany już w tedy przecież przez większość i przez wielu wielbiony wręcz autor przeżuwał porażkę z młodości, tamte klęski, tamte upokorzenie. Ale zanim do tego doszło już w drugim tomie, w „Dionizjach” z roku 1921, pokazał Iwaszkiewicz, że wie, co to jest nowoczesność w pisaniu i że dla niego to – betka. Programowe „Do Dionizosa” zrywało z ckliwą rzewnością „smętów” i „psychy” i szturmowało na czytelnika ostro: „Błyskawice zielone sztucznych iskier / Tramwaju, / Przeciągły huk, / Niby tryb szybki / Prędkich nóg. / To ty? To ty? Mój Dionizos?” Być może to dla takich zestawień – Dionizos obok tramwaju – niedługo po wojnie, komentując poezję Skamandra osadzoną mocno, do czego się nie przyznawała, w micie romantycznej poezji, pisał Miłosz, jak zawsze czujny: „Iwaszkiewicz miał wyczucie starszych paranteli.” Tak, Iwaszkiewicz wyczuwał – i w tym może sedno geniuszu tego poety – że tradycja z nowoczesnością może łączyć się i odżywać na znacznie więcej sposobów, niż przewidują to prawodawcy literackich kierunków, czy nawet epok. Dlatego być może po „Dionizjach” opublikował Iwaszkiewicz „Kasydy zakończone siedmioma wierszami”, w treści jak najbardziej swojskie, ożywiające nawet mit „hreczkosieja” – w formie nawiązujące jednak do wzorów bardzo odległych, arabskich. Potem jak gdyby głos Iwaszkiewicza ustalił się i tomy następne, wciąż przedwojenne – „Księga dnia i księga nocy”, „Powrót do Europy”, „Lato 1932”, „Inne życie” – to pokaz dyscypliny formalnej, finezji, a czasem też nawet, obok melancholii, sporej dawki humoru, jak choćby w słynnym liryku miłosnym „X. (Boję się, że jak Hafiz, Dżalaladdin-Rumi)”: „Boję się, że jak Hafiz, Dżalaladdin-Rumi, / Zacznę mówić, że Pan Bóg ma mieszkanie w tobie, / I zachwiany przez miłość w niepewnym rozumie, / Boga rozpocznę sławić w twej ludzkiej osobie. // George w naszych czasach to samo uczynił / I w Maksyminie ujrzał bóstwa znak wcielony; / Mądrość składa się w słowa, potem z wodą płynie. / Może powstać gorszyciel niewytłumaczony. // Nie, ja wiem przecie dobrze, jesteś chłopcem tylko, / I Bóg nie mieszka w tobie; masz ułomne ciało, / Jesteś piękny jak człowiek i kłamiesz co chwilka, / I chcę, aby po tobie nic nie pozostało.” Po wojnie Iwaszkiewicz jak gdyby nie bardzo spieszył się do druku i „Warkocz jesieni”, tom kolejny ukazał się dopiero w roku 1954. Słychać w nim pewne wyciszenie i widać też uproszczenie faktury wierszy, jak gdyby wojna odebrała Iwaszkiewiczowi na moment rozmach, jak gdyby w pewnym sensie narzuciła mu ascetyczniejszy styl. Tym nowym, spokojniejszym stylem pisał Iwaszkiewicz w utworze z dedykacją „Do czytelnika”: „Chciałbym napisać, jak pies biegnie, / wóz cały w słońcu jedzie laskiem, / Baba rowerem skręca jezdnią / I bańki lśnią blaszanym blaskiem. //(…)// Żeby to wszystko w słońcu błysło / I żeby było tak jak żywe – / I żebyś ty to widział wszystko, / I żebyś był, jak ja – szczęśliwy.” Ile w tym było optymizmu narzuconego odgórnie przez system i właściwego epoce socrealizmu, trudno dziś z całą pewnością stwierdzić. Serwilizm Iwaszkiewicza i efekty pisarskie tego serwilizmu to temat – mam wrażenie – wciąż czekający dopiero na poważnego badacza. W każdym razie na pewno nie tylko tak optymistycznie pisał w latach pięćdziesiątych Iwaszkiewicz i w zasadzie można powiedzieć, że w liryce swojej stawał się coraz bardziej sceptyczny, a nawet – jeśli wierzyć relacji tych, którzy słuchali opinii Miłosza na temat ostatnich już wierszy Iwaszkiewicza – nihilistyczny. Właśnie – te wiersze ostatnie. Był już wcześniej Iwaszkiewicz mistrzem pisania o śmierci i sprawach ostatecznych, ale sposób, w jaki robił to tak mniej więcej od tomu „Krągły rok” (1970) po dziś dzień pozostaje wzorem nie do pobicia. Weźmy taki choć fragment „Snu”: „Po jednej stronie tłok skłębionych rzeczy / o których prawdzie nic nie mogę wiedzieć / rośnie w dolinie / Czy to byt ta mglistość? // Po prawej stronie przełęczy nicestwo / nicość (le neant) / w tamtą stronę / strącam co chwila / każdą myśl / każde czucie / każdą kulę / każdy krzyż // Unicestwiam siebie / i znów się rodzę / z soku wysokich traw / minionych spraw / zagranych śmierci / czegoś co zwą miłością / kwiatów i drzew // Ale nic zniszczyć nie potrafię / i wszystko żyje / wstaje z otchłani / i woła”. I wreszcie ostatnie tomy: „śpiewnik włoski”, „Mapa pogody” i „Muzyka wieczorem”. Ten Iwaszkiewicz już nigdy nie przestanie poruszać. Ten, który napisał: „Bardzo lubię sezon pogrzebów”; ten, który melancholijnie żartował: „Nie rzucam monet do fontanny Trevi / czy to skutkuje nikt na pewno nie wie”; ten, który w niezwykłym poemacie „Stary poeta” pisał o sobie jak o obcym poecie i prosił: „Poeta mówi: / Żono! nie odchodź / Zostań chwilę ze mną // Chcę być sam / a kiedy ty odejdziesz / Zaraz przyjdą tacy (…)”. Z tego okresu jest w dziele Iwaszkiewicza wiele utworów przejmujących, po dziś dzień działających na wyobraźnię. Trudno zapomnieć wersy ponad osiemdziesięcioletniego już poety takie, jak z „Do prawnuczki”: „Ten kwiat co leci w górze i wieje skrzydłami / To motyl. Słowo obce, nie wiesz co to znaczy. / Teraz nie ma motyli. Ten jest jedynakiem. / Za chwilę może i jego nie będzie. // Nie myśl o tym. Patrz, niebo jest takie niebieskie, / Po niebie chmurki lecą, to jasne to ciemne. / Słońce co rano wstaje, co wieczór zapada. / Świat będzie zawsze piękny, Ludko. I beze mnie.” Na końcu wyboru wierszy Iwaszkiewicza znalazła się tytułowa „Urania”, jeden z najsłynniejszych polskich liryków, który poeta napisał na kilka dni przed śmiercią.
Uranio, sosno, siostro — tak ciebie nazywam
Bo palcem pnia swojego ukazujesz niebo
Wiatr co się w twojej czarnej grzywie zrywa
Zacicha dołem. Siostro, wzywam ciebie
Jak niegdyś wróże w koronach z jemioły
Abyś wytrwała w progu mego domu
I strzegła kwiatu, owocu i pszczoły
I serc co tutaj gasną po kryjomu.
Uranio, muzo dnia ostatecznego
Bogini końca, bogini trwałości
Zniszczeń bogini i wszystkiego złego
Stójże na straży domu i nicości.
Weźmij mnie w swoje grzywy, ty szalona
Wyszarp mi ręce co już nie wyrosną
Pogrzeb mnie, ratuj, daj swoje korony,
Bym także był Uranią, nicością i sosną.
Na koniec tego omówienia jeszcze jedna uwaga. We fragmentach z dziennika Iwaszkiewicza, które opublikowała jakiś czas temu „Gazeta Wyborcza” znalazło się i takie jubileuszowe wyznanie Starego Poety: „Najgorsze jest w moim życiu – zwłaszcza na starość – to, że nie mam się do kogo przymierzyć. Niewątpliwie jestem postacią na miarę największą. Ale wyrosłem jak olbrzymia pieczarka przykryta małym słoikiem. Stąd wszystkie zniekształcenia. Zamiast pięknego wielkiego grzyba, szklanka napełniona białą masą. (…) Dlaczego moją indywidualność muszę uważać za zmarnowaną? Dlatego, że dla mnie nie ma nic naprawdę ważnego. (…) Po prostu pustka wewnętrzna mnie zmarnowała. Jakiś brak siły (moralnej?), jakiś brak doskonałości (wewnętrznej?) są jak pęknięcia na krysztale moich dzieł. Jak w dniu jubileuszu, tak i dziś mam żałosne uczucie, że nic nie napisałem”.
Jarosław Iwaszkiewicz, „Urania i inne wiersze”, Czytelnik, Warszawa 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.