„Autor Trans-Atlantyku – pisze we wstępie do tego tomu Andrzej Stanisław Kowalczyk – nie należy do wielkich epistolografów minionego wieku, nigdy zresztą nie przywiązywał do korespondencji takiej wagi jak Giedroyc, Bobkowski, Stempowski, Mieroszewski czy Zygmunt Hertz.” Ta mało entuzjastyczna opinia wzmocniona jest inną, powszechnie na temat listów Gombrowicza panującą, która głosi, że w jego korespondencyjnej „walce o sławę” tylko „finanse, stypendia, rozliczenia, finanse, rozliczenia stypendia, i raz jeszcze finanse, i rozliczenia, stypendia”. I w zasadzie – nie ma co ukrywać – to wszystko szczera prawda. Przeważają finanse i rozliczenia, przeważają prośby o przedłużenie takiego czy innego stypendium. A jednak są w tej korespondencji miejsca, dla których lektura tych „listów” warta jest poświęconego jej czasu. Oto na przykład 29.05.1952 w liście do Redaktora uchyla Gombrowicz rąbka swojej wiedzy na temat spraw i problemów, które i dziś jeszcze, można przypuszczać, przynajmniej niektórych co poniektórych mogą zelektryzować: „Sądzę, iż powoli na drodze, że tak się wyrażę, metody fenomenologicznej odkryjemy naszą problematykę, gdyż prawdą jest, że do dziś prawdziwa polska współczesna problematyka jest nam obca (to zdanie brzmi nieco pretensjonalnie, niemniej pokrywa się z rzeczywistością, przynajmniej do pewnego stopnia).” Jaka to problematyka, tego Gombrowicz nie dopowiada. Można jedynie wnioskować, że tu każdy powinien szukać swego. W tym samym liście stwierdza też Gombrowicz: „Im dłużej żyję, tym jaśniej widzę, że sztuka (na pewnym poziomie) to przede wszystkim kwestia AUTORYTETU. W moich utworach czytelnik ujrzy głupstwo lub mądrość – zależnie od tego, jak będzie nastawiony.” – O kapitalności tej uwagi nie trzeba chyba nikogo przekonywać. A już w liście z 6.08.1952 pojawia się znamienna notatka o projekcie dziennika, który – jak widać z tego – miał już wtedy Gombrowicz w umyśle opracowany w konkretnych szczegółach: „Niestety! Nie mogę liczyć na komentatorów ani na żadne opracowanie mojej literatury, wobec czego sam muszę stać się własnym komentatorem, więcej, reżyserem. Muszę wykuć Gombrowicza-myśliciela i Gombrowicza-geniusza, i Gombrowicza-demonologa kultury oraz wielu innych nieodzownych Gombrowiczów. Dzieciństwo tego przedsięwzięcia – jawność tego procesu – owa zabawa w Ducha czy też zabawa Duchem… kryją w sobie liczne niebezpieczeństwa, sądzę jednak, iż jestem osobą powołaną do napisania swojego Dziennika.” O dzienniku także charakterystyczna uwaga w liście z 7.06.1954: „Układam tę mozaikę z większą premedytacją, niż mogłoby się zdawać.” Przez cały czas tej blisko 20 lat prowadzonej korespondencji obserwujemy nieustanną krzątaninę geniusza wokół swojej sławy. Gombrowicz ani się tego wstydzi, ani pogardza sobą, że taki jest – wręcz przeciwnie, on z całym swoim przekonaniem rozgłasza, że właśnie tak musi postępować, ponieważ – jest „genialny”, a dzieło jego „nie ma sobie równych”. Dlatego nie dziwi, że 4.02.1953 po otrzymaniu pierwszego wydania „Trans-Atlantyku” pisze do Redaktora: „Nadejdzie czas, w którym pewne widzenie człowieka jako istoty niebędącej w stosunku bezpośrednim z życiem, a tylko żyjącej „poprzez” ludzi, jako istoty, aby tak się wyrazić, „zamkniętej w ludzkim” (żywiołem człowieka są ludzie), uzyska jeśli nie prymat w naszej świadomości, to przynajmniej należyte natężenie – a wówczas okaże się, że nonsensy mych dzieł trafniej godzą w sedno naszej psychologicznej, metafizycznej, socjalnej rzeczywistości etc., etc., niż większość współczesnej myśli europejskiej.” I nie zaskakuje, że w liście z 11.05.1953 wypowiada się w tonie szczególnym o tym, co sadzi na temat krytyki, a zwłaszcza recenzji: „Artykuły i recenzje, choćby najbardziej pozytywne, niewiele przysporzą czytelników. Nikt nie czyta dlatego, że w recenzji wypisano skomplikowane komentarze. Czyta się dlatego, że ktoś mówi krótko: to jest wspaniałe – nowe – ważne – ciekawe – zabawne, interesujące.” Jeżeli w połowie tomu mamy już dosyć tego megalomana i uważamy, że on się tylko swoimi roszczeniami ośmiesza, powinniśmy przeczytać respons, jaki dostał Redaktor Giedroyc w liście z 4.12.1953: „Co się tyczy ośmieszenia, które by mnie spotkało, gdyby ktoś ogłosił mnie geniuszem w prasie polskiej, to przyznam się Redaktorowi, iż marzę o takim właśnie ośmieszeniu. Niestety, niestety! Ten sam konwenans, który nakazuje wypisywanie przesadnych recenzji o byle powieści, nie pozwala wypowiadać się inaczej jak półgębkiem na temat utworów, które nie będąc może całkowicie genialnymi (robię tę koncesję), są jednak dość podgenialne, aby zaistnieć odrębnym życiem.” W to wszystko wplecione są liczne polemiki, bo i na terenie prywatnej korespondencji nie przestaje Gombrowicz walczyć o swój byt duchowy i materialny jako „autor polski”. Podsumowując można chyba stwierdzić, że tak, istotnie, Gombrowicz się listem nie bawił, nie uznawał tej formy za wielką, nie korzystał z niej z artystycznym zamysłem. I można też chyba przyznać, że bywał Gombrowicz nieznośny, nieprzyjemny, a nawet zawistny. Na przykład, gdy tępił poetów, o których zahacza choćby w liście z 18.07.1954, komentując z niejawną zazdrością, jak Grydzewski w londyńskich „Wiadomościach” reklamę robi emigranckiemu wieszczowi – Lechoniowi: „Od dawna twierdziłem, że wszystko, co dotyczy Poetów, musi być kretyńsko głupie i ponuro śmieszne, ale przecież tego jeszcze nie widziano.” Innych autorów nigdy nie postrzegał Gombrowicz jako równych sobie – i tak w liście z 13.09.1956 pisał o tym wprost: „To okropne, że dziś każdy skryba mieni się „pisarzem”, i w ogóle ten odór gremialny jest mocno duszący. Bokiem mi wyłazi ten kolektywizm.” A jednak ten melanż nastrojów, emocji, opinii i czarowania – czyta się bardzo dobrze, mimo tła z finansów, rozliczeń, stypendiów, i jeszcze raz – co podkreślam – finansów. Dobrą puentą dla tego tomu jest końcowy fragment z dziennika, który nie wszedł – z powodu działań Redaktora Giedroycia – „Kultury”, a potem – bo Gombrowicz zapomniał – do wydania pełnego, w książce: „Zauważyliście już: ja życie moje ujmuję z patosem. Farsą niech to będzie dla kogoś, kto tego nie przeżył. Jak mogę gardzić falą, z której się wyłoniłem w całej wibracji mojej, w grze moich iluzji, ambicji, oczarowań, lęków?” I teraz proszę przez chwilę pomyśleć: czy geniusz musi krzątać się tak wytrwale, by być – no właśnie – geniuszem?
Jerzy Giedroyc – Witold Gombrowicz, „Listy 1950-1969”, Wybrał, wstępem i przypisami opatrzył Andrzej Stanisław Kowalczyk, Czytelnik, Warszawa 2006. Wydanie drugie rozszerzone.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.