P.M.: (…) Biblia jest dla mnie naprawdę księgą ksiąg. Uważam, że gromadzi wszystkie możliwe gatunki literackie, odzwierciedla wszystkie sytuacje egzystencjalne i tyle samo jest w niej wiary, co zwątpienia w dobroć Bożą. Gdyby oddać się lekturze Biblii i pominąć wszystko, co poza nią napisano, to i tak miałoby się do czynienia z uniwersum literatury. Zdaję sobie sprawę, że wchodzenie w biblijne obrazy, kontynuowanie biblijnych wątków fabularnych, jest jakąś uzurpacją. Ale prace wielkich dzisiejszych teologów, mówiących, że boże natchnienie bliblijne przełamuje się w ludzkich biblijnych autorach, pozwala mi przynajmniej mieć tę nadzieję, że jeżeli moje natchnienie jest tylko ludzkie, to ma jakąś łączność z Biblią. Ciągle dopisuję wiersze do tego tomu i marzę o tym, żeby wydać jego wersję rozszerzoną.
J.W.: Naprawdę myślisz, że sama Biblia wystarczy, że są w niej wszystkie sytuacje egzystencjalne? A nie masz czasem wrażenia, że trzeba by dołożyć do tego, jeśli nie rubasznego Rabelais’go, którego humor daleko przecież wykracza poza biblijny, by tak rzec, model emocjonalny, to przynajmniej Szekspira, który zdaje się ze swoimi bohaterami i postaciami dokładniej pasować do naszego świata niż Izajasz, Nehemiasz, Baruch, Daniel, Habakuk, i inni prorocy czy apostołowie?
P.M.: Jestem przekonany, że w Biblii jest tyle samo patosu, co liryzmu i ironii. Jestem też pewny, że nie ma żadnej Szekspirowskiej sytuacji, której prawzoru nie odnalazłoby się w tej księdze ksiąg. Trudno by mi było filologicznie to uzasadniać, ale naprawdę biblijny uniwersalizm traktuję jak Absolut. Może to zresztą bardzo ważny składnik mojej wiary.
Obowiązek radykalnej odwagi, rozmowa z Piotrem Matywieckim, „Studium”(2/2007).
1.
Na łamach netowego artpapieru, serwisu, który – nic nie poradzę, że tak to wygląda – jest zasadniczo poświęcony twórczości Wojciecha Brzoski, niestrudzony Karol Maliszewski w recenzji „Spowiedź Judasza” tak między innymi napisał o nowym zbiorze wierszy Brzoski: „Głos bohatera zbioru jest głosem kogoś, kto utracił wiarę i stracił kontakt z pewnym typem języka. Traktując formuły owego języka jako martwe, próbuje je ożywić, wrzucając w nowe konteksty, wciągając do gier wypracowujących nowe znaczenia. Stąd podczas lektury powstaje wrażenie obcowania z parodią, ze zgrywą. Do pierwszego wrażenia, że ma się tu do czynienia ze zgrywą z religii, a raczej z idiomów spreparowanych na jej użytek, dołącza się przekonanie, że zgrywa obejmuje również poezję, pewne jej nurty i nawyki. Nie zapominajmy, że tomik otwiera motto, z którego płynie nauka, że Chrystus miałby dzisiaj większe uznanie, gdyby był luzakiem i lubił od czasu do czasu palnąć jakiś dowcip. I tak Świetlicki zainspirował Brzoskę, który zaczął rozmyślać nad tym, czy współcześnie możliwy jest rubaszny wiersz religijny i czy obie kategorie, tzn. przeżycie religijne i humor, przypadkiem się nie znoszą. Co z tego wyszło, możemy sobie przeczytać, pamiętając jednak o dystansie, o tym, że dzieło wyszło spod pióra agnostyka, który w dzieciństwie, owszem, na pielgrzymkach bywał i w domu babci święte obrazy oglądał, ale to było dawno i nieprawda. Pytanie zasadnicze, wokół którego kręcą się wątki i obrazy – a przede wszystkim świetnie podpatrzone i poetycko zainscenizowane frazeologizmy – brzmi: co da się wycisnąć z języka religijnych formułek, co da się wycisnąć z języka w kwestii wiary i niewiary, jak można go jeszcze wykorzystać w wierszu i przeciwko czemu obrócić? Owo „obracanie języka” przynosi dość zaskakujące efekty. Przede wszystkim okazuje się również zamachem na pewnego typu poetyckość. W tym świetle widać, że na przykład spora cześć twórczości przywoływanego tutaj Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego opiera się na idiomie religijnym czy quasi-religijnym, co Brzoska również podchwycił i sparodiował. Jego obsesyjnie powtarzające się ironiczne, albo już raczej błazeńskie, „panie” jest świadomym echem Tkaczyszynowego, poważnego przecież i melancholijnego, „Panie, już jesień, a ja nie mam domu”.” Zasadniczo zgodziłbym się z tym, aczkolwiek tak mocno obstającemu przy aktualnym braku wiary w Brzosce krytykowi chciałbym możliwie najdelikatniej przypomnieć ten fragment z Schopenhauera o ludzkiej potrzebie metafizycznej, która jest nie do wyrugowania, oraz ten passus z Francisa Bacona, który w rozmowie z Davidem Sylvestrem o interesującym nas tutaj temacie wypowiedział zdanie następujące: „Nie sądzę, byś mógł znaleźć osobę zupełnie pozbawioną wiary, całkowicie oddaną pustce; znalazłbyś wtedy kogoś bardzo ekscytującego.”
2.
Również na łamach netowego artpapieru, serwisu, który – nic nie poradzę, że tak to wygląda – jest zasadniczo poświęcony twórczości Wojciecha Brzoski, inny poeta i krytyk, Jerzy Suchanek, w recenzji zatytułowanej „Hiob z kamienicy” tak ujął swoje widzenie nowego zbioru wierszy Brzoski: „„Przez judasza” poeta podzielił na rozdziały-Księgi, nawiązujące do Ksiąg starotestamentowych (mamy tutaj Księgę Obrazów, Rodzajów, Zawodów i Wyjścia). Zaś poszczególne wiersze określa w tytułach jako modlitwy, lecz z modlitwami tradycyjnie pojmowanymi wiersze te mają często wspólne jedynie słowo „modlitwa” na początku każdego tytułu. To są komentarze do religijnej przestrzeni, w jaką zostaje wrzucony podmiot liryczny już w pierwszym roku życia (por. wiersz „modlitwa z przekazu”), recenzje wiary i instytucji religijnych oraz polemiki z Bogiem. Całość układa się w osobisty, prywatny apokryf. Znamienne jest to, że poeta wykorzystując dramatyzm opozycji wiary i zwątpienia, przyczyn kryzysu wiary i triumfu zwątpienia dopatruje przede wszystkim w kompromitacji materialnych atrybutów religii (najpierw przeżycia metafizyczne uległy przeżyciom estetycznym i rytuałom, a następnie unaoczniła się naiwność ikonografii i obrzędu, które nie nadążyły skutecznie za technologicznym rozwojem cywilizacji). Podmiot liryczny jest w stanie apostazji jedynie wobec religijności katatonicznej, nierefleksyjnej, i wobec instytucjonalnego prymitywizmu i blichtru tej religijności towarzyszących. Nie wprost, bardzo naokoło Brzoska upomina się o rekonstrukcję wartości chrześcijańskich. Ta swoista misyjność pojawiła się już w jego poprzedniej książce – „sacro casco” (Nowa Ruda 2006). Jak rozumieć tytułowy wiersz „sacro casco”? Jako „ubezpieczenie świętości” (jak ubezpieczenie samochodu?), czy jako „święte ubezpieczenie”, czyli ubezpieczenie się świętością/ściami przed konsekwencjami życia? Dedykując ten wiersz Wojciechowi Wenclowi, wszedł Brzoska w polemikę światopoglądową z tym poetą. Mianowicie zakwestionował przypisywanie sobie przez poetę świętości poezji, jakichś jej nadprzyrodzonych źródeł, gdyż – muszę niestety powyrywać zdania z kontekstu wiersza – „bóg litościwy (…) sprowadza na ziemię”, przypomina o „prawdziwym życiu”. Według Brzoski świętość w wykonaniu poety łatwo przeradza się w świętoszkowatość, coś fałszywego. Polemika ta była wytknięciem pozy i uzurpacji, jako że przekonanie o „zbawieniu przez wiersze” skutkuje „drwiną z modlitwy”. Ale bohater liryczny Brzoski był wcieleniem miejskiego Everymana i można się (lub trzeba) było wahać, czy jego spór z postawą poetycką Wojciecha Wencla nie rozstrzyga się definitywnie po stronie Wencla, traktującego prymarnie świadomość (sumienie) i spowiedź (wyznanie, modlitwę, wiersz jako odbicie modlitwy). Dla Brzoski poprawność religijna, nie wychylanie się poza kanon religijny było i jest – że tak powiem – niestrawne. I jak w jednym z wywiadów to podkreślił, również jego własne racje wyłożone w „sacro casco” byłyby dla niego samego nie do zaakceptowania, gdyby nie podszył ich autoironią. W tomie „przez judasza” poeta kontynuuje ten spór z poezją, którą odważę się krzywdząco określić jako dbającą o kościelny imprimatur. Nie jest to spór o wartości, ale o język. W gruncie rzeczy parodiując język biblijny, również tę parodię niejako zmusza do autodemaskacji.” Tutaj również zgodziłbym się zasadniczo ze wszystkim, jednakże z takim drobny zastrzeżeniem, że dla mnie określenie „poezja dbająca o kościelny imprimatur” wcale nie jest i nie może być „krzywdzące”, bo inaczej jakże mógłbym czytać tego strasznego chrześcijanina Dantego, albo tego twardogłowego klasyka Eliota, że o śp. Czesławie Miłoszu, z dumą podkreślającego, że w jego wierszach nic sprzecznego z wiarą katolicką się nie znajdzie, przez sympatię dla Jurka Suchanka nie wspomnę.
3.
Wracając do „przez judasza”, powiem krótko. O poprzednim tomie Wojciecha Brzoski, „sacro casco”, pisałem swego czasu, że pod niepoważnymi wersami tego zbioru czają się otchłanie powagi, może nawet trwogi. I że śmiech tego poety jest śmiechem Kierkegaarda, który obejrzał właśnie film Woody’ego Allena. Konkluzja, twierdziłem, wynika z tego wszystkiego jedna: być może taka wrażliwość, jaka obdarowuje bohatera swoich wierszy Wojciech Brzoska, jest dziś nie tylko popularna, lecz także – przynajmniej w niektórych sytuacjach – konieczna. Mnie w każdym razie wrażliwość autora, oraz forma i treść „sacro casco” pasowała w czytaniu dosyć. I choć nie twierdzę, że tamten tomik to dzieło genialne, chciałbym podkreślić, że bez wątpienia nie jest też tak zwyczajnie błahe. Wojciech Brzoska to ciekawy i osobny poeta, który dał się do tej pory poznać chyba przede wszystkim jako autor kreujący swój poetycki świat na nienazwanym i ciągle nierozpoznanym do końca pasie ziemi niczyjej, rozciągającym się między sferami sacrum i profanum. Mowa o pasie „nienazwanym”, ponieważ trudno duchowe stany, o jakich pisze Brzoska, znaleźć u innych autorów, choć wielu poetów dawniejszych i współczesnych tę dziką sferę pograniczną, zawierającą się między świętością a bluźnierstwem, eksploatowało. Można jednak odnieść wrażenie, że Wojciech Brzoska znalazł swój własny sposób wyrażenia egzystencjalnych i metafizycznych niepokojów związanych z myśleniem kategoriami nie tylko materialistycznymi i to znalazł go już w poprzednim zbiorze „sacro casco”. Nie inaczej rzecz ma się z „przez judasza”, tomem będącym w pewnym stopniu kontynuacją poetyki tamtego zbioru, z drugiej jednak strony ukazującym, jak rozwinęła się ta liryka i jakie jeszcze terytoria ubi leones udało się Brzosce podbić swoją wyobraźnią i wierszoróbczym talentem. Spośród dotychczasowych książek Wojciecha Brzoski „przez judasza” jest z pewnością propozycją formalnie najdoskonalszą, a treściowo najbogatszą. Ten zbiór wierszy skomponowany jest precyzyjnie i to, co jest w nim może najciekawsze, to zdolność autora do ukazywania, w jaki sposób my sami, w sferze, jak by to Witold Gombrowicz powiedział, kościoła międzyludzkiego potrafimy wytwarzać sobie, prokurować boskość, jej przeczucie i poczucie. Nie jest bowiem u Brzoski tak, by głos liryczny w jego wierszach przemawiał wyłącznie do tego Pana, który jest Bogiem znanym Kościołowi. Wręcz przeciwnie, ten Pan, pisany czasem jak zwykły jakiś „pan”, jest figurą ułomną, niemającą mocy absolutnych, nieradzącą sobie, więc – i to w końcu przychodzi na myśl – w jakimś sensie nie dość boską. W każdym razie na pewno nie dość boską na tyle, by ulegać jej bezkrytycznie, bez podjęcia dialogu, bez walki. Wykorzystał Wojciech Brzoska w tytule „judasza” zapewne ze względu na sylleptyczność tego słowa, które po pierwsze pozostaje synonimem zdrajcy, po drugie – jest nazwą wizjera w drzwiach, przez który daje się patrzeć w jedną stronę. Wykorzystał Brzoska „judasza”, ale równie dobrze mógł ruszyć topos „Hioba”, albowiem jego teksty i o tę część biblijnego przekazu – w bardzo uwspółcześnionej wersji, mam wrażenie – zahaczają. Podział na „Księgę obrazów”, „Księgę rodzajów”, „Księgę zawodów”, „Księgę wyjścia”, jaki zaproponował w swoim tomie Brzoska, dodatkowo wzmaga te sacro-profaniczne konotacje. Swoistą dwoistość myślenia poety o tematach, które go zajmują, podkreśla także forma wierszy. Są to bowiem, pod względem formalnym, wiersze rozgrywające wszelkie niekonsekwencje języka, Brzoska z rozmysłem bawi się przyłapywaniem języka na dwuznacznościach, niemal natrętnie wytyka te dwuznaczności palcem i z premedytacją wykorzystuje w celu ukazania tak zwanej nieprzejrzystości świata i ludzkiego w tym świecie istnienia.
4.
Czy jest w „przez judasza” coś poza przekręconym dowcipnie i bardzo na współczesną modłę językiem – nie wiem. Czy jest w tych „modlitwach” autentyczna chęć sięgnięcia wyżej, czy tylko ściąganiu niżej mają one Brzosce służyć – nie wiem. Ale kiedy zaczynam bawić się takimi gierkami, jakimi bawi się w swoich „modlitwach” Wojciech Brzoska, kiedy próbuję wczuć się w tę poetykę przekręcania słów, nicowania sensów, parodiowania, kpienia i – pewnie to też – profanowania, dochodzę do wniosku, że nie jestem pewien, czy oddałbym w chwili krytycznej kilka kropel naprawdę święconej wody za fajerwerki – to mój wymysł, nie Brzoski – święconej Dody albo święconej mody. Mimo że: jak się bawić, to na całego, a co! – Tak tylko: głośno sobie myślę. (A motto dałem tym razem dla kontrastu.)
Wojciech Brzoska, „przez judasza”, Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret”, Olsztyn 2008.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.