Kto doznał tortur, nie może się już zadomowić w świecie. Hańba unicestwienia nie da się już wymazać.
Jean Amery
1.
W roku 1935 dwudziestotrzyletni Jean Améry (1912-1978), a wtedy właściwie jeszcze Hans Mayer (zmiana nazwiska była późniejszym, symbolicznym zerwaniem z Niemcami), młody obywatel Rzeszy, którego związek z żydostwem sprowadzał się do tej pory, jak pisze w posłowiu Piotr Weiser, jedynie do „zamglonej pamięci o dalekich przodkach i luźnych związkach z rodziną ojca”, dowiedział się, że wprawdzie nie jest żydem według praw halachicznych, jest nim jednak według ustaw norymberskich. Zrozumiał wtedy – jak miał to potem wielokrotnie i bardzo bezpośrednio ujmować – że pozostaje „trupem na urlopie”. Po Anschlussie musiał więc, jeżeli nie chciał trafić do obozu, uciekać. I uciekł. Był w Belgii i Francji. Dołączył do ruchu oporu. Miał pecha i w lipcu roku 1943 wpadł w ręce gestapo. Ponieważ nie umiał, bo ich nie znał, podać żadnych konkretnych nazwisk, a oceniony został jako ktoś, kto musi wiedzieć więcej niż mówi, trafił do osławionej belgijskiej twierdzy Breendonk. Tam był torturowany. A potem, już jako zdekonspirowany Żyd – trafił do Auschwitz. Które przeżył. Po wojnie zmienił nazwisko. Żył i pracował w Brukseli jako korespondent kulturalny prasy szwajcarskiej. W roku 1978 popełnił samobójstwo. Jak Primo Levi. Jak Tadeusz Borowski. Jak Paul Celan. Jak wielu innych, którzy wiedzieli, używając jego własnej terminologii, „jak się mają sprawy z człowiekiem złamanym” i nie byli w stanie, nawet po przekazaniu tej wiedzy innym, żyć dalej w świecie, w którym Auschwitz stawało się – i staje nadal – coraz bardziej po prostu historią.
2.
O książce Améry’ego przeczytałem pierwszy raz u Kertész. W wykładzie „Holocaust jako kultura”, wygłoszonym na Uniwersytecie Wiedeński w 1992 roku i dołączonym później do zbioru esejów „Język na wygnaniu” (W.A.B., 2004) Kertész napisał: „Améry zwraca się do duchowości, której istnienie podano w wątpliwość. Ale jest zbyt mądry, by ukrywać istniejący tu paradoks. Tytuł książki, o której mówimy, „Poza winą i karą” – jednoznacznie nawiązuje do Dostojewskiego i Nietzschego. (…) Myśl nie pomogła mu w Auschwitz, ale po Auschwitz właśnie do świata myśli zwrócił się o pomoc, by znaleźć słowa dla oskarżeń, jakie wobec niej wysuwał. Kultura stała się dla niego ślepym zaułkiem, z kultury trafił prosto do Auschwitz, z Auschwitz znowu trafił do kultury, niczym z obozu do obozu, a świat i język kultury osaczyły go niczym druty Auschwitz. Przeżył Auschwitz i jeśli chciał nadal żyć, a życiu nadać sens i treść, jako pisarz jedyną szansę widział w analizie samego siebie, w udokumentowaniu własnych przeżyć, w ich obiektywizacji. „Jak pies!” – powiedział K. i poczuł, że ten wstyd go przeżyje. A jeśli rzeczywiście chciał, by wstyd go przeżył, musiał go właściwie nazwać, a kiedy już go nazwie, będzie musiał utrwalić, czyli zostać pisarzem. Bez końca możemy zastanawiać się nad tym paradoksem.” Nie sądzę, bym miał prawo dodawać coś do tych słów. Kertészowi jako temu, kto również przeżył Auschwitz, wolno – choć i on jest tu niezwykle wstrzemięźliwy – polemizować z takimi, czy innym stwierdzeniami bądź ustaleniami Amery’ego (nie ma tej polemiki zbyt wiele, w gruncie rzeczy obaj ci myśliciele są zgodni) – mnie nie wypada. Dlatego pokrótce tylko napiszę, co jest w „Poza winą i karą”.
3.
Najpierw dwie przedmowy: do wydania pierwszego z roku 1966 i do wydania z roku 1977, ostatniego przygotowanego przez pisarza i będącego swoistym testamentem. Potem fundamentalny esej „U granic umysłu” (w wykładzie Kertésza omawiany jako „Na granicy ducha”), będący swoistą rozprawą z całą kulturą europejską, która nie była w stanie obronić jej przedstawicieli, tak zwanych intelektualistów, przed rzeczywistością Auschwitz. Następnie esej „Tortury”, wstrząsająca analiza tego, jak tortury wpływają na coś, co zwykło nazywać się, osobowością człowieka. Analiza przeprowadzona bez histerii, bez rozczulania się, zdawałoby się: niemal na zimno. Potem „Ile ojczyzny potrzebuje człowiek?”, tekst, w którym wprowadza Améry paradoksalną formułę: „tym więcej, im mniej może jej zabrać ze sobą.” I wreszcie nie mniej bolesny jak „Tortury” esej „Resentymenty”, którego fragmentów należałoby co poniektórym zdolnym wybaczać w nie swoim imieniu kazać nauczyć się na pamięć. Np. takiego akapitu, będącego komentarzem do słów publicysty francuskiego Andre Nehera: „My, prześladowani, jak twierdzi ów szybujący na niedosiężnych wyżynach człowiek, musimy zinterioryzować doznane w przeszłości krzywdy i przyjąć je na siebie w emocjonalnej ascezie, tak jak nasi dręczyciele biorą na siebie swoją winę. Pozwolę sobie wyznać, ze brak mi do tego ochoty, zdolności i przekonania. za nic nie mogę zaakceptować paralelizmu, który każe mojej drodze biec równolegle z drogami zbirów okładających mnie bykowcem. Nie życzę sobie stać się wspólnikami moich dręczycieli, co więcej, domagam się, żeby to oni zanegowali siebie i w tej negacji dołączyli do mojej osoby.” Améry wiedział jednak, że to się nigdy nie stanie, gdyż, jak zapisał w innym gorzkim fragmencie tego szkicu: „Pokolenie morderców, konstruktorów komór gazowych, gotowych w każdej chwili podpisać się pod każdą decyzją, pokolenie poczuwających się do obowiązku wobec Führera marszałków – starzeje się godnie.” Książkę kończą rozważania zatytułowane „O przymusie i niemożności bycia Żydem”, oraz tekst Piotra Weisera „Dramat ocalenia Jeana Améry’ego”.
4.
Jeszcze jeden cytat.
„Na chwilę było po wszystkim – pisze Améry o pierwszej przerwie w katowaniu, kiedy to w tak zwanej „Izbie Spraw” w Breedonk wisiał z wyłamanymi ramionami i skórą siną i ociekającą krwią od otrzymanych przed chwilą uderzeń bykowcem. – Ale wciąż nie jest po wszystkim. Wciąż jeszcze, w dwadzieścia dwa lata później, dyndam na wykręconych z tyłu rękach nad ziemią, dyszę i oskarżam siebie. Nie ma czegoś takiego jak „wyparcie”. Bo czy można wyprzeć znamię.” W swoim wykładzie wiedeńskim Kertész, być może mając na myśli ten właśnie fragment książki Améry’ego powiedział miedzy innymi, że udręczony człowiek, który niesie ciężar własnego losu ze wszystkimi tego konsekwencjami, nie może przystać na to, by jego życie oznaczało kompromis z jakąś powszechnie obowiązującą zasadą. Co by się wtedy stało z jego wolnością? Z jego losem? Z jego osobowością? A z drugiej strony, kogo miałby rozliczać, wobec kogo miałby odczuwać i pielęgnować swoje „resentymenty”? Améry musiał myśleć podobnie. Dlatego nigdy się nie pogodził ani ze statusem „ofiary nazizmu” („Nie bił mnie nazizm – stwierdzał prosto. – Bił mnie porucznik Praust z pomocnikami”), ani z tym, jakie miejsce zajęło w ludzkich umysłach Auschwitz.
Jean Améry, „Poza wina i karą. Próby przełamania podjęte przez złamanego.” Przeł. Ryszard Turczyn, posłowiem opatrzył Piotr Weiser, Wydawnictwo Homini, Kraków 2007.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.