Jakub Winiarski: Tomku, jak długo trwa twoja przygoda z fantastyką? Jak to się dla ciebie zaczęło?
Tomasz Bochiński: Zaczęło sie dawno, tak dawno, że na świecie z pewnością wciąż harcowały mamuty. A serio było to jeszcze przed lądowaniem ludzi na Księżycu. Miałem lat dziewięć a Ojciec, który był uwielbiał fantastykę, na moje nagabywania o ilustracje w jednym opasłym tomisku wreszcie polecił mi, bym sam sprawdził, jak to się dzieje, że „ta pani lata w kosmosie bez rakiety”. Sprawdziłem. Dotąd czytałem wyłącznie książeczki z serii: „Poczytaj mi Mamo”, teraz pochłonąłem prawie półtora tysiąca stron trylogii Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki. I od tamtej pory zostałem skazany na fantastykę. Dalsza część przygody nastąpiła rok później gdy po lekturze opowiadań Lema „Albatros” i „Terminus’ postanowiłem też napisać opowieść przedstawiającą mroczne przygody astronautów. A potem już poszło z górki. Drobne dziesięć tysięcy stron zapisane i trzecia nagroda PSMF w konkursie literackim, w którym brało udział dwustu autorów. I wreszcie debiut w TS „Politechnik” w roku 1985 dzięki Maćkowi Parowskiemu. To już ćwierć wieku.
J.W.: Czy jakieś wydarzenie w ciągu tego ćwierćwiecza było przełomowe, najistotniejsze z perspektywy czasu?
T.B.: Literacko chyba jednak wiadomość o nagrodzie PSMF. Konkurs był zorganizowany profesjonalnie, dwustopniowo uczestniczyło, jak już mówiłem, dwustu autorów, przysłano dwieście sześćdziesiąt prac. Pozostawiłem w pobitym polu Rafała Ziemkiewicza, Jacka Piekarę i ówczesną gwiazdę Grzegorza Drukarczyka. Pierwszy raz czarno na białym miałem potwierdzenie, że to, co skrobię wiecznym piórem w notatnikach, ma jakąkolwiek wartość. Reszta to konsekwencja tego wydarzenia.
J.W.: Opowiedz jeszcze o tych heroicznych czasach Klubu Tfurców. Jak to wyglądało, jakie korzyści miałeś jako młody adept sztuki fantastycznej, spotykając się z klubowiczami?
T.B.: Jak słyszę o „heroicznych czasach Klubu Tfurców” to nie mogę otrząsnąć się ze zdumienia. Jako żywo nie mieliśmy wrażenia że uczestniczymy w czymś heroicznym tudzież jak chcą niektórzy legendarnym. Pisali już o tym Kres, Grzędowicz, Ziemkiewicz, mogę i ja. Jedno jest pewne – rzecz jest niepowtarzalna. Bo po pierwsze do Klubu raczej nie trafiali ludzie przypadkowi. Zapraszano twórców już po debiutach, niektórzy na dniach mieli doczekać się pierwszych książek. Wszyscyśmy (z naprawdę niewielkimi wyjątkami) wybrali już swoją pasję życiową i nie stawiano pytań „czy”, ale „jak”. Po drugie: czasy się zmieniły. Dość powiedzieć, że w połowie lat osiemdziesiątych zeszłego wieku nie było Internetu, nie było telefonów komórkowych, zwykły telefon też wielu nie był dany. Żeby sprawdzić co kolega ma do powiedzenia o moim utworze musiałem maszynopis wysłać pocztą, albo spotkać się twarzą w twarz. A klubowicze rozsiani byli po całej Polsce, choć rzeczywiście gros mieszkał w Warszawie. Co dwa tygodnie zjeżdżaliśmy się do klubu osiedlowego na Barcelońskiej i tam omawialiśmy teksty. Jednak prawdziwym i poruszającym początkiem KT były warsztaty wyjazdowe do Chlewisk w roku 1986. Tam dopiero zaiskrzyło, tam nareszcie rzeczywistość PRL-u skrzeczała wyjątkowo słabo. Przez kilkanaście godzin dziennie, a nawet nocnie pracowaliśmy nad tekstami pod światłym okiem Tadeusza Lewandowskiego wykładowcy uniwersyteckiego, który moderował te dyskusje. Rozmawiało się o literaturze i fantastyce nawet w przerwach na posiłki, rozmawiało się podczas spacerów, dyskutowało w łazienkach i sypialniach. Naprawdę iskrzyło między zebranymi, nareszcie mogliśmy wymienić poglądy z ludźmi, którzy nie brali nas za dziwaków, z którymi rozumieliśmy się w pół słowa. Tadeusz Lewandowski patrzył na to zdumiony, polonista, entuzjasta literatury miał jednak niewielkie pojęcie o fantastyce, dopiero obserwując nas przy pracy przekonał się że nie jesteśmy gromadą świrów ględzących o ufoludkach. I potraktował nas poważnie. Najważniejsze czego się od niego nauczyliśmy to praca nad własnym tekstem, analiza od słowa poprzez logikę aż do przesłania. Dał nam gotowe metody pracy, a każdy z nas zaadaptował je dla siebie. No i zahartowani w ogniu bratniej krytyki staliśmy się odporniejsi psychicznie na opinie o naszych, wtedy jakże często kulawych, literackich dzieciach. A to bardzo się przydaje, nawet teraz a może nawet zwłaszcza teraz, gdy każdy może wykrzyczeć w Internecie dowolną bzdurę nazywając to recenzją.
J.W.: Mówisz, że uczyliście się w grupie. Uważasz, że można nauczyć się czegoś w ten sposób? Jak zapatrujesz się na coraz modniejsze kursy kreatywnego pisania? Myślisz, że wasz klub był czymś takim?
T.B.: Większość z nas już publikowała, czyli podstawy miała opanowane, lecz praca nad tekstem, unikanie pułapek wtórności, operowanie językiem tak, by poprawny przestał być jednak szkolnym, o to już inna sprawa. Wiesz też przecież, że autor tekstu bardzo często nie widzi zupełnie podstawowych pomyłek, błędów, niedociągnięć, mózg dośpiewuje często to, czego autor nie zapisał na papierze. Jak wspominałem – nauczyliśmy się pracować, surowo oceniać własne produkcje. Ja byłem tam jednym ze starszych, i wiele rzeczy odkryłem już sam. Ale taki Tomek Kołodziejczak wtedy siedemnastolatek w ciągu pół roku dowiedział się tyle i ile ja przez dziesięć lat samodzielnego dłubania. Pamiętajmy cały czas, że mieliśmy przewodnika, który nie tyle nas uczył, ile pokazywał przykłady, wskazywał jak pracować, ale nie jak pisać. Tadeusz Lewandowski znaczy dla nas wszystkich naprawdę dużo. Kursy kreatywnego pisania… Ja już wypowiadałem się na ten temat. Generalnie radziłbym omijać. To znaczy tym, którzy chcą zostać pisarzami. Ci, którzy po prostu chcą poprawnie wypowiadać się na piśmie to co innego. Im nie grozi zmanierowanie. Powiem szczerze – różne tam ogłaszane płatne warsztaty budzą moją niechęć. Rzecz balansuje na granicy oszustwa, wykorzystuje się czyjeś marzenia i tęsknoty. Klub Tfurcuf kursem kreatywnego pisania? A tfu! Wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Nie, naprawdę zajmijmy się czymś przyjemniejszym.
J.W.: Przejdźmy do twoich książek. Postacie wykreowane przez ciebie w cyklu o Elizabetiahu Moncku są wyraziste tak, że aż prosi się spytać, czy były jakieś ich pierwowzory? Znałeś takiego grabarza albo takie, jakie opisujesz, kobiety?
T.B.: Prosisz mnie o zdradzanie tajemnic alkowy literackiej, hm… Niech będzie. Tak, wszystkie – oprócz grabarza Moncka postaci istnieją w realnym świecie. Gdy siadałem do pierwszego opowiadania z tego cyklu wiedziałem, że chcę by bohater był dobry, w ogólnym tego słowa znaczeniu – żadnych tam złodziei, zabójców o złotym sercu, pokrzywdzonych w dzieciństwie maniakalnych morderczyń. Ktoś normalny, rzemieślnik który nie okazuje się królewskim synem albo spadkobiercą lokalnego boga. I nie nastolatek potykający się o własne nogi przy czym najbardziej wkurzający są podkuchenni. Założyłem więc, że bohater jest mężczyzną dojrzałym, doświadczonym i choć dobrym to nie pozbawionym wad. Jednocześnie wiedziałem, że historie jakie mam do opowiedzenia będą bazować na niecodziennym fachu głównego bohatera i relacjach interpersonalnych. Pozostali więc muszą być oryginalni, wieloznaczni a czasem nawet „pozytywni inaczej”. Skorzystałem z portretów psychologicznych znajomych a mam ich wielu, nader ciekawych. Nie od rzeczy będzie tu wspomnieć że pierwsze opowiadanie pisałem dla żartu, w odcinkach i uwiecznieni znajomi podczas lektury pękali ze śmiechu. Później bohaterowie oczywiście ewoluowali na kartach kolejnych opowieści już niezależnie od pierwowzorów. Od razu też zastrzegam: nie podaję telefonów do Anniki ani Katriny.
J.W.: O telefony, mimo olbrzymiej pokusy, nie zapytam, ale powiedz, jak w takim razie reagują te pierwowzory na to, coś z nimi powyczyniał? Jakie są reakcje na stanie się postacią literacką i to postacią opisaną z pewnym, nie kryjmy tego, rodzajem subtelnej złośliwości?
T.B.: Ta ironia bywała wcale nie taka subtelna… Tajemnica tkwi w tym, że sportretowane przeze mnie osoby to ludzie o dużym poczuciu humoru i dystansu do siebie. Nie miałem ani jednego przypadku, by ktoś się obraził. Wręcz przeciwnie, nie musiałem prosić długo o anegdotki z ich życia, które mógłbym wpleść w opowiadanie.
J.W.: OK, to postacie. A rzeczywistość, ta codzienna – jest ona dla ciebie jakaś inspiracją?
T.B.: To oczywiste. Tym bardziej, iż opowieści o Moncku są tylko fragmentem mojej twórczości. Takie na przykład historie praskie czyli warszawskie urban fantasy bazują na codzienności, momentami nawet nie musiałem jej przetwarzać, wystarczyło zacytować. Mieszkańcy Szmulek mogą zupełnie swobodnie podążać za bohaterami, ulice i zaułki z pewnością rozpoznają. Znajdą tam też wiele znajomych postaci i zdarzeń. Jak choćby na kartach „Cudownego wynalazku pana Bella” możemy spotkać znaną poetkę o imieniu Agnieszka tworzącą w słynnym lokalu „Sax” na Saskiej Kępie, dziś już nie istniejącym niestety. Ale codzienność wkrada się do wszelkich moich utworów – czy to space-opera czy też high fantasy. Tyle że staram się rzecz przetworzyć, ma się rozumieć.
J.W.: Uważasz, że w literaturze głównonurotwej nie ma przetwarzania? Byłaby ona uboższa o ten element?
T.B.: Nie, nie, chodzi mi o to że fantastyka to budowanie światów, stopień przetworzenia rzeczywistości bywa naprawdę duży. Głównonurtowe opowieści zwykle, choć nie zawsze odtwarzają rzeczywistość. Zmieniają akcenty, przesuwają znaczenia, ale jest to jednak odtworzenie. Przetwarzanie stosują rzadziej, niechętnie rzekłbym.
J.W.: Czy którąś ze swoich postaci lubisz bardziej? A może kusi cię czasem, by inną jeszcze figurę uczynić pierwszoplanową?
T.B.: To trudne pytanie. Nie mam w zasadzie ulubionej postaci, jednak niektóre z nich okazały się tak plastyczne i realne, że dzięki nim udało mi się stworzyć interesujące sceny, tam gdzie ich początkowo nie miało być. Taki Mirro Radeck, bufon i łajdak w gruncie rzeczy nie pozbawiony jednak uroku, czy też Zenon, praski lump z nieznanych jeszcze czytelnikom opowiadań praskich. Kusiło mnie przez pewien czas pokazanie młodości Dalamberta, który miał być okiem i uchem księcia podróżującym po kraju z trupą aktorską. Mógłby się okazać o wiele ciekawszy niż Monck, który jednakowoż wyszedł może odrobinę zbyt szlachetny.
J.W.: Razi cię ta szlachetność? Wolisz bohaterów o rysach szelmy i nicponia? A może masz swoją koncepcję bohatera literackiego i w niej szlachetność nie jest wysoko notowana?
T.B.: O matko z córką, Moncka wymyśliłem właśnie, by uciec od szelm! Jednak między szelmą a człowiekiem tak pełnym szlachetności, że muchy nie ukrzywdzi, jest przecież cała gama odcieni. Monck wyszedł mi niczym rycerz nieskalany, a miał być dobrym człowiekiem, rzemieślnikiem upapranym jednak cmentarnym brudem tak dosłownie jak i w przenośni.
J.W.: Wiele osób zwraca uwagę na to, że wykreowany przez ciebie magikus jest mocniejszą postacią niż grabarz. Czy to był zamierzony efekt?
T.B.: Widzę, że drążysz sprawę tego łajdusa, ochlapusa i ołżymordy. Efekt był do pewnego stopnia zamierzony, jednak Dalambert w pewnym momencie rozpoczął własne życie, stał się pyskaty i pewny siebie. Grabarz patrzy na to z pobłażliwością, wie że wszystkie pozostałe postaci odbijają się w nim – Elizabediathu Moncku niczym w lustrze i gdyby nie on – nie zaistniały by wcale.
J.W.: Bohater jak lustro. To jest tak prowokujące stwierdzenie, że muszę zapytać: jest w Moncku coś z ciebie, Tomku?
TB: Z pewnością, jak we wszystkich postaciach, nawet tych wzorowanych na znajomych. Monck bywa czasami takim jakim ja chciałbym być w chwili próby.
No i ważna kwestia: przyjaźń. Mam prawdziwych przyjaciół od lat trzydziestu a nawet i czterdziestu. Monck chyba odziedziczył po mnie podejście do tej sprawy. Jednak nie jest mną, różni się znacznie. I bardzo dobrze.
J.W.: Opowiedz o swoim sposobie pracy. Nie publikujesz dużo, jednak regularnie. Masz jakiś swój rytm? Skąd on się wziął?
T.B.: Rzeczywiście jak na tak długi staż pisarski nie opublikowałem zbyt wiele: ot trzy powieści, dwa zbiory opowiadań, trochę tekstów rozsianych po pismach literackich i antologiach. Co do samej techniki to staram się pisać albo raczej powiedzmy pracować (bo przecież tworzenie to nie tylko stukanie w klawisze) nad tekstem codziennie. Jednak gdy idzie mi zbyt dobrze – wstaję i przerywam pracę. Staram się nie dać się unieść za daleko natchnieniu, często prowadzi na literackie manowce. To powoduje że moja zdolność produkcyjna jest niewielka. Jednak napisane już fragmenty rzadko kiedy wyrzucam bądź diametralnie zmieniam. Są już zapisane w formie prawie ostatecznej. Trochę żałuję że nie mogę zwiększyć wydajności bo dużo pomysłów czeka w kolejce. Obawiam się jednak że nie uda mi się zmienić systemu pracy. A dlaczego tak a nie inaczej? Dochodziłem do tego latami, teksty przemyślane, pisane na „zimno i z premedytacją” znacznie lepiej przekazują moje myśli i lepiej trafiają do czytelników. Oczywiście nie dotyczy to fazy wymyślania świata czy fabuły, tam iskra szaleństwa nadal mi się zdarza.
J.W.: Gdybyś mógł wybrać, przedkładałbyś te momentu szaleństwa i natchnienia nad codzienną harówkę, czy jesteś raczej zwolennikiem metodycznej pracy w stylu literackiego urzędnika?
T.B.: W młodości próbowałem pisać cały czas w stanie natchnienia. To wspaniałe uczucie, naprawdę lepsze niż seks, ale tak nie da się pracować na dłuższą metę. To niszczy i w sumie wyjaławia umysł. Przekonałem się, że wykorzystując krótki, dany mi błysk natchnienia potrafię napisać potem całkiem dobre, a nawet więcej niż dobre teksty. I tego będę się trzymał.
J.W.: Masz wysokie mniemanie o polskiej fantastyce, widzisz ją jako jedną z lepszych w świecie. Skąd to przekonanie? Mógłbyś je uargumentować konkretnymi przykładami twórców i ich dzieł?
T.B.: Przekonanie o wysokiej jakości polskiej fantastyki narastało we mnie stopniowo. Myślę, że momentem od którego zacząłem się przyglądać i porównywać jakość naszych tekstów z zagranicznymi było przeczytanie „Fantastyki i Futurologii” Stanisława Lema, w początku lat siedemdziesiątych, gdzie, nie bójmy się tego słowa, mistrz psioczy na amerykańską fantastykę. Potem śledziłem wszelkie tłumaczenia i wreszcie drogą eliminacji pozostało ledwie kilka nacji, które chcą i potrafią pisać fantastykę. To oczywiście gigant Stany Zjednoczone, tradycyjnie Wielka Brytania, Rosja – choć ostatnimi czasami gorzej im się dzieje. A reszta towarzystwa? Czechy, Niemcy, Francja – pojedyncze tytuły warte poznania, czasem trafi się jakaś zupełna egzotyka typu opowiadanie twórcy japońskiego. Gdzie tym krajom do naszych osiągnięć? Tak ilościowo i jakościowo bijemy ich na głowę. Czy mam wyliczać naszych mistrzów, którzy spokojnie prowadzą w tym wyścigu? Chyba ich trochę za dużo. Nawet pomijając Lema i w ogóle starsze pokolenie to tacy pisarze jak: Huberath, Sapkowski, Ziemkiewicz, Grzędowicz są lepsi – w swych szczytowych osiągnięciach od każdego (znanego mi) pisarza fantastyki na świecie, jeśli pominiemy trójkę krajów gigantów, a i na tych rynkach w porównaniu nie mamy się czego wstydzić. Chociaż… mamy – zdumiewająco mało jest przekładów z polskiego. To trzeba koniecznie naprawić.
J.W.: Mówisz, że „bijemy na głowę”. Ale czym? Rozległością wizji? Niuansami fabuły? Co mamy do zaoferowania światu, gdyby nas nagle zapragnął poznać?
T.B.: Czytałem większość tego co przetłumaczono na polski rynek. Momentami nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Teksty z Bułgarii, Rumunii, Francji, Niemiec były po prostu żenująco słabo napisane, tak technicznie jak i koncepcyjnie. Tak złych tekstów w Polsce jest, a raczej było niewiele. Oczywiście być może przyczyniło się do tego tłumaczenie, ale niestety tylko literaturę rosyjską mogę czytać w oryginale. I wielkość produkcji w porównaniu do naszej też była nikła, dla różnych względów zresztą… Mam takie nieodparte wrażenie, że niektóre nacje są pozbawione sposobu myślenia „fantastycznego”. Wybacz, że nieco wykręcam się od odpowiedzi, ale po przeczytaniu masy złych tekstów zagranicznych (byłem księgarzem i to był mój obowiązek) po prostu przyjąłem to za fakt. Żeby odpowiedzieć tak jak sobie życzysz musiałbym przeprowadzić głębszą analizę. I może nawet to zrobię, ale nie teraz. Ale żeby czytelnicy tego wywiadu nie byli do końca rozczarowani to: choćby taka rozpiętość wizji i śmiałość ich podejmowania, jaka u nas występuje, jest z pewnością czymś wyjątkowym w świecie. Mam też wrażenie, że twórcy w większości krajów traktują swoje produkcje z góry jako literaturę drugiego sortu. Nas Lem oduczył tego rodzaju myślenia.
J.W.: Wiele się zawsze mówiło o eskapizmie literatury fantastycznej, a zwłaszcza fantasy. Jako autor parający się tworzeniem fantasy czujesz się czasem eskapistą? Czym jest dla ciebie autentyczny eskapizm i czy wiąże się jakoś z uprawianiem literatury w ogóle?
T.B.: Krytycy i twórcy mający się za przedstawicieli „prawdziwej literatury” dawno już uczynili ze słowa eskapizm epitet którym odsądzają od czci i wiary fantastykę. To oni przecież cierpią za miliony i pochylają się nad problemami współczesności. Czyli opisują alkoholików i kiboli. A ja tych atrakcji mam dość na ulicy. Chcę księżniczek i szlachetnych rycerzy! Tak, w tym sensie czuję się eskapistą. Trochę żartuję, bo przecież wbrew głównonurtowym przesądom, i fantasy, i inne podgatunki fantastyki zazwyczaj traktują o „tu i teraz” tyle że w kostiumie. Często analizują współczesność daleko wnikliwiej niż wielbiciele drętwej gadki vide Pilch czy Masłowska, gwiazdy wykreowane przez krytyków. Nie wiem czym jest prawdziwy eskapizm, nie spotkałem przedstawiciela tego nurtu w życiu. Myślę, że autentyczny eskapizm nie ma nic wspólnego z literaturą, jest raczej jednostką chorobową i jako taki raczej nie wchodzi w krąg moich zainteresowań.
J.W.: Wspomniałeś Pilcha i Masłowską. Co masz im, oraz innym pisarzom głównego nurtu, do zarzucenia przede wszystkim? W czym upatrujesz słabości literatury, jaką częstują publiczność?
T.B.: Według mnie – choć być może się mylę – każdy z tych twórców siadając do pracy zakłada sobie: „a teraz napiszę rzecz wielką, trudną, pochylającą się nad problemami współczesności… Tylko, czym by tu zszokować a choćby zadziwić krytyków?” A potem powstają bełkotliwe opowieści o alkoholikach i kibolach. Słabość tej literatury? Ona nie jest skierowana do publiczności. Nie może być, bo przecież ktoś mógłby posądzić twórcę o „pisanie pod publiczkę”. A tu chodzi by uzyskać rzecz wielką i czystą. Zaprawdę lepiej by umyli słonia.
J.W.: Twoje książki pełne są scen humorystycznych. Nie myślałeś przypadkiem, by korzystając ze swojego poczucia humoru napisać powieść realistyczną, głównonurtową, ukazującą absurdy życia współczesnego?
T.B.: Jakoś nie. Przez lata miałem się za osobnika wyjątkowo ponurego – literacko oczywiście. Wystarczy poczytać moje wcześniejsze dokonania, dopiero czarny humor w Moncku przełamał to przekonanie. Z tematyki głównonurtowej być może interesowała by mnie powieść historyczna rozgrywająca się w pierwszej połowie dwudziestego wieku, ale jak siebie znam i tam trafiłyby elementy fantastyczne. Miałbym być Bareją polskiej literatury? Chyba nic z tego, te absurdy o których mówisz raczej napełniają mnie niesmakiem niż bawią, a nie ma nic gorszego niż wysilony humor.
J.W.: Co jest najtrudniejszego w momencie pisania sceny humorystycznej? Na co ty zwracasz wtedy szczególną uwagę?
T.B.: Humor to kłopotliwa sprawa. Musiałem się pogodzić z faktem, że nie ma takiego rodzaju humoru, który pasowałby wszystkim a choćby większości. Łatwo jest wzruszać, ot pokażemy małego psiaka ze złamaną łapką, sierotkę z zapałkami albo miłość nieszczęśliwą. A humor? Jednego śmieszy Wędrowycz, innego kuplety z kabaretu Starszych Panów. Można trafić kulą w płot. Wybrałem humor złośliwy, miejscami sarkastyczny. I tego w opowieściach o grabarzu będę się trzymał. Generalnie stawiam na bardzo żywe interakcje między postaciami, dialogi są ważne. Choć czasem (uśmiech) wystarczy zapisać autentyczną rozmowę.
J.W.: Odczuwasz podział na główny nurt i „getto” fantastów? Dotyka cię to jakoś?
T.B.: W zasadzie nie, nie dotyka mnie to. Ale oczywiście, patrząc na cały gatunek, jest coś na rzeczy z tym gettem, teksty fantastyczne rzadko są recenzowane serio w prasie, w telewizji prawie wcale. To się i tak już zmieniło na lepsze ale wciąż dziennikarze patrzą na to hasłowo: Dukaj coś napisał? To można dać dwie linijki, Sapkowski także. Ale jeśli ktoś napisze świetną powieść a nie ma jeszcze nazwiska, a raczej NAZWISKA to niech się nie łudzi. Tylko Internet i ewentualnie prasa branżowa go zauważą.
J.W.: Czy to nie jest tak, że o fantastach recenzenci głównonurtowi piszą mało lub wcale, bo nie czytają i nie wiedzą, jaki kontekst, do czego nawiązać i w ogóle, czym to się je? Taka „świecka tradycja” niepisania o SF i fantasy, bo „nigdy się nie pisało”.
T.B.: Nie czytają bo w większości z założenia uznają literaturę fantastyczną za drugorzędną. Za tym idzie oczywiście brak wiedzy, tak że owszem masz dużo racji, co zrobić, trzeba pracować dalej.
J.W.: Jak myślisz, czego pisarze głównonurtowi mogliby się dziś nauczyć od fantastów?
T.B.: Współpracy, świadomości, że książka kolegi nie jest zagrożeniem własnej pozycji na rynku, a wręcz przeciwnie każda udana sprawia, że czytelnik tym chętniej sięgnie po polską powieść czy zbiór opowiadań.
J.W.: Naprawdę myślisz, że jest taka sielanka i że fantaści sobie nie zazdroszczą tak, jak potrafią sobie zazdrościć pisarze głównego nurtu?
T.B.: Popatruję sobie nieco z boku na układy i układziki i wiem, że są autorzy i animatorzy ruchu fandomowego, którzy potopili by się w łyżce wody. Bycie fantastą nie czyni z człowieka anioła. Jednak tylko fantaści utworzyli tak prężne wspierające się wzajem środowisko fanów i autorów. I tak jest na całym świecie. To wyraźnie reguła. A zazdrość? To pozytywne uczucie. Byle tylko nie przerodziła się w zawiść.
J.W.: A czego fantaści mogą nauczyć się od głównonurtowców, nie tylko prozaików, ale może tez poetów?
T.B.: Może tego iż gatunki tak naprawdę przenikają się i aby zostać dobrym pisarzem (bez żadnej etykietki) trzeba znać maksymalnie szeroki przekrój literatury światowej. A od poetów? Urody słowa i świadomości tego, że każde coś znaczy, umieszczone zaś w kontekście zwykłe słowo może mieć ogromne, niszczące lub budujące znaczenie. No i tego, że by wyrazić myśli czy uczucie nie trzeba wodospadów tekstu, a jest to tendencja obecnie bardzo modna w fantastyce. Rozdyma się powieści pustosłowiem ponad wszelką przyzwoitość.
J.W.: Mam wrażenie, że pijesz do Dukaja i jego miłości do literackich „ cegieł”. Uważasz, że czytelnikowi fantastyki wystarczy trzysta, góra czterysta stron? Co jest złego w takim epickim, monumentalnym pisaniu?
T.B.: Autor nie powinien zakładać objętości dzieła. Ma opowiedzieć historię a ile mu to zajmie, to jego sprawa. Jednak bywa tak że historie, które świetnie można by oddać na stronach stu snują się na tysiącu kartek. Ale tak naprawdę nie mam na myśli Jacka Dukaja. Nie jestem miłośnikiem jego prozy, ale nawet „Lód” mnie aż tak bardzo nie zniesmaczył jak obrzydliwe „ciągi dalsze”. Te wszystkie „Koła czasu” Jordana, nudziarskie wybryki niejakiego Goodkinda, a obecnie jakieś wampirze potworności – to są po prostu brazylijskie telenowele przeniesione na papier.
J.W.: Co jest dla ciebie największa przeszkodą w pisaniu i jak sobie z tym radzisz?
T.B.: Trudności z koncentracją. I konieczność wyboru. Jeśli chodzi o pierwsze to radzę sobie w sposób dwojaki: albo piszę wieczorem czy w nocy gdy nic mi nie przeszkadza, albo wręcz przeciwnie: w zatłoczonej kawiarni czy nawet autobusie, gdzie nikt się mną nie interesuje i mnie nikt nie zajmuje. No chyba, że smutny pan poprosi o „bileciki do kontroli”. Jeśli zaś chodzi o drugą sprawę to niegdyś jako debiutant miałem marzenie by wydawcy zamawiali u mnie teksty. Gdy zaś stało się to faktem okazało się że każdy zanotowany pomysł niesłychanie pożąda by przyjść na świat. Wybór jest trudny bo dla mnie to decyzja o tym czym będę się zajmował przez najbliższe miesiące albo i lata. Cóż tutaj nie ma dobrych rozwiązań. Staram się jakoś sterować swoją karierą, ale różnie to bywa.
J.W.: O, wreszcie pisarz, który nie boi się słowa kariera (śmiech). Skoro już padło to słowo, skorzystam z okazji i poproszę wprost: zdradź nam, czytelnikom i innym autorom, jak robi się karierę w literackim show-biznesie (śmiech)? Albo przynajmniej opowiedz o tym, jak to widzisz.
T.B.: Piszemy bestseller albo dwa i sprawa załatwiona. A bardziej serio – tu nie ma reguły. Niewątpliwe bardzo pomaga znalezienie odpowiedniego wydawcy, który zagwarantuje obecność naszego dzieła w możliwe dużej ilości punktów sprzedaży. A sama jakość dzieła… to, hm… sprawa niekoniecznie istotna. Obecnie, by zrobić karierę, należy napisać mocną erotycznie opowieść o wampirach, najlepiej w polskich realiach. Choć można też opisać ubranego w gumofilce łowcę wampirów (śmiech). Nie ma przepisu na sukces w pisarskim fachu. To zajęcie obarczone dużym ryzykiem i tak już pozostanie.
J.W.: Gdybyś miał udzielić młodemu pisarzowi, początkującemu pisarzowi, jakiejś rady, co byś powiedział? Na co powinni zwracać uwagę debiutanci? Co może być dla nich najmniej przyjemnym zaskoczeniem i czego powinni się wystrzegać?
T.B.: Dawanie rad to niebezpieczna zabawa. Zwłaszcza przeze mnie -mamuta z zupełnie innej epoki. Ale parę sugestii mogę podrzucić. Drogi aspirujący do miana pisarza debiutancie, nie staraj się debiutować na siłę, byle jakim tekstem, byle gdzie zamieszczonym. Po chwili przyjemności zostanie ci niesmak na lata a może i do końca życia. Albowiem, co czasami trudno jest przyjąć do świadomości – wydrukowany tekst nie ginie. Często podsuwane mi są książki czy nawet gazety sprzed dwudziestu lat, składam podpis dziękując instynktowi, który kilkakroć nakłonił mnie do NIE zamieszczania danego tekstu w danym miejscu i czasie. Rozwagi! Po drugie drogi debiutancie musisz wiedzieć że pierwszy tekst – zwłaszcza obecnie nie jest trudno zamieścić. Drugi i następne to dopiero wyzwanie. No chyba że jesteś geniuszem, ale wtedy nie potrzebne ci żadne rady. To sprawy techniczne a jeśli chodzi o samo pisanie – nie zaczynaj od ciężkich psychologicznych dzieł traktujących o istocie bytu i niebytu. Wątłe literackie skrzydła raczej cię wtedy nie uniosą. Upadek będzie bolesny. Wymyśl ciekawą historię umieszczoną w realiach, które znasz poruszaj się w dziedzinach, o których masz jakiekolwiek pojęcie. No i nie zaczynaj od kolejnej naparzanki krasnoludów z elfami! Miejże litość nad czytelnikiem daj mu coś świeższego, mniej wyjeżdżonego. I na koniec banał: pracuj nad tekstem! Zapisanie pomysłu to czasami nawet nie połowa sukcesu. Trzeba czytać to co napisane, czytać na głos. Warto znaleźć kogoś bezstronnego (nie ciocię i nie kolegę) kto przeczyta i powie nam prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. Bądźcie uparci i twardzi. Jeśli czujecie się zdolni do pracy i macie głowy pełne pomysłów nie załamujcie się jedną czy drugą odmową. Tekst odrzucony wcale nie musi być tekstem złym.
J.W.: Drogi mamucie, ależ od lat uprawiasz polecani i niepolecanki, więc, zdaje się, potrafisz. A propos: czym jest dla ciebie ten cykl felietonów? Jak odnajdujesz się na felietonowej ścieżce, jakie są frustracje i sukcesy, których, bawiąc się w felietony, doświadczasz?
T.B.: Cykl felietonów został bardzo ciepło przyjęty. Wielu ludzi dawało temu wyraz, co stało się zachętą dla mnie do kontynuowania tej pracy. Jeszcze większą zachętą jest istnienie pseudo znawców literatury fantastycznej, którzy uważają, że wszystko, co napisane przed rokiem 80’ tym, jest nic nie warte. Są tacy, naprawdę. Staram się więc przybliżać zapomnianych twórców i największą satysfakcję odczuwam, gdy ktoś powie: „nie wiedziałem że istniał taki autor, kupiłem w antykwariacie jego książkę i jest to rzecz bardzo dobra”. Myślę, że przyjąłem właściwą metodę: to nie są wywody krytycznoliterackie, staram się przekazywać młodym czytelnikom swoje emocje z czasów, gdy poznawałem te zachwalane dzieła. Lekka forma pozwala mi tworzyć nie tyle felietony co gawędy. No i w przeciwieństwie do wielu felietonów są zawsze o czymś.
J.W.: Co sprawiło, że przestałeś pisać (a przynajmniej tak to wyglądało) i co stało za tym, że znowu zacząłeś publikować?
T.B.: Masz na myśli lata dziewięćdziesiąte ubiegłego wieku? To splot paru niepomyślnych dla mnie zdarzeń. Przed rokiem osiemdziesiątym dziewiątym miałem podpisane umowy na kilka książek, niestety wraz z rewolucją i zmianą ustroju wydawnictwa te upadły albo miały ogromne trudności – moje książki czy też komiksy (pisywałem scenariusze) nie ukazały się albo ukazały się w okrojonych nakładach i znikły w zalewie zachodniej produkcji. Ostatnie dziesięciolecie dwudziestego wieku nie było dobrym czasem dla polskich autorów. Wydawnictwa wręcz odmawiały publikowania naszych dzieł, zalew rynku przez coraz gorsze produkcje zachodnie trwał długo, bardzo długo. Na dodatek pisałem wtedy rzecz dla mnie dość trudną – historię alternatywną dziejącą się około roku tysięcznego. Mimo że tekst nie przekroczył stu tysięcy znaków jego napisanie zajęło mi prawie dwa lata. Ostatecznie to nim właśnie wróciłem do publikowania: ukazał się na gościnnych łamach magazynu literackiego „Fenix”, z którym od roku 1995 podjąłem stałą współpracę. Trwała aż zniknięcia tego zasłużonego pisma z rynku. Potem na mojej drodze pojawiło się pismo „Science Fiction”, które z ogromnym zadowoleniem powitało pierwsze opowiadanie z grabarzem w roli głównej. Naczelny tego pisma wręcz mi zapowiedział, że jeśli przyślę powieść, to też jest w stanie mi ją wydrukować. To był balsam dla duszy, jednak mój come back na rynek książkowy nastąpił dopiero kilka lat temu, gdy pewnego dnia zadzwoniono do mnie z Wydawnictwa Fabryka Słów i uprzejmie zaproszono do współpracy.
J.W.: Spodziewałeś się tego? Wiedziałeś, że ktoś o to zadba?
T.B.: Nie. To było zaskoczenie. Potem dowiedziałem się, że jeden z moich przyjaciół uczestnicząc w rozmowach z wydawnictwem napomknął o mnie. To wystarczyło – wydawcy przypomnieli sobie moje niegdysiejsze dokonania i postanowili zaryzykować. Jak dotąd raczej nie stracili na tym pomyśle.
J.W.: Jesteś z warszawskiej Pragi. Masz jakiś sentyment do tej dzielnicy?
T.B.: Ogromny. To jedyna warszawska dzielnica, która ocalała z wojny. Bardzo długo zachowała prawdziwie warszawskie obyczaje i mentalność. Mieszkałem tam przez większość życia, a moja rodzina od trzech pokoleń. Moje opowiadania praskie są hołdem dla tego miejsca i znakomitych ludzi, jakich tam poznałem albo tylko o nich słyszałem. Mam nadzieję, że zbiór opowiadań ukaże się w roku przyszłym i stanie się choćby niewielkim przyczynkiem do zmiany niezasłużenie złej opinii o mojej małej ojczyźnie.
J.W.: Też jest mi ta dzielnica bliska, więc cię rozumiem. Ale co byś chciał zmienić w opinii o niej. To była dzielnica szumowin i proletariatu, a teraz jest przystankiem dla rozmaitych artystów i pseudoartystów; czym jest dla ciebie, co ty możesz o niej powiedzieć, czego by nie wiedziano?
T.B.: W twoim pytaniu widzę myślenie stereotypami, z którymi właśnie chciałbym walczyć. Przed wojną była to dzielnica bogatych żydowskich kupców, rzemieślników tak polskich jak i żydowskich, dzielnica w której handlowano na potęgę i zbijano fortuny. Jeśli popatrzysz na odrestaurowane kamienice na Ząbkowskiej czy też rozpadające się domy na Brzeskiej to łatwo uwierzysz, że nie mieszkali tam biedacy i lumpenproletariat. A nawet ci biedniejsi mieli swój honor. Już bardziej niebezpieczne było Powiśle Grzesiuka czy Wola. Po wojnie to się zmieniało. Zabrakło obywateli żydowskiego pochodzenia. Nasiedlono na Brzeską tzw. element, ale dalej nie była to dzielnica szumowin. W mojej kamienicy na dwadzieścia mieszkań nie było ani jednego zajętego przez lumpa. Mieszkali za to: Pani B. która ukrywała Żydów w czasie wojny, mój dziadek rzemieślnik, Sybirak i ojciec dwóch pięknych córek, fryzjer, krawcowa, Religioni znana rodzina muzyków włoskiego pochodzenia, słynny Marynarz, postać legendarna na Pradze i jeszcze parę innych osób jako żywo nie pasujących do wyobrażeń o tej dzielnicy. A nie była to wcale kamienica wyjątkowa. Oczywiście byli, są i będą bandyci. Ale… w jakiej dzielnicy ich nie ma?
J.W.: Stereotypy? Mieszkałem kilkanaście lat, od urodzenia, na 11-go Listopada, więc raczej z doświadczenia mówię. Znam praski element od podszewki i ani mi w głowie stereotypy na temat tej dzielnicy. Ale, mniejsza z tym. Lubisz kontakty z czytelnikami? Miałeś jakieś przygody z wielbicielami albo wielbicielkami swojej prozy? (śmiech)
T.B.: Cóż jeden z kontaktów z czytelniczką zakończył się dla mnie… zmianą stanu cywilnego. Długo broniłem się przed małżeństwem ale tym razem musiałem się poddać. Nie mogłem zrezygnować z TAKIEJ czytelniczki. Kontakty z czytelnikami zawsze były dla mnie bardzo ważne, dobrze jest móc potwierdzić fakt iż nie pisze się w próżnię. Zabawne i miłe jest słyszeć ludzi rozmawiających o bohaterach moich książek niczym o dobrych znajomych. Jedno tylko jest przerażające – na prawie każdym spotkaniu znajdzie się ktoś kto serio pyta: czy naprawdę jest Pan grabarzem? Szpadel opada…
J.W.: TAKA czytelniczka stała się Muzą i zajęła miejsce pierwsze i niekwestionowane. Jak zareagowały na to inne czytelniczki? Rozpacz i łzy?
T.B.: Taaak. I rozdzieranie szat, zwłaszcza na piersiach. Szczęściem, moja Naczelna Czytelniczka ma duże poczucie humoru i nie robi awantur o jeden czy drugi autograf złożony niekoniecznie na kartach książek… (śmiech).
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
T.B.: Wypracowałem sobie – jak sądzę pozycję solidnego rzemieślnika. Rzemieślnika, który poniżej pewnego poziomu nie schodzi, a jest w stanie napisać także rzeczy bardzo dobre. Nie będę tu udawał fałszywego skromnisia. Ciężko jest wprowadzić coś nowego w fantastyce, mnie się chyba udało z grabarzem. Na dodatek widzę postęp w swoim warsztacie, wciąż jeszcze po czterdziestu latach od pierwszego tekstu się uczę. I mam nadzieję że tak będzie do ostatniego napisanego słowa. Że będę wraz z wiekiem coraz lepszy w swym fachu – niczym wino. Mam w zamyśle kilka rzeczy, które naprawdę będą wymagały pracy literackiej na wysokim poziomie.
J.W.: To jest odczucie wewnętrzne. A jak widzisz się w stosunku do zewnętrza, czyli do rynku, środowiska, całego tego zgiełku fantastycznej agory?
T.B.: Jestem trochę z boku tego wszystkiego. Tak naprawdę uczestniczę w życiu jednego forum internetowego, na konwenty jeżdżę sporadycznie, a i to głównie po to, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Zamówień na teksty mam więcej niż potrafię obsłużyć… Nie muszę rozpychać się łokciami. To wygodne i przyjemne.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
T.B.: O tu już pytasz o sprawy intymne. Tak właśnie odbieram poezję, bardzo osobiście. Nie czytam poezji zbyt często – obcowanie z nią wymaga kompletnego się w niej zatopienia. Nie próbuję jej analizować czy oceniać przyjmuję emocje, cieszę się muzyką słowa. A z drugiej strony czytam, by odegnać przygnębienie Ogdena Nasha wiersze typu: Kawa – się nadawa, lecz gorzała – lepiej działa. To tłumaczenia Stanisława Barańczaka (Candy is dandy, but liquier is quicker). Sam nie pisuję poezji, to jednak wyższa szkoła jazdy, dążenie do maksymalnej syntezy. Nie umiem tego, nie jest mi to dane.
J.W.: A poważniejsi autorzy? Miłosz, Larkin, Kawafis, Szymborska? Zdarza ci się zaczytać w poezji na zupełnie serio pisanej?
T.B.: Akurat żadne z wymienionych nazwisk. Lubię klasyków, jeśli chcesz nazwisk to proszę: Mandelsztam, Osiecka, Achmatowa, Tuwim, Ginczanka.
Czytam ich w chwilach, gdy naprawdę potrzebuję dystansu do siebie i do „tu i teraz”.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
T.B.: To oczywiście Krzysztof Boruń i Andrzej Trepka oraz Stanisław Lem – gdybym nie zaczął od nich przygody z literaturą kto wie czy kiedykolwiek bym coś napisał. Obecnie okropnie zazdroszczę Stephenowi Kingowi umiejętności prawie niepostrzeżonego przekraczania „punktu niewiary”. W młodości byłem czytelnikiem wszystkożernym. Dostojewski, Flaubert, Prus spokojnie byli czytani razem z Edigeyem, Dumasem czy też Grzesiukiem. Przeżyłem fascynację twórczością Miki Waltariego, przeczytałem w 24 godziny Władcę Pierścieni… Gdybym chciał dokładnie odpowiedzieć na twoje pytanie obawiam się, że nawet Internet by tego nie wytrzymał. Mam dziesiątki, a może i setki przyjaciół to znaczy książek i ich autorów. Byli ważni w danym momencie. Czasami ważne było jedno zdanie, nie naprawdę nie sposób wyliczyć wszystkich których podziwiałem. Choć jest też mistrz który jak dla mnie osiągnął wszystko co może być dane pisarzowi, potrafię śnić zapisanymi przezeń scenami. Dla niego w tym roku odwiedziłem Patriarsze Prudy bacznie wypatrując śladów Wolanda.
J.W.: A filozofów czytujesz? Tak dla siebie?
T.B.: Rzadko. Oczywiście zajrzałem do Tatarkiewicza, zerknąłem do Kanta, czytałem trochę Junga (jeżeli uznamy go za filozofa), ale to przypadkowe lektury. Nie studiowałem głębiej żadnego z nich.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
T.B.: To prowokacja? Z tym zapóźnieniem polskiej kultury? Poza tym szczerze mówiąc nie czuję się na siłach by wypowiadać się o całości kultury polskiej. Jestem eksponatem z minionych wieków. Obecna kultura wysoka – jest dla mnie za wysoka. Zupełnie nie rozumiem nowoczesnej muzyki, przeraża mnie traktowanie wymiocin i ekskrementów jako sztuki, ludzie pióra publikują coś co dawno „doprowadziło do samobójczego zerwania kontaktu z czytelnikami” (to cytat z Leksykonu Polskiej Literatury Fantastycznonaukowej A. Niewiadowskiego i A. Smuszkiewicza bardzo pasujący do obecnej sytuacji). W filmach mamy zaś sceny cięte w rytmie teledysku co znaczy: szybciej niż oko potrafi to rejestrować… Musisz mi wybaczyć ale twoje pytanie pozostanie bez odpowiedzi. Być może wyjdę na starego pierdołę Ale nie zamierzam walczyć o podwyższenie Takiej kultury. Jak dla mnie mocno nie kulturalnej. Taka mi jeszcze przyszła na myśl anegdota: oto małżonka moja będąc w Londynie obserwowała kolejkę Polaków poszóstnie zawiniętą wokół kasy do zbrojowni królewskiej w Tower. I bawiło ją to, bo w magazynach Wawelu jest więcej ciekawych rzeczy niż w Tower na głównej ekspozycji. A zapytani „kulturalni młodzi ludzie” wiedzą wszystko o Excaliburze a niewiele albo i nic o Szczerbcu. Takie same konstatacje miał mistrz Andrzej Sapkowski. To daje do myślenia.
J.W.: Tomku, ale Excalibur to mit potężniejszy niż Szczerbiec, więc może jednak jest coś na rzeczy z tym, że jesteśmy małym krajem o stosunkowo niedużym dorobku kulturalnym? Naprawdę uważasz, że to Włosi, Rosjanie, Niemcy czy Francuzi mogą nam czegoś zazdrościć? Muzeów? Zabytków? Czego? I czego współcześnie?
T.B.: Excalibur jest mitem, Szczerbiec faktem – kiepski marketing mamy, ot co! Polska została zubożona przez liczne wojny i najazdy. A jednak jesteśmy miejscem magicznym. Tu łączył się Wschód z Zachodem. Tu przez setki lat trwało potężne państwo, które wykazywało zadziwiająco niewielką agresywność i ekspansję. Nie będę się upierał przy tym, że mamy więcej zabytków niż Włochy, nie jestem idiotą. A jednak mówienie, że mamy nieduży dorobek kulturalny, wydaje mi się tezą ryzykowną. Trzeba by go upowszechnić, pokazać, zastosować nowoczesne sposoby reklamy. Zrobiono to przy „polskim hydrauliku”, dlaczego nie można tego zrobić przy kopalni soli w Wieliczce, pozostałościach monumentalnych twierdz, lub skromnych domostwach ludzi sławnych i znanych na świecie, bo mamy takich mnóstwo, tylko nie mówi się, że są Polakami. Ech, zanuci sobie człowiek tango milonga, popatrzy na obraz z bocianami czy też obejrzy „Umarłą klasę” i od razu mu lepiej. Można też wpaść do kina i zobaczyć filmy Szkoły Polskiej daleko ciekawsze od zachodnich produkcji. Może i jesteśmy małym krajem, ale nie tylko mali ludzie tu mieszkają.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
T.B.: To chyba nie o moich tekstach mowa. Bywa że czegoś nie ujmę przez proste zapomnienie, albo hm… niemożność warsztatową. Jednak nie nakładam sobie autocenzury. Kiedyś w początkach kariery miałem problemy z przedstawianiem scen tzw. obyczajowych. Dopiero nasz przewodnik z KT Tadeusz Lewandowski powiedział czytając moje teksty: „Tomek, pisarz jest jak lekarz, w tym zawodzie nie ma miejsca na wstyd”. Jedyne co przychodzi mi na myśl to politpoprawność – oceniający moje teksty przed publikacją nieraz mieli do mnie uwagi, że powinienem zmienić to i owo, bo urażę czyjeś wyznanie czy też wszechobecną miłość do innych nacji, których jako żywo nie udało mi się pokochać. Zwykle lekceważyłem takie głosy. Czy miałbym ochotę ostrzej wyartykułować swoje poglądy w tych względach? Może. Ale tylko wtedy gdy przedstawiona opowieść by tego wymagała. Bo to opowieść jest dla mnie najważniejsza, nie czynię traktatów politycznych czy moralnych ze swego pisania.
J.W.: I żadnej sublimacji nie uprawiasz (śmiech)?
T.B.: A w życiu!
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
T.B.: Jako żywo to mnie nie dotyczy. Nie owijam w bawełnę, nie piszę o górach mając na myśli wzniosłe piersi sąsiadki. Jestem prostolinijny i takim chcę pozostać. Gdy piszę o pożądaniu to jak najbardziej chuć mi na myśli, gdy o zemście jawi mi się skuteczna odpłata na krzywdy. I tak dalej. Podstawową moją myślą przy pisaniu jest by pisać właśnie o tematach, które w fazie wymyślania dzieła miałem ochotę opisać. Jeśli są tacy pisarze o których wspominasz – to szczerze im współczuję.
J.W.: OK., góry są u ciebie górami. Ale czy to znaczy, że twoi bohaterowie nie mają żadnej podświadomości? Grób i cmentarz, o jakich wspominasz, nie mają żadnych konotacji psychoanalitycznych (śmiech)?
T.B.: Nie no, gdyby nie mieli podświadomości, zachowywaliby się jak kukły czy inne terminatory. Jednak po gruntownym przejrzeniu „Wstępu do psychoanalizy”, tudzież paru innych dzieł postanowiłem raz na zawsze: w głębie, konteksty, podteksty tudzież rozbudowaną symbolikę, będę się bawił przy pisaniu ostrożnie i w małych dawkach. Zakładam, że czytelnik sięgający po – nie bójmy się tego określenia – literaturę rozrywkową nie zamierza się nabawić bólu głowy, przeprowadzając dogłębną psychoanalizę tekstu.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
T.B.: Idealny czytelnik? Hm. Nigdy nie piszę dla idealnego czytelnika. Takie zwierzę nie istnieje. I dlatego staram się by moje opowieści były wielopoziomowe. Dla każdego coś miłego. Fabuła dla ludzi młodych i szukających wyłącznie rozrywki, relacje międzyludzkie i garść przemyśleń nad kondycją ducha człowieczego dla tych nieco bardziej zadumanych. No i dla miłośników zgadywanek liczne nawiązania do kultury światowej. Ale spróbuję odpowiedzieć wprost na twoje pytanie. Oto idealny czytelnik według Tomasza Bochińskiego: oczytany – by mógł bawić się nawiązaniami zamieszczonymi w tekście, obdarzony humorem – wiadomo po co, traktujący literaturę jako świetną rozrywkę a nie okropną robotę do odwalenia. Może trochę sentymentalny, by docenił rolę jaką spełniają w moich tekstach przyjaźń, miłość i nadzieja. A poza tym drogi Czytelniku Idealny „dużą blondyną mi bądź”.
J.W.: Co na to Muza?
T.B.: Muza ma poczucie humoru i wybaczy mi ten cytat z „Kabaretu Starszych Panów”.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
T.B.: Jest egoistą, bufonem, megalomanem. W odróżnieniu od reszty społeczeństwa, które takie nie bywa (śmiech). Bardziej serio to człowiek ze specyficzną wrażliwością – co nie znaczy że każdy twórca bezustannie się wzrusza i popłakuje w kąciku. Czasem twórca na co dzień to kawał chama i buca. Generalnie to człowiek, który zazwyczaj – choć nie zawsze – ma inaczej ustawione priorytety. Tzw. sukces (poza artystycznym) szczęście rodzinne, systematyczne odżywianie i vice versa oraz rozgrywki w champions league mają dla niego znacznie mniejszą wartość niż dla ludzi nie twórczych. To okropne, ale tak być musi, jeśli mają powstawać dzieła szeroko rozumianej sztuki. Ktoś kto jest zainteresowany twórczością „na pół gwizdka” raczej nie osiągnie dobrych rezultatów.
J.W.: A jak widzisz te tabuny lgnące do literatury, którym wydaje się, że można to robić na pół gwizdka? Drażni cię to? Pozostawia obojętnym? Bawi?
T.B.: Nieco zadziwia. Czasami irytuje, zwłaszcza wtedy, gdy młódź prosi mnie o pomoc, przysyła teksty, które analizuję tracąc na tym sporo czasu, a wtedy na moje uwagi onaż młódź stwierdza, że nie poprawi tekstu, nawet nie spróbuje, bo nie ma na to ochoty, po co ma się męczyć… Uff! Obecna chęć, by mieć wszystko natychmiast, już, przedwczoraj bez pracy i cyzelowania czegoś, co przynajmniej w zamyśle ma być literaturą piękną – do diaska! – nie pozostawia miejsca na obojętność. Odczuwam napór bylejakości. Tak, to chyba właściwe słowo.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
T.B.: To jakby ciąg dalszy jednego z poprzednich pytań. Generalnie zdarzają się dobrzy mężowie i ojcowie wśród pisarzy. Jednak tylko wtedy, gdy rodzina akceptuje, że Tata i Mąż znienacka zapomni o świętach, nie kupi prezentu na kolejną rocznicę, zamiesza rosół długopisem. Albo podczas rodzinnej fety zamknie się na cztery spusty i będzie patrzył tępo w mrugający na ekranie kursor. Życie towarzyskie i rodzinne twórcy znajduje się ciągle w cieniu spalającej go pasji. Co prawda wielu p o m i m o posiadania przyjaciół i rodziny odnosi sukces. Nie ma w tym niczego czego można by zazdrościć. To przypadłość. Jedni obnoszą po świecie garbate plecy, inni twórcze powołanie.
J.W.: Czyli całkiem „normalnym” raczej być nie można, kiedy się tworzy?
T.B.: Człek normalny jest istotą nudną niemożebnie, biologicznym robotem drzemiącym z gazetą na brzuchu przed telewizorem włączonym na „gwiazdy skaczą na loda”. Obawiam się, że nie mam zbyt wielu normalnych bliskich znajomych. Jak się tak głębiej zastanowię to chyba ani jednego.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
T.B.: Sukces obecnie postrzegany jest jako uzależniony od wielkości nakładów i/albo występowania pieni pochwalnych wydawanych przez tych ważniejszych krytyków. Generalnie można dziś wykreować każdego. Piosenkarz nie musi umieć śpiewać, pisarz może być analfabetą. Massmedia czynią cuda. I dlatego środowisko fantastyki pozostało w sporej części ostoją prawdziwego sukcesu. Tutaj jeden z drugim krytyk nie wmówi że coś co jest chałą tak naprawdę jest po prostu ambitne i głębokie. Choć prawdę mówiąc i w gettcie fantastyki się to zdarza. Zaczynamy nadążać za resztą świata. Niestety. Sukces według mnie to wykreowanie za pomocą tworzonej literatury szerokiej grupy ludzi, którzy dzięki mojej pracy znajdują w codzienności chwilę odpoczynku, uśmiech a czasami wzruszenie.
J.W.: A kwestia pieniędzy? Prestiż?
T.B.: Prestiż jest ważny i wciąż mimo pewnego spauperyzowania przypisany do zawodu pisarza. A pieniądze? No, nie żartujmy. Jeśli nawet pisarz w Polsce jest się w stanie utrzymać wyłącznie z pisania, to jeszcze od tego daleko do sukcesu finansowego.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
T.B.: To ciężko powiedzieć. Coś co wydaje się być szarą codziennością może okazać się po jakimś czasie, choćby i latach, zaczynem powieści lub opowiadania. Z drugiej strony nie patrzę na wszystko uporczywie poszukując tematu. Przestrzenie przenikają się, nie sposób oddzielić jednych od drugich.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
T.B.: Mankamenty? W moich książkach? Przecież są genialne! (śmiech). Mam sobie sam strzelić w kolano? Dobrze, wyjątkowo podzielę się z tobą i czytelnikami swoimi zgryzotami. Tworząc światy fantasy musimy uwzględniać, że są one mniej lub bardziej obce dla czytelnika. Zwracano mi już kilkakroć uwagę, że świat przedstawiony bywa u mnie cokolwiek za mało plastycznie ukazany. To trudne dla mnie, bo z młodości pamiętam jak nienawidziłem opisów przyrody ciągnących się całymi stronami, taki i teraz pisząc staram się czytelnika nie nudzić nie opisywać w kółko realiów. Jednak ku mojemu zdumieniu są ludzie – i jest ich niemało, którym takiej drobiazgowości brakuje. Poza tym piszę powieści za cienkie, a opowiadania za grube. Ale nic to – spróbuję się poprawić.
J.W.: Czy padł kiedykolwiek jakiś kompletnie absurdalny, twoim zdaniem, zarzut pod adresem twojej prozy?
T.B.: Nie zapamiętuję całej masy durno, jakie wyczytałem w sieci, szkoda mi mojego biologicznego twardego dysku na takie coś. Ale mam jeden smaczny przykład: jakaś „recenzentka” miała mi za złe, że grabarz Monck rozwiązuje swoje problemy w kolejnych opowiadaniach za pomocą ceremonii pogrzebowych… Zapewne miała też pretensje do Sherlocka Holmesa że ciągle rozwiązuje zagadki za pomocą dedukcji i do Conana że nieustannie wywija mieczem. Głupota nie boli.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
T.B.: Gdy byłem dzieckiem marzyłem żeby zostać pisarzem. Jestem, mam krąg czytelników, którzy z przyjemnością sięgają po moje kolejne dokonania. Jeśli chodzi o życie jestem człowiekiem kochanym i darzonym przyjaźnią. Można chcieć więcej? Co do planów – to literacko osiągam wiek, w którym mam już spore doświadczenie a wciąż jeszcze nie atakuje mnie nadmiernie skleroza. Najwyższy czas rozwinąć skrzydła! W życiu zaś mam nadzieję utrzymać to co osiągnąłem, myślę też że czeka mnie jeszcze wiele spotkań z ciekawymi ludźmi. Bardzo się na to cieszę.
J.W.: Życie zaczyna się po czterdziestce (śmiech)?
T.B.: Raczej – każdy wiek ma swoje uroki. Zamierzam ich wszystkich posmakować.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
T.B.: To mało powiedziane.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
———————————————————
Fotografie z archiwum Tomasza Bochińskiego.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.