Jakub Winiarski: Przygotowując się do tej rozmowy, przejrzałem między innymi wywiady z tobą, poczytałem bloga, jakiego prowadzisz, przewertowałem felietony. Zwróciło moją uwagę, jak często mówiłaś, w zasadzie wciąż zdarza się, że mówisz i piszesz, że zanim „Dom nad Rozlewiskiem” odniósł sukces „byłaś Kobietą Domową”. I tak o tym mówisz czy piszesz, jakby to była zamknięta przeszłość. Podczas gdy, kiedy przyjrzałem się i temu, co napisałaś, i temu, jak żyjesz (wedle twoich własnych słów), to mi zaczęło wyglądać, jakbyś nie tyle przestała być tą Kobietą Domową, lecz jakbyś stała się wzorcem z Sevrès niczego innego jak właśnie Kobiety Domowej, tyle że – uwaga! – w wersji TURBO. Takiej zatem Kobiety Domowej, co to nie tylko zupę ugotuje, mięso zaprawi, gości zabawi rozmową, faceta do snu pięknie ukołysze, ale jeszcze z córką przez ocean pogada od serca, sąsiadom pomoże, a potem, wciąż niezmordowana, pełna energii i zadowolona z życia, siądzie do biurka i napisze o tym, dokładnie zdając relację, bądź konfabulując i tworząc „historię na motywach”. Nie masz wrażenia, że określenie Kobieta Domowa TURBO bardziej odpowiadałoby prawdzie i twojej obecnej sytuacji niż to twierdzenie, które powtarzasz w mediach, że z domowością nie masz już nic wspólnego, definitywnie zerwałaś związki, a w ogóle to pani pisarka jesteś tylko i kropka?
Małgorzata Kalicińska: Kobieta domowa TURBO? Świetne! I, halo! – nie mówiłam, że zerwałam z domowością! Ja się z nią stale wożę, bo ja to lubię. Po moich poprzednich zajęciach zawodowych – nauczycielka, reserchear’ka, pracownica Agencji Reklamowej Camco Media na różnych stopniach od copywriterki po panią Prezes (Śmiech.), przez panią Inwestor, hotelarkę, hodowczynię i ogrodniczkę etc. – oczywiście przyszła pora na pisanie, ale ja nadal i na pełnym etacie jestem tą Kurą Domową w wersji Turbo. Choć to mała przesada, bo jestem leniwa i nie zasuwam ze ścierką czy mopem jak Inspekcja z sanepidu. Wiesz, że długo mi „pisarka” przez gardło nie przechodziło?
J.W.: Nie chciałaś zapeszyć? Jesteś przesądna? Czy może miałaś wyniesione ze szkoły przekonanie, że „pisarzem” to można wieszcza, albo przynajmniej jakąś Orzeszkową co „rozdrapuje rany”, nazwać, a nie kogoś, kto raczej dla przyjemności własnej i czytelniczek opowiada historie i one, te historie, kończą się raczej dobrze?
M.K.: Nie, zupełnie nie. Ja jestem z pokolenia, kiedy się człowiek uczył zawodu, czeladniczył. Rozumiesz? Więc jak to, tak nagle „pierdut!” i jestem pisarką?!
J.W.: Dobrze, to kim jesteś dzisiaj w literaturze? Jak widzisz obecnie siebie i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić i myśleć, a jak nie lubisz?
M.K.: Zdecydowanie lubię to, co mam na wizytówce: „Małgorzata Kalicińska kobieta pisząca”, bo tak jest! Ja nie piszę zawodowo 8–9 godzin dziennie i szlus. Albo po 18 jak Kaśka Bonda, to jest dopiero kobieta pisząca totalnie! Ja na luzie. Pies do weta, bo ma kłopot z zębami, na targ po jajka i ogórki, tekst o zaniku demokracji na fejsa, obiad, ogródek, albo sobie postoję z kijem w stawie bo wędkarką bywam, odbije mi na zrobienie domowych wędlin, albo jestem z mężem w Słupsku bo bierzemy ślub, albo w podróży na Fuertaventurę. No, jest tych zajęć tyle, że ledwo starcza na pisanie. (Śmiech.) Ja siebie taką właśnie lubię, wielowątkową.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
M.K.: Od kiedy córka mnie poprosiła, żebym im (bo i syna mam) spisała dzieje rodzinne. Po pierwsze chciała mnie czymś zająć, bo miałam wtedy załamanie po bankructwie, a po drugie faktycznie chciała wiedzieć tak dokładnie – co babcia, co wujek, co dziadkowie. I tak niechcący wyszły mi „Fikołki na trzepaku”, ale spały w szufladzie. Potem, gdy wyszedł „Dom nad…” dostałam sygnał od czytelniczek, że lubią to moje pisanie. Zrodził się rodzaj dialogu, nawiązała się więź. Miałam 49. Trochę późno na debiut, ale co począć? Dzisiaj wiem, że nigdy nie jest za późno na pewne nasze plany i marzenia. Najwyżej trzeba je ciut skorygować.
J.W: Co to znaczy?
M.K.: Że na przykład w moim wieku na balet za późno, ale cóż szkodzi zapisać się na milongi, belly-dance, albo jogę? Oczywiście, ja nie tańczę, to tylko taki przykładzik był. Ja mam marzenia już skorygowane o rozsądek. Nadal jednak marzę!
J.W.: Są tacy, którzy uważają, że rozsądek zabił więcej talentów niż epidemie czarnej ospy ludzi w Średniowieczu. Nie wydaje ci się, że czasem z rozsądku trzeba zrezygnować? Czy nie taka zresztą jest po części twoja historia: skok na głęboką wodę i chwilowy zupełny brak rozsądku i myślenia o zabezpieczeniach? A potem ta świadomość, że jednak się – wbrew wszystkiemu i wszystkim – udało?
M.K.: Od dawna, gdy zamierzam skoczyć na głęboka wodę, to się jednak przygotowuję. Mam rodzaj kamizelki ratunkowej albo choć teoretyczne kursy pływania. Odwracając Twoje sugestie: brawura zabiła niejednego. (Śmiech.) Gdy swego czasu za namową kuzyna (jak się okazało złodzieja), dałam się namówić na odwagę w lokowaniu oszczędności, straciłam majątek. CAŁY. Powinnam była… Mądry Polak po szkodzie, a jemu cholerę w bok!
J.W.: Czy w twojej rodzinie były jakieś tradycje artystyczne? Jakieś artystyczne ciągoty? Żyłaś wśród ludzi utalentowanych, ceniących sztukę, literaturę?
M.K.: Moja mama miała zdolności artystyczne w które nie wierzyła. Tatko, jak to się mówiło, „prosty człowiek” z tak zwaną techniczną, małą maturą, sam się uczył wielu rzeczy. Najpierw połykał książki, potem zafascynowała go muzyka klasyczna i sztuki piękne. Kupował płyty z klasyką. Miał ich 600. Zaraził i mnie, nauczył. On i moja podstawówkowa pani od muzyki, dzisiaj już profesor Małgorzata Komorowska. Dzięki nim wypoczywam przy Czajkowskim, kocham Chopina i doceniam Mendelsohna, Brucha, Lista. Cenię piękno i harmonię. Taka jestem… Nienowoczesna i nudna. (Śmiech.)
J.W.: Mendelsohn bardzo niedoceniony kompozytor, mam wrażenie. Większości się tylko ze ślubami kojarzy, a piękne utwory kameralne pisał, pieśni, sonaty i symfonie. Ale, skoro już przy muzyce jesteśmy: czytasz na głos to, co napisałaś? Myślisz, że twoja proza ma jakiś specjalny rytm, który może „czarować” ucho czytelniczek i który ty słyszysz, kiedy piszesz? Czy to tylko te tematy, jakie poruszasz, są dla nich ważne? I że „rozumiesz ich bolączki i problemy”?
M.K.: Nie wiem, czy aż tak, ale tak, lubię czytać na głos to, co napisałam, bo wówczas proza lepiej „leży”. Mam, podobno, specyficzną składnię, nieco, jak mówią, niemiecką, choć oczywiście nie ma w tym błędu, ale jest inna. I niestety panie korektorki natychmiast mi wszystko przestawiają! Są tak hiperpoprawne, że ręce i piersi opadają. Ja wiem, że poprawnie mówi się zamknęłam laptop, wysłałam mail, odebrałam sms. Ale gdy to jest proza popularna, gdy tak mówią najznamienitsi, bo się przyjęła ta forma laptop-a, mail-a, sms-a, to po korekcie, a zwłaszcza podczas audio (audiobooka brzmi to hiperpoprawnie, ale nienaturalnie. I tu „Houston mamy problem”, język powieści ma być żywy? Czy salonowo poprawny?
J.W.: Jako dziecko byłaś przez rodziców, bliskich popychana w kierunku sztuki? Czułaś wsparcie najbliższych, jeśli chodzi o twoje pasje i talenty?
M.K.: No… nie. Z tatą rozmawiałam o sztuce, tatko mnie oswajał ze sztuką, z malarstwem i architekturą, ale tak, żeby to było moim „wychowaniem ogólnym”, otrzaskaniem, wiedzą, ale nie zainteresowaniem czy zawodem. Mama nie dostrzegała, że ładnie rysuję, że mam fantazję. Nie miałam Jej wsparcia. Nauczyciele są trudnymi rodzicami. Zresztą, była polonistką i musiała podpisywać moje wypracowania z uwagami „Nie na temat. Za dużo piszesz „obok” 3=” , „mogłabyś się skupić na temacie. 3+”. Itp. Żebym sobie wyrobiła lepszy styl, mama zaleciła mi pamiętnik. „Czytaj to, co napisałaś. To ważne” – proponowała. I słusznie. Gdy się ma 15 lat i bardzo wrażliwą duszyczkę, pisze się okropnie grafomańsko. Nauka na własnej grafomanii jest świetną lekcją, zwłaszcza po wielu latach.
J.W: Masz te pamiętniki?
M.K.: Coś ty. Spaliłam jak miałam 34 lata. Okropnie naiwne i beznadziejne. Dla mnie oczywiście nie, ale gdybym nagle wyzionęła ducha, to moi bliscy by to czytali, a ja w trumnie spłonęłabym ze wstydu.
J.W: Podobno „rękopisy nie płoną”?
M.K.: Bułhakow MYLIŁ SIĘ! (Śmiech.) Paliły się jak pochodnia.
J.W.: Masz jakichś znajomych pisarzy czy pisarki? Obracasz się w środowisku autorów, intelektualistów i intelektualistek? Czytasz współczesną prasę literacką?
M.K.: Nie, Wysoki Sadzie. I wyrażam czynną skruchę. Znaczy owszem, czytuję, ale okazjonalnie, jakoś się nie wkleiłam w środowisko. Utrzymuję osobiste kontakty. Jestem krnąbrna. Krysia Kofta namawiała mnie na popołudnia w Czytelniku. Lubimy się. „Przyjedź, wprowadzę cię w środowisko warte tego”. Problem w tym, że ja mieszkam z dala od stolicy i jechać na Wiejską (gdzie nie ma jak zaparkować), żeby pogadać z Wielkimi? Zresztą… Obawiam się że gdyby tam był osławiony pan Rudnicki i przywitał mnie słowami ”Cześć, kurwo” czy podobnie ciepło, to ja odpaliłabym mu z liścia – tak mnie tata nauczył. A może odpowiedziałabym mu „Cześć, chuju” i niestety weszła w „konwencję” i potem broniła, zamiast nazywać rzecz po imieniu? Eeee… Może lepiej, że się nie bratam z Wielkimi? Co ja, wiejska kobiecina, rozumiem z tych dziwnych zachowań ludzi kultury?
J.W.: Mnie Rudnicki na propozycję wywiadu odpowiedział kilka lat temu w mejlu z pewną dozą, jak to wtedy odebrałem, intelektualnej rezygnacji: „A chuj, niech będzie”. Najwyraźniej, jak mawiał Wiech, facet ma taki fason w przełyku i możemy się tylko domyślać, jak cierpi w poczuciu kulturowej izolacji, kiedy nikt mu w podobnym stylu nie odpowie. Ale, wróćmy do ciebie. Uważasz, że ludzie kultury zachowują się dziwnie? Czego ta dziwność dotyczy? Jak się objawia? I czemu o sobie nie myślisz jak o „człowieku kultury”? Czemu powraca ten motyw: „ ja wiejska baba jestem”?
M.K.: Rudnicki chyba się stroi w piórka Charlesa Bukowskiego, a zresztą wielu ma „taki fason w przełyku”. Jakieś 15 lat temu nastała taka moda, że się klnie, że bluzg dodaje… No właśnie, dzisiaj nie wiem, czego? Nonszalancji? Błotka na umytym mercedesie? To było głupie. Choć wiesz… Mnie się też udzieliło przepraszamwysokisądzie. (Ale to nie były czasy, w moim życiu, ścianek i wywiadów, w sensie sławy). Prywatnie miałyśmy z córką dość… mocny język. Ale tylko czasem, we dwie. No, z dyrektorem handlowym Zyska, prywatnie serdecznym przyjacielem, też czasem jakiś kulson poleciał. Niemniej nigdy publicznie, tak zostałam wychowana. Jak mówi mój mąż: „pażgawy” (ładne słówko) język dobry jest na budowie czy w stajni, ale w przestrzeni publicznej, a zwłaszcza, gdy kultura jest „w robocie”? No czemu? Po co? Bardzo razi mnie to u filmowców, artystów, ludzi mających jakiś rodzaj władzy, że bluzgają. Myślę że to celowe, żeby dać sobie animuszu, wprowadzając osoby podległe w konfuzję, zażenowanie, rodzaj zawstydzenia. To obrzydliwe, niedobre, chamskie. Dlatego staram się pamiętać kulturę wypowiedzi Adeli Gładkowskiej z Szafranek, starszej pani. Miała 5 klas podstawówki, a wypowiadała się z wielką kulturą, NIGDY nie bluzgnęła, była damą, choć nosiła chustkę i kalosze. Już wystarczy? Rozumiemy się?
J.W.: Rozumiemy. Dobrze, to inna sprawa. Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
M.K.: To określenie statystki czytelniczej. Kto, co czyta. Wg płci.
J.W.: Mężczyzna może pisać literaturę kobiecą? Naprawdę dobrą literaturę kobiecą?
M.K.: OCZYWIŚCIE. Powiedziałam: statystyka czytelnicza. Swego czasu Janusz Leon Wiśniewski rozpalił kobiece dusze! Wcześniej Lew Tołstoj i wielu innych. A! No i Coehlo, i Grochola, i Kalicińska. Płeć autora nie ma znaczenia.
J.W.: A nie jest czasem ta etykietka, „literatura kobieca”, traktowana jak pałka, którą się wali po głowie kobiety, które piszą, a jednocześnie nic sobie nie robią z tego, że ich proza, styl, metaforyka i co tam jeszcze nie zadowalają recenzentów i recenzentek mainstreamowych, opiniotwórczych mediów?
M.K.: Jest. I to jest zdumiewające, że u nas się nie szanuje czytelnika. Bo wykpiwając poczytnych pisarzy i pisarki wykpiwa się czytelniczki i czytelników. To jakby zaprzestać produkcji czerwonych sweterków czy fioletowych baletek tylko dlatego, że to się twórcom haute couture nie podoba. Tak samo obraźliwe jak słynna „literatura menstruacyjna” – źle świadczy o wypowiadającym się. Choć ja to rozumiem. W takim sensie, że pożeraczy literatury zwykłe powieści nużą. Piotr Bikont powiedział mi kiedyś: „Wiesz, Małgoś, ja zjadłem w życiu tyle jedzenia do oceny, takie ilości kotletów, golonek, flaków i wymyślnych danek, że dzisiaj właściwie nic mnie nie czaruje. Ja, żeby zamlaskać i uśmiechnąć się muszę faktycznie trafić na coś wyjątkowego i to nie będzie ani kuchnia molekularna ani żaden „fijiusion” ale coś spod serca. Jest taka niepozorna knajpeczka, w której robią bajecznie prostą i pyszną animelkę (grasicę). Marzenie!” To chyba jakoś tak, z tymi krytykami. Tylko przy okazji niepotrzebnie obrażają.
J.W.: A ewidentna grafomania?
M.K.: O, to jak źle wypłukane flaki, zakalcowate pyzy, rozgotowany makaron… Się trafia. Ludzie wyplują.
J.W.: Zgodzisz się, że mamy słaby słownik erotyczny?
M.K.: Nie zgodzę się. To wykręt. Zazwyczaj mamy kiepski warsztat i Dulską w głowie, która zasłania nam oczy, uszy i trzyma za ręce, gdy opisujemy sceny erotyczne, seks, no wiesz… I albo to jest ostra jazda, bo to kryminał albo obyczaj z gwałtami w tle, albo jakieś nieśmiałe kizi-mizi. Mamy w języku polskim masę świetnych określeń, od delikatnych po mocniejsze, ale mamy problem z tym żeby je czytać.
J.W.: Masz na sumieniu lajtowe sceny erotyczne, ale i tak ci to wypominają.
M.K.: Ano widzisz. A jestem bezpruderyjna, szczera. Skoro powieść jest z miłościami w tle, i jest w niej miłość zmysłowa, to czemu unikać erotyki? Nie trzeba epatować, coraz mniej dosłowna jestem, ale wszak ta strona życia jest taka fajna… (Śmiech.) Lubiłam czytać takie opisy, bo ciekawiło mnie od strony warsztatowej JAK ONI TO ROBIĄ? I wyszło, że tłumacz musiał się posłużyć polszczyzną, a ona przebogata jest, tylko umysły mamy „Dulskie”. Pomyśl, co by było, gdybym zamiast słowa cipka, piczka, waginka użyła, jak w mandaryńskich opisach, zwrotu „jaspisowa komnata”, czy jakoś podobnie. Umarlibyśmy ze śmiechu. Słowo cipka wzięło swoje źródło od drobiu! To młoda kurka – kiedyś. Co jest w tym nieładnego? Pipka, piczka, pisia to zdrobnienia od, owszem, wulgaryzmu, ale zdrobnienia nadają im lekkości. Mój kolega z gór na damskie piersi mówi jak inni gorole: cycusie. Ładnie! Podobnie z męskim organem, oj, ma on masę określeń! (Śmiech.) Reszta to kwestia sposobu opisania. Można byle jak, można wcale i można tak, że czytelnik popłynie.
J.W.: Masz jakiegoś autora czy autorkę, których sceny erotyczne cię nie śmieszą, ale, no wiesz, autentycznie poruszają, przyprawiając, jak to mawiali autorzy klasyczni, o głęboki rumieniec i szybsze bicie serca?
M.K.: Kiedyś czytałam u Romana Bratnego taką scenę. On z nią rozmawiał, ona bujała się na bujaku, podczas rozmowy zupełnie nieerotycznej on położył swoją dłoń na jej kolanie. Nosiła pończochy… Dalej nie powiem, bo to spłaszczenie byłoby, ale to była świetna cena zakończona aktem. Uffff. Wówczas ugotowałam się zupełnie. A ostatnio? Marokanka Nedjma napisała książkę „Migdał” – niezwykle odważną książkę o cielesności, erotyzmie i o tym, jak Eros traci smak, gdy nie ma głębokiej miłości. Wybacz, powiedziałam „co autorka miała na myśli”. Tej książki zupełnie wówczas nie zrozumiała żona (Polka) jakiegoś tu, w Warszawie muzułmańskiego dyplomaty. Sarkała, że to „pornografia”. Nie zrozumiała…
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
M.K.: A bo ja wiem? Dla znawców literatury jest zwyczajnie nudna. Ileż można czytać, że „spotykały ją stale problemy i życie sypało piaskiem po oczach, a ona jednak wyszła na prostą i dumnie uniosła głowę”? W wersji rozrywkowej nazywa się Bridget i popełnia śmieszne gafy. Nauczycielki muszą czytać masę wypracowań nudnych i beznadziejnych, ale mają misję (NAUCZAĆ) i im za to płacą, a krytycy nie muszą! Wybierają co lubią i chwalą… co lubią. A lubią rzeczy wyjątkowe i nowatorskie. Literatura popularna z rzadka bywa nowatorska. To są raczej opowiedziane historie. Lepiej, gorzej, ale historie. To może śmiertelnie nudzić znawców, którym smakują coraz bardziej wykwintne potrawy. Mnie to już nie dziwi. Ja tylko nie lubię pogardy dla tych, którym proza obyczajowa smakuje. Wolna wieś! Czytamy, co lubimy. Nie lubisz? Nie czytaj, ale i nie opluwaj. Szlus! (Śmiech.)
J.W.: Zgodziłabyś się z twierdzeniem, że tak zwana literatura poważna to ta, która przedstawia problemy (etyczne, moralne, kulturowe itd.), ale ich nie rozwiązuje, a literatura rozrywkowa to taka, w której każda problematyczna sytuacja, czy tematem jest rozwód czy morderstwo czy emigracja, kończy się szczęśliwym zakończeniem? Innymi słowy: „poważni” pisarze widzą i opisują problemy bez sugerowania łatwych rozwiązań, „niepoważni” zaś mają na wszystko gotową odpowiedź i powtarzają czytelnikom i czytelniczkom: „Nie martw się, zawsze jest wyjście z sytuacji. Wszystko będzie dobrze”, a nawet, jak Paulo Coehlo, publikują „kalendarze” pełne myśli naiwnych, banalnych, tyle że o wydźwięku optymistycznym?
M.K.: Z grubsza tak jest. Są pisarze którym opowiadanie historii już nosem wychodzi, więc zaczynają lepiej lub gorzej filozofować. Może to taka naturalna kolej rzeczy? Stanisław Lem przykładem, pod koniec życia pisał już nie o kosmosie i zdobywcach, ale zamyślał się nad problemami współczesności. Mądrze. Kalicińska przytula, pociesza. Ludzie potrzebują jednych i drugich. Zależy od tego czy potrzebują rozrywki, chwilowej zabawy, „dotulenia” czy chcą z pisarzem (pisarką) połazić i pomyśleć, połuskać fasolę, podrążyć, pospierać się. Dla każdego coś innego.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
M.K.: Szczerość, bo ja mało zmyślam. Trzymam się faktów. Własnych albo zasłyszanych. I żeby to się lekko czytało. Moim Mistrzem pióra był i jest Melchior Wańkowicz, ale ja mu do pięt nie dorastam. Jednak dał mi jakby wzorzec lekkiego pisania, wprowadzenia lżejszego języka, neologizmów, powiedzonek, i wyrażeń charakterystycznych dla danej postaci. Powieść obyczajowa napisana „słownikową” polszczyzną, wiesz, taką uprzejmie salonową byłaby zakalcem. I bywa, niestety!
J.W.: Jak myślisz, w której z książek najbardziej zbliżyłaś się do tego Wańkowiczowskiego ideału pisania?
M.K.: Tak ciut, ciuuut w „Fikołkach na trzepaku”. Do wczesnego Wańkowicza, opowiadacza. Późniejszy to jednak nie moja liga. Ale ja się cieszę, że Go mam na postumencie. Lubię mieć Mistrzów.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
M.K.: Jasne! Nie opisuję znajomych których łatwo byłoby rozszyfrować w „złych rolach”. Staram się dokładnie sprawdzać fakty (research) nie boję się słownictwa – kolokwializmów czy wulgaryzmów, jeżeli one charakteryzują postać. Nie mam problemów z erotycznym językiem. NIE PRAWDĄ jest że mamy ubogie słownictwo pod tym względem, już o tym mówiłam. Niektórzy z nas są po prostu okropnie purytańscy.
J.W.: Purytanizm purytanizmem, pruderia pruderią, ale podobno także wydawcy kręcą nosem, jak autor czy autorka za bardzo się z językiem erotycznym obnoszą. Wiesz, czytelniczki to są u nas wciąż w większości skromne katoliczki, katolicyzm zaś, jak wiadomo, ciała i cielesności boi się jak ognia, wydawca chce sprzedać, więc jak mu autorka potencjalnie rokującego sprzedaż romansu wyjedzie nagle w scenie z obrazami pełnymi sztywnych kutasów czy fiutów, mokrych szpar i chętnych cip, no, nie jest dobrze, delikatnie mówiąc. Znam takie opowieści kobiet piszących, które były zaskoczone i rozgoryczone nawet, kiedy im redaktorzy w dobrych wydawnictwach sugerowali stonowanie języka, właśnie pod kątem pruderyjności czytelniczek naszych polskich. Nie uważasz, że to też problem? Że kto czyta (i kto książkami handluje), ten decyduje o tym, jaki język chce widzieć we współczesnej polskiej powieści? I że ani nasze czytelniczki, ani wsłuchani w ich głos wydawcy nie odważą się na publikację pewnych treści?
M.K.: Tak… To dramatyczne. Mnie nikt nigdy tak nie tonował. Chyba też Doroty Masłowskiej ani Manueli Gretkowskiej. Któżby się odważył? A może panie chciały się popisać ostrym erotyzmem, a to nie pasowało do całości? Polska pruderia? O, tak. Ale w szerszym kontekście. Powiem „dulszczyzna”. I tak jest dobrze. I nie każ mi rozwijać tematu bo panie Dulskie zaostrzą osikowe kołki… I tak jestem na cenzurowanym jako (apage!) tfu, ateistka!
J.W.: To witaj w klubie. (Śmiech.) Zawsze uważałem, że wierzący, także wierzący pisarze, mają łatwiej. Bo ateizm to wciąż coś dla odważnych i nie uciekających w bajki o dobrym Jezu. Jak myślisz? I powiedz też, jak twoje czytelniczki, w większości pewnie nie-ateistki, reagują na ten twój ateizm. Bardzo im to doskwiera u autorki, którą lubią czytać?
M.K.: Ubolewają, ale nie nawracają i chwała im za to. Inne nie zważają i chwała im za to, jeszcze inne wyznają moje wartości i… chwała im za to. I proszę nie drąż bo oboje skończymy z osikowymi kołkami i na stosie. Polska nie jest krajem wielkiej tolerancji, mało znam tolerancyjnych. Ostatnio znajoma wmawiała mi, że skoro w mojej powieści bohaterka (Marianna) gada z duchami, znaczy to, że nie jestem ateistką! Ręce mi opadły. „A gdzie, pytam, WYOBRAŹNIA?!” Pani swoje, że rozmawianie z duchami zakłada, że pisarka wierzy w Boga i duszę. Boszszsz… Tyle wcześniejszych religii nie zakładało boga, ani Boga, ale wierzyło w duchy, nadto pisarze i każdy człowiek może wyobrażać sobie osobę zmarłą siedzącą w kuchni. To nie jest warunek sine qua non teizmu! Wiesz, to zadziwia i wkurza, bo to rodzaj upominania z pozycji pani przedszkolanki: „Wierzysz, tylko o tym nie wiesz”. Miesiąc temu gadałam w kuchni z Gandalfem i…?
J.W.: Prowadzisz, może nie regularnie, ale prowadzisz bloga, zamieszczasz na nim notki, felietony. Chciałbym cię w związku z tym zapytać, co myślisz o blogerach książkowych? Uważasz, że to dobrze, że każdy, niezależnie do talentu i wiedzy, może założyć bloga i wystawiać zawodowym pisarzom „recenzje”?
M.K.: A czemu nie? Wracam z restauracji i wystawiam jej swoją ocenę. Niektórzy robią to tuż po posiłku albo w trakcie! Robią fotki, selfie i wpisują ile dają gwiazdek, czy byli zadowoleni i wio na fejsa! Czemu nie oceniać tak przeczytanych książek? Choć oczywiście zupełnie inny ciężar gatunkowy mają zdania Krysi POŻERACZKIKSIĄŻEK i na przykład takiego Krzysztofa Vargi. Który niby to wybrzydzając na polskie nieczytanie, na babską literaturę, przywołuje tę Kalicińską i zwraca uwagę na to, ILE sprzedałam książek i nazywa mnie PUBLICZNIE „lady Dianą polskiej literatury”. O, KULSON! To jest znakomity PR! Panie Krzysztofie – dzięki. (Śmiech.) Inną sprawą są recenzję blogowe za kasę. Ale czy to dziwi w naszych czasach?
J.W.: Miałem raczej na myśli te Krysie Pożeraczkiksiążek czy inne czytające, zwykle nawet pełne uroku istoty, jednakże których warsztat naprawdę nie uzasadnia założenia recenzenckiego bloga i ferowania wyroków na temat autorów i autorek, których twórczości Krysie, Rysie i Misie nawet nie są w stanie zrozumieć. Czy to aby nie niszczy samej tkanki kultury, kiedy w rękach ćwierć-inteligentów i ćwierć-inteligentek są narzędzia pozwalające rozprzestrzenić najidiotyczniejszą opinię o arcydziele z szybkością światłowodu? Nie czytajmy Joyce’a czy Prousta, bo miliony Kryś i Ryś, które nie zrozumiały i którym w związku z tym się nie podobało, nie mogą się mylić? Za to czytajmy „50 twarzy Greya”, bo Misia, Rysia i Patysia były zachwycone jaki ten miliarder męski, a Anastazja taka bliska, no, jak koleżanka z ławki. Żartuję, ale wiesz, problem jest serio. Myślisz, że to dobrze, że tak nam się opiniotwórstwo zdemokratyzowało, że już naprawdę każdy (z dostępem do sieci) może?
M.K.: Tak, wiem o czym mówisz, ale to wióry, które lecą, gdy drwa rąbią. Czyli: jeśli chcemy wolności netu, wolności słowa, to i Rysie, Misie i Kisie są… Niestety. One, to wypadkowa naszej edukacji stojącej na żenującym, niestety, poziomie. Od dwudziestu pięciu lat szkoła jest oddana kościołowi, jest wsteczna i nie nadążająca za życiem, więc czego my chcemy? Polak kupuje „jedną przecinek ćwierć” książki. Studenci zaliczają studia nie czytając podręczników, a według profesora Mikołejki nawet ściąg nie chce im się czytać. Kto czyta? Starsze panie. Jeszcze. Póki im się wzrok nie zepsuje na amen. Może pozostaną choć przy audiobookach?
J.W.: Nie stronisz od polityki. Przynajmniej na blogu i w felietonach. Uważasz, że pisarka powinna mieć tak zwane „poglądy”? Nie wystarczy, że się ma nerwy i spontanicznie reaguje na zło, krzywdę, niesprawiedliwość? Po co ci to politykowanie?
M.K.: Homo sum, humani nihil a me alienum puto. Ja cała jestem z TU i TERAZ, jak i Maria Nurowska czy Krysia Kofta, a zwłaszcza Krystyna Janda. Są też takie panie i panowie, którzy się wiją. Niby w nic się nie angażują, bo może, nie daj Boże, stracą kilku sympatyków? To nie ja. Mam poglądy! Przeżywam i mam do tego prawo. Na fanpejdżu subtelniej, na prywatnym FB ostro i mocno. Zresztą wiesz. Pyskuję, piszę, cytuję i tylko tak umiem walczyć z tym, co mnie boli, wkurza, dotyczy. Nie, Kalicińska nie jest uległa kicią, która nie ma poglądów. Za niektóre zostałam zwyzywana, zwłaszcza przez tych, którzy szybciej czytają niż myślą, zapoznałam się ze współczesnymi inwektywami i… Nadal mam własne poglądy. Nie godzę się na zepchnięcie nas do Szuflandii. Zdumiewają mnie oportuniści i symetryści. Mam 60 lat i pamiętam PRL. Wiem, co jest dobre, a co złe. Nie jestem nijaka.
J.W.: Uważasz, że obecnie jest czas, kiedy pisarze, pisarki, ludzie kultury i sztuki powinni właśnie angażować się bardziej, mocniej wyrażać swój sprzeciw i zaniepokojenie? Ale, tak serio, czym? Co jest takiego strasznego w obecnej sytuacji Polski?
M.K.: Pytasz serio? Nade wszystko od lat fatalna edukacja, więc to, co mamy, to jest właśnie efekt tego, że ludziom zwisa sprawa rozwalenia sądów, Trybunału, czyli oddanie wymiaru sprawiedliwości w ręce JEDNEJ osoby. Oni nawet „nie kumają o co kaman”, mają nos we własnym tyłku. Rozwalone media (jak choćby zniszczona Trójka), potworna, nachalna propaganda kłamstwa w reżimowej TV. Ja za PRL-u takiego czegoś nie widziałam!!! Choć to za Gierka wszak wymyślono propagandę sukcesu. Zaczyna się to, co już było: RĘCZNE STEROWANIE każdym sektorem życia. Wprowadzenie jako prawa kościelnej ideologii, wprowadzenie zastraszania jako sposobu na jej egzekwowanie. Odwracanie Polski od zachodniego świata, który od zawsze tak bardzo nam się podobał i tak pomagał! Od nowoczesności, innowacyjności, postępu. Karze się ludzi i upodla w imię politycznej ideologii, wmawiając że to „dziejowa sprawiedliwość”. Kłamiąc zresztą przy tym i napuszczając jednych Polaków na drugich. To jest chyba najstraszniejsza zbrodnia – to podzielenie nas i napuszczenie wzajem na siebie, wkładając do głów prostych ludzi, że ich ubóstwo jest efektem tego, że my, wykształceni, im coś … ukradliśmy! To niebywałe! KAŻDY mógł się uczyć! Każdy! A za dopuszczenie do tego, żeby nam naziści zawłaszczali Polskę, oskarżam wszystkie poprzednie rządy. Pozwolisz na cytat? Profesor Mikołejko: „Wielka klęska demokracji liberalnej po 89 roku nie wzięła się znikąd. Nie chodzi tylko o rozczarowanie ludzi, którzy zostali skrzywdzeni poprzez transformację. Mówi się, że ludzie nie chodzą na wybory, bo się rozczarowali, a ja się pytam: czym się rozczarowali, skoro w pierwszych wyborach z 4 czerwca 1989 roku 40 procent nie wzięło udziału? To czym i kim się mogli rozczarować? Tu chodzi zupełnie o coś innego, o masową świadomość, że ‘moja chata z kraja’. To, niestety, dziedzictwo Polski pańszczyźnianej, gdzie jak się było chłopem, to należało cicho siedzieć z nosem przy ziemi i było wszystko jedno, kto rządzi”. Dokładnie tak. Polska wieś ma w nosie nawet własną wolność, bo nie huknęła, gdy rząd uchwalił skandaliczną ustawę o obrocie ziemią rolną. Wieś po wojnie nigdy się politycznie nie angażowała. Siedzi cicho. Nie ciągnij mnie za język, bo się narazimy na stos.
J.W.: Ale przecież ty lubisz się narażać. I wiesz dobrze, że nie będziesz siedzieć cicho. Dlatego zapytam jeszcze: wierzysz, że przy tym braku zaangażowania większości ludzi, jest szansa na zmianę władzy na taką, delikatnie mówiąc, normalniejszą? Czy możemy przewidywać, że dopiero jak Jarosław Lepszego Sortu dociągnie setki, to zbzikuje, jak niedawno Mugabe w Zimbabwe, a zbzikowawszy zechce władzę przekazać w ręce kota (bo młodej żony jakoś nie ma), by ustanowić dynastię – i dopiero wtedy go własna grupa lekko sytuacją wnerwiona spacyfikuje, bo jednak kłaniać się kotu to jakoś tak, że nie bardzo i nie honor? Innymi słowy: długo jeszcze te patałachy będą rządzić? Jak myślisz?
M.K.: Przeraża mnie każdy rząd Jedynego Władcy, zwłaszcza psychopaty, bo to znamy z historii. Ale jeszcze bardziej stado baranów za nim ciągnące. Mieszkam na wsi i wiem, że wieś się nie odezwie. Edukacja od lat poczyniła tak wielkie szkody w umysłach ludzi, że mamy hordy niewykrztałciuchów, ale za to roszczeniowców i dumnych z niewiedzy, prostactwa i chamstwa. A mnie zawstydzano, że niby nimi pogardzam. Ja nie pogardzam NIGDY i w żadnych okolicznościach prostymi ludźmi, ale chamami i durniami, agresorami, bezmózgami – tak. Czy to długo potrwa? Tak, bo intelektualna część Polaków, „wykształciuchy”, ludzie myślący samodzielnie a nie „kroplówkowo” to część skarlała. Mało nas, mało nas! A i dać w pysk nie umiemy, bo to poniżej naszych umiejętności i w dyskusji i w życiu. A największe zarzuty stawiam NIBY-wolnym mediom, które otwarcie flirtują z władzą. Zapraszają stale te same twarze, dając stronie przeciwnej (DYKTATURZE i kłamcom) niby „sprawiedliwie” czas antenowy. I w dodatku nie chcąc albo nie umiejąc odkłamywać kłamu. Czyli fundują władzy drogi czas antenowy! Dokładnie to samo robiły za PO. Dlatego PO przegrało. Nie z powodu ciepłej wody czy ośmiorniczek – media, nawet te NIBY sprzyjające, podstawiały mikrofon kłamcom i oszczercom, a kłamstwo 100 razy powtórzone… Pesymistką jestem.
J.W.: Pewnie część czytelników zna tę historię, ale proszę, przypomnij, jak to było z „Domem w Uslan” i twoją przygodą z Koreą Południową?
M.K.: Ale, że co? Że poznałam w necie mojego męża i że latałam do Korei, żeby z Nim być, a potem napisaliśmy książkę „Dom w Ulsan”? Nic takiego.
J.W.: Żadnych olśnień?
M.K.: Jedno. Zorientowaliśmy się, że Polacy mają koreańskie gadżety (DUŻO gadżetów), ale o Korei Południowej niczego sensownego nie wiedzą. Niektórzy bąkną, że tam powstało kimchi (kiszonka) i że w 2002 roku dokopali nam na mistrzostwach. Napisaliśmy PIERWSZĄ taką książkę o Korei Południowej – osobistą, szeroką i ozdobioną 267 fotografiami. Jedne rozdziały pisał Włodek, a inne ja. Stąd i panowie i panie mogą ją czytać jako dobrą, uważam, osobistą opowiastkę o Korei Południowej. Dzisiaj, w dobie netu i tanich linii lotniczych, książki o innych krajach powinny być osobiste jak na przykład opowieści o Lizbonie czy Afryce Marcina Kydryńskiego. BARDZO osobiste.
J.W.: Nie kusiło cię osadzić akcję powieści w Korei Południowej? Wykorzystać egzotykę, pobawić się w opisywanie zderzeń kulturowych w fikcji?
M.K.: „Trzymaj się Mańka” dzieje się w Korei, na Bali, na Fuertaventurze. Wiele moich czytelniczek nigdy nie było tak daleko. Dlatego opisuję nie tylko Mazury ale świat który widziałam. Szczególnie teraz, gdy wszystko musi być nasze, narodowe i swojskie pokazywanie świata uważam wręcz za misję. Jest tak ciekawie, czasem niepięknie ale ludzie żyją wszędzie i w wielu miejscach na świecie bywa o wiele serdeczniej, milej. Kolorowo dla nikogo nie znaczy „niebezpiecznie”. Można!
J.W.: Też prawda. To z innej beczki. Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Skupienie, działanie wyobraźni, pamięci i składanie tego w zdania, w opowieść. To naprawdę fascynujące zajęcie. Potem czytelnik powinien to „zobaczyć”. I gdy zobaczy, jest nasz. Jeśli nie, to odrzuca książkę. Mówi, że beznadziejna.
J.W.: Mówiąc „zobaczyć” masz na myśli, że pisarz powinien bardziej „pokazywać” sceny niż tylko stwierdzać fakty i opiniować o charakterach czy zdarzeniach?
M.K.: Mam na myśli to, że gdy się czyta w głowie rozwija się film. Powstają obrazy, widzimy postacie, czujemy zapachy, widzimy kolory. Albo nie…
J.W.: Jak piszesz, to pamiętasz o tym, żeby było zmysłowo, obrazowo, z kolorami, zapachami, dźwiękami? Czy piszesz akcję, a potem dodajesz detale, dźwięki, kolory, zapachy, fakturę materiałów?
M.K.: Od razu dodaję kolor, fakturę, zapach.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
M.K.: Ba! Żeby stałą się ciekawa. Żeby zahaczyła czytelnika, pociągnęła, jeśli nie porwała. Choć pociągnęła. Żeby chciał ze mną iść, przewracał kartki niecierpliwie i chętnie. Żeby doszedł do końca i westchnął „Oj no, kurcze, już koniec?!”
J.W.: Masz jakieś sztuczki, do których uciekasz się, żeby nie przynudzać? Jakieś sprawdzone strategie angażowania czytelnika, jak by to nazwali poloniści?
M.K.: Po prostu staram się nie przynudzać, a jeśli już ciągnę, na przykład opis długiego lotu do Ulsan to robię to celowo. Bo to długi lot!
J.W.: Czy przepisy kulinarne to literatura? Albo inaczej: czy to dla autorki awans, kiedy ją proszą o książkę z przepisami, czy raczej dewans? A może w takim świecie żyjemy i możemy tylko żałować, że nigdy się nie dowiemy, jak przyrządzają jajko sadzone Thomas Pynchon, Orhan Pamuk czy Elfriede Jelinek, bo pewnie uznaliby to za poniżające dla ich pisarskiej godności, gdyby im ktoś zaproponował napisanie zbioru przepisów kulinarnych?
M.K.: Masz na myśli przepisy moje i mojego brata Mirka? „Kalicińscy od kuchni”? Przecież te przepisy to tylko powód, pretekst do tego, żeby wypisać się małymi formami, opowiastkami o rosole, o chrzanie, o śniadaniu u babci czy wspomnieniu z Maroka. TO był główny powód. Małe formy literackie.
J.W.: Daj przykład.
M.K.: Przykład? Proszę bardzo. „Zrobiłam wersję domową (jajek w sosie chrzanowym – przyp. mój). Styl zapożyczę od Tyrmanda: „Gdy mój stoczniowiec wszedł do domu, ja już odlewałam ziemniaki. Po umyciu się i wypiciu kilku haustów piwa (upały…) Włodek usiadł i czekał na obiad. Postawiłam przed nim talerz, na którym w aromatycznym grzęzawisku zielonkawego, ostrego, zabielanego śmietaną sosu z chrzanu wasabi pyszniły się dwa śnieżnobiałe jajka na twardo w towarzystwie ziemniaczanych wzgórz, oprószonych z rzadka zieleniną (pod nieobecność koperku – szczypiorkiem)”. Siwy usiadł i z lekka pobladł, widząc, co wjeżdża na stół, ale zaraz pociągnął nosem i uśmiechnął się. Kompletnie inny zapach! Koperek, chrzan, bulion w sosie, a nie zapach „wody po myciu ścierą podłogi”, jak się ładnie wyraził. Mógł tak zapamiętać stołówkowe jedzenie, bo bywały stołówki, w których miało ono… no, właśnie taki smak. Od tamtej pory czasem robię to stołówkowe danie ku obopólnej radości. Bo czemu nie? Małgorzata” Mirek też ładnie pisze… Mądrze, z wiedzą, i nostalgicznie. Nie mam poczucia obciachu.
J.W.: Czyli dla ciebie te przepisy to szansa na wyżycie się w krótkiej formie? A przy okazji przedstawienia czytelniczkom czegoś zmysłowego i – nie bójmy się tego słowa – praktycznego? Jak kotlet schabowy czy jajka w majonezie. Lub egzotycznego. Jak wycieczka do Maroka. W porządku, kupuję to. Ale powiedz, czemu w takim razie, skoro odczuwasz czasem ten głód krótkich form, nie napiszesz jakiegoś zbioru próz poetyckich? Wiesz, choćby w stylu tego cyklu Knausgårda z czterema porami roku w tytułach. Albo coś à la Robert Walser, czyli zupełnie bez celu, dla samego języka. To nie jest tak, że jak już cię zaklasyfikowali jako tę „pisarkę dla kobiet” (by nie powiedzieć „kucharek”), to wydawca zgodzi się na przepisy kulinarne, ale będzie kręcić nosem na prozy poetyckie, gdybyś mu takie chciała zaproponować do wydania? Chcę powiedzieć, że jako „ta Kalicińska” jesteś chyba w pewien sposób skazana na „kontynuowanie siebie z wczoraj”, jak to ujął przy innej okazji Gombrowicz. Co oznacza, że „ta Kalicińska” jest może nawet wręcz zobligowana, żeby książkę z przepisami dla fanek „Rozlewiska” przygotować, ale niech jej ręka boska broni, gdyby chciała swój publiczny wizerunek zmieniać, ruszać na tereny zarezerwowane dla autorów sprzedających się w nakładach 500 egzemplarzy za tomiczek. Co o tym myślisz?
M.K.: Ja się tak sprzedaję. Niedługo ukaże się zbiór opowiadań o zwierzakach, wydaje Czwarta Strona. Został też wydany mój blog. I opowiadanka (wczesne i surowe bardzo) pt. „…I wtedy moja córka powiedziała”. No i tak, zgadza się, mam apetyt na małe formy nadal. (Śmiech.)
J.W.: Jak to było z „Ireną”? Od razu wiedziałaś, że ta korespondencja z córką mieszkającą w Australii zamieni się w książkę? Nigdy nie tracisz z oczu możliwości zamienienia wydarzeń z życia w historię, którą można podarować (a choćby i sprzedać) ludziom?
M.K.: Napisałyśmy dwie ksiązki razem. „Irena” to powieść pisana na dwie ręce. Kreacyjna. Wymyślona. Fakt, żadne tam szczyty literackie. Miłe powieścidełko o trzech pokoleniach kobiet jednego rodu. A „Kochana Moja. Rozmowa przez ocean” to są nasze maile, czyli życie. Zero kreacji. Obie, Basia i ja, zdecydowałyśmy się na tę formę rozmowy z czytelnikami świadomie. Więc życie, fakty, ale jednak dopracowane literacko. Nie, to nie jest z cyklu „sprzedam wszystko”. Dzisiaj wiele matek ma córki oddalone. Nadto chciałyśmy zadać kłam jakiemuś czasopismu, które walnęło wielki artykuł o tym, jaka wojna toczy się miedzy kobietami oddzielonymi pokoleniem, czyli wojna matek z córkami. Ale, że co? To nie jest norma! U nas nigdy wojny nie było. Dzisiaj wiem, jak wiele stęsknionych matek sięga po tę książkę i może też uczą się jak rozmawiać z dorosłym dzieckiem oddalonym o setki kilometrów. Ja się bardzo dużo dowiedziałam o tym, jakim człowiekiem staje się moja doroślejąca córka, ona – jak ja się starzeję. To fajny dialog. Nie sprzedajemy tam intymności. Jeśli troszkę, to w sposób kontrolowany. Dzisiaj rozstania, emigracja to temat już niemal codzienny. Dotyka wiele rodzin, więc nie. Tu też nie mam poczucia obciachu.
J.W.: Czekaj, mówisz, że to było w reakcji na jakiś głupi artykuł? Naprawdę nie mogłaś odpuścić?
M.K.: A czemu odpuszczać dobrą inspirację? Maile z córka wyszły miłe. Żaden szał, ale jednak inna strona medalu pod tytułem „konflikt pokoleń”.
J.W.: Miewasz chwile zwątpienia, kiedy piszesz? Jak sobie z nimi radzisz?
M.K.: Bezustannie. Stale mam wątpliwości czy dobrze, czy składnie, czy ciekawie. Koleżanka mi podpowiada, żebym się nie przejmowała hejcikami i niechęciami. „Ty nie jesteś od prozy zawikłanej, więc po licho sięgają po ciebie ci, którzy chcą się „uwikłać” w powieść? Ty jesteś prosta i zwyczajna, takiej cię chcą twoje czytelniczki i szlus! Ty jesteś od wstrząsania, twoje książki stoją w domach na półce. Czujesz? ” Wzdycham i staram się wierzyć, że tak właśnie jest.
J.W.: Czy kiedy spotykasz się z hejtem, niechęcią, pogardą pomaga ci świadomość, że to, co piszesz, świetnie się sprzedaje?
M.K.: Dobre pytanie. Wiesz, nie. Nie sam fakt sprzedaży, ale maile i rozmowy na spotkaniach, i – niestety, oberwę za to – moje własne poczucie przyzwoitości. Że nie robię nic z powodu koniunkturki, czy na finansowe zamówienie. Jestem w prawdzie. Nie robię niczego złego, A zarzuty, że piszę wulgarnym językiem to już absurd. Piszę najnormalniejszym językiem z użyciem (z rzadka, gdy to cytat) wulgaryzmów, kolokwializmów i neologizmów, które mi korektorki z uporem wywalają. Linearna opowieść, zwyczajna jakniwiemco, pisana gawędziarsko. I jeśli za to spotyka mnie hejt to… śmieszne. Ktoś, kto to hejtuje, sam ma jakiś problem. A że taka opowieść kogoś nuży, nudzi, nie podoba się, to normalne. Ja też nie wszystko co zaśpiewane, napisane czy ugotowane lubię.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
M.K.: Nie staram się na siłę motywować. Dlatego nie umiałabym pisać „na zamówienie”. Mam jakieś resztki poczucia obowiązku, chęć – i to z reguły wystarcza.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie, choć niektórzy uważają, że trudne. Czym jest dla ciebie poezja? Czytasz poezję? Pisujesz może? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.K.: Poezja? Podziwiam tych poetów którzy umieją mnie poruszyć, pogłaskać, rozczulić. Ale sama z siebie raczej po poezję nie sięgam. Współczesnej kompletnie nie rozumiem, nie „czytam jej”. Skończyłam gdzieś z Brzechwą, Gałczyńskim, Poświatowską. ALE… Są tacy współcześni których kocham! To Wojciech Młynarski, Michał Zabłocki, Agnieszka Osiecka, Jacek Cygan a zwłaszcza Jeremi Przybora. UWIELBIAM!
J.W.: Wymieniłaś tekściarzy, autorów piosenek. A gdzie poeci? Wiesz, Zadura, Sosnowski, Świetlicki, Tkaczyszyn-Dycki? Miałaś w ogóle styczność? Czy to są rejony królestwa literatury, które na twoich mapach oznaczone zostały „ubi leones” i głowy sobie nie zawracasz, że jakiś tam autor jest „w nastroju nieprzysiadalnym”, a drugi wciąż przeżywa, że jego „matka miała fisia”? A może uważasz, że jesteś w wieku, kiedy nie wypada interesować się pisarstwem młodszych i bardzo młodych i należy odświeżyć „Wojnę i pokój”, „W poszukiwaniu straconego czasu” i spróbować wreszcie zrozumieć, o co ten cały krzyk z „Ulissesem”?
M.K.: Już ci mówiłam, poezja to nie mój ogródek. Wymieniłam taką, którą rozumiem i lubię. Dla mnie na przykład cała „Biel” Kydryńskiego to poezja. Piosenki Piwnicy Pod Baranami to poezja. Ale nie, nie siedzę z tomikiem na ławeczce pod wierzbą. Pisanie młodszych? W wielu bibliotekach stawałam jak Rejtan, broniąc Doroty Masłowskiej. Może nie zasypiam z jej książką u podusi, ale doceniam jej nowatorski styl, niezwyczajne pisanie i postrzeganie spraw, świata. Jej krótkie formy są świetne. Oczywiście, coś w tym jest, że „lubimy piosenki, których refren już znamy”, więc czasem coś sobie odnawiam, ale też doceniam nowości. Słuchamy z mężem w samochodzie Kaśki Bondy czy Remka Mroza. Mąż dzisiaj czyta nową Låckberg. Owszem, jeśli miałabym się zadumać, to chętniej przy łuskaniu fasoli, niż „Ulissesie”. Póki co zajmuje mnie walka z chorobą męża. Walczymy razem. Nie ma tu miejsca na poezję. Sorry, Winnetou.
J.W.: To jacy autorzy w ogóle są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.K.: Zdecydowanie Melchior Wańkowicz. Ale też Stanisław Lem. Ostatnio Andrzej Sapkowski i Marcin Kydryński w książkach (tak, w książkach „Lisbona. Muzyka moich ulic” i „Biel” – rzecz o Afryce. Fenomenalny język! Piękne, choć niełatwe widzenie świata). Melchior Wańkowicz jako MISTRZ słowa, znakomity opowiadacz, żonglujący językiem zgrabnie i lekko.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może wręcz przeciwnie: światu nie mamy czego zazdrościć, nasza kultura, sztuka, literatura ma się świetnie i powinna błyszczeć na arenie międzynarodowej? Jak myślisz?
M.K.: Nie znam się na literaturze światowej tak bardzo, żeby porównywać. Sorry. Uważam, że kultura literacka każdego kraju jest wypadkową edukacji. Czasem niestety to wyedukowana jednostka, czasem cały naród. Ja widzę uwstecznienie w edukacji Polaków. Mieszkam na wsi. Tu są ładne domostwa, w ogródkach widzę „skupiska iglaków”, w pokojach eleganckie meble, palmę w salonie, jakiegoś suv-a na podjeździe, a do tego żadnego regału z książkami! Kulson, nie rozumiem tego, że Pepiki czytają po 7 książek rocznie na głowę (średnio), a Polaki ino jednom. No ale: „na książkach to kurz się zbiera, Stefan, nie będę ich ustawiała, bo po co”. I ma rację Krzysztof Varga, to się wiąże z tym, że nie mieliśmy tak naprawdę mieszczaństwa (które chętnie czytało), wojna wybiła nam intelektualistów, a dzisiaj: „panie, a po ch.. mi książki? Ja swoje wiem!”. Garść czytelników starej daty robi statystyki. Młodzi z rzadka, gdy wykształceni. Inni młodzi totalnie skłóceni ze szkołą nie czytają wcale, a czemu? Bo nade wszystko nie mają wyrobionej TECHNIKI czytania, nie umieją czytać ze zrozumieniem nawet instrukcji obsługi miksera czy sanek, a co dopiero literatury. Widziałeś cykl „matura to bzdura”? Boszszsz. Myślałam, że to ustawki! Ale nie.
J.W.: W porządku, nie znasz się na literaturze światowej, nie ma sprawy. Ja też wciąż się uczę. Ale przecież czytasz na pewno więcej niż nawet przeciętny Czech, że o Polakach nie wspomnę. A zatem czytasz – i co widzisz? Lepszą literaturę robią Amerykanki, Włoszki, Francuzki od ciebie i twoich koleżanek? Mogłaby Krystyna Kofta stać się międzynarodową gwiazdą z tym, co i jak pisze? Czy może jakieś nasze dziwactwa narodowe skutecznie uniemożliwiają zainteresowanie się tym, co i jak piszemy, podczas gdy światowa czołówka autorów i autorek jest jednak bardziej uniwersalna?
M.K.: Wybacz, przeceniasz mnie. Nie jestem aż tak intensywną pochłaniaczką książek. Ostatnimi czasy czytam zachłannie publikacje. Codziennie wpada mi w oczy jakiś doskonały tekst. Póki co, z trudem wyrywam czas na przyjemności. Nadto powieściami jestem znużona (ups…), a za to lubię, no wybaczcie mi ludziska, lubię książki podróżnicze. Te osobiste. Choć niestety kilka znanych osób piszących o podróży mnie zawiodło naskórkowością. Dziwactwa narodowe? Jeśli nasi czytelnicy chłepcą Murakamiego, rozumieją Rushdiego, czy Pamuka, to czemu w świecie nie miałoby być miejsca dla Stasiuka i Joanny Bator? Dla Olgi Tokarczuk? To wszystko jednak wymaga promocji, czyli pieniędzy. Krysia Kofta? Oczywiście że błysnęłaby! Gdyby tylko komuś na tym zależało i umiałby to przeprowadzić. To biznes i tylko.
J.W.: OK. a jak w ogóle wygląda sprawa z tłumaczeniami twoich książek? W Polsce jesteś sławna, nasza „lady literacka Di”, ale czy skupiasz się wyłącznie na rynku polskim? Nie uważasz, że miałabyś szansę w bezpośrednim starciu z autorkami i autorami anglojęzycznymi na cotygodniowej liście bestsellerów „The New York Times”, gdyby tylko twoja proza została porządnie przetłumaczona, wydana w UK czy USA i choć przez moment dobrze promowana? A może coś już się dzieje w tym kierunku?
M.K.: To ciężki temat. Ja sama nie jestem przebojowa, więc zawierzyłam wydawnictwom ale one nie umiały jakoś… Trzeba znaleźć agenta, który byłby zainteresowany i znalazł kupca. Nie miałam szczęścia choć na przykład mam znakomite tłumaczenie „Domu nad rozlewiskiem” na rosyjski. Była zainteresowana pewna biznesska z Rosji, ale się jej odmieniło. Nie miałam szczęścia. C’est la vie.
J.W.: Jak tak o tym mówisz, to mam wrażenie, że ten nasz rynek wydawniczy to jakaś żałosna prowizorka w porównaniu do zagranicy. Wydawca niemota „jakoś nie umiał sprzedać”. Agenci, kolejne niemoty, sami nie szukają, nie dzwonią, nie tworzą rynku, tylko czekają, aż się pisarka zgłosi (i jeszcze żeby od razu przetłumaczone miała). To naprawdę żenada. Małgosiu, przecież ty, po takim gigantycznym sukcesie czytelniczym odniesionym w 50 milionowym kraju, powinnaś być rozchwytywana przez agencje w Polsce i zagranicą. Czy się komuś twoje pisanie podoba czy nie. Nie wydaje ci się? Jak to możliwe, że tak nie jest?
M.K.: To nie do mnie pytanie. Opisuję ci marazm w tej kwestii, bo jak się okazuje, to się nikomu nie opłaca. Zapytaj w wydawnictwie. NIKOMU.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.K.: Ja nie umiem pisać o tragediach. O prawdziwych tragediach. Tak wiesz, na ostro, mocno. Mnie wiele spraw z życia boli. Na przykład znęcanie się nad dziećmi – strasznie. Mnie to bardzo osobiście… „wyflacza”. Kiedy napisałam „Zwyczajnego faceta”, w którym zawarłam sugestię dotyczącą przemocy w rodzinie, ale od strony kobiecej, napisali do mnie panowie – ofiary przemocy, że „takie to łagodne, pani Małgosiu, to jakieś 35% tego, co się dzieje w naszym życiu. Żeby pani wiedziała, jakie żony i partnerki potrafią być… trudne, jak manipulują i uderzają w najczulsze miejsca hiper-boleśnie, ale pani nie wie… ”. Dużo wiem, ale opisać nie dałam rady, a i tak wiele kobiet zarzuciło mi że stanęłam po stronie facetów. No nie! Ja staję po stronie OFIAR. Awantura spowodowana przez „skoki emocjonalne” kogoś z BPD czy ChAD są straszne, wielogodzinne i ciężkie, to coś naprawdę hardcorowego, to się dzieje w zaciszu domów, ale ja nie dałam rady tego opisać.
J.W.: To po co w ogóle brałaś się za taki ciężki temat?
M.K.: Jak dla mnie, nie musi być taki temat unurzany w drrrramatycznych scenach. Moim zdaniem zarysowanie, podanie problemu powinno dać czytelnikowi do myślenia. Niestety, dzisiaj czytelnik jest wychowywany też przez paradokumenty, w których grają naturszczycy i na rozkaz reżysera drą się i wrzeszczą. W polskich serialach fabularnych też nauczono widza, że jak u Spielberga ma być co chwila dramatyczny zwrot akcji. A to nie jest prawda. W życiu tak nie jest, że stale jest drrrramatycznie. Przemoc psychiczna bywa poprzeplatana „uroczym” życiem. Nadto nie wiem czy wiesz, ale w Polsce jest pełne zaprzeczenie dla faktu, że kobieta też może być katem, a mężczyzna ofiarą. Polka niedowierza. W Polsce wyłącznie facet jest katem-pijakiem i zabójcą. Jeśli to się pojawia u kobiety, to wyłącznie jako samoobrona, bo kobieta polska jest tylko i wyłącznie męczennicą. Szlus i amen! Świat trąbi o rosnącej agresji kobiet o druzgocących donosach i statystykach. Warto było ten temat poruszyć, bo jednak część czytelników załapała. Choć oczywiście „Zwyczajny Facet” to też opowieść o osamotnieniu ekspata, o tęsknocie.
J.W.: Co ciebie w tym temacie kobiet-agresorek uderzyło, że postanowiłaś napisać o tym powieść? I skąd w Polsce ta zmiana, że kobiety, jak mówisz, coraz częściej nie męczennicami i ofiarami są (choć i tego wciąż niestety dużo), ale tymi, które atakują, biją, poniewierają? Faceci przestali być facetami, a kobiety stały się brutalnymi wojowniczkami? Co tu się wydarzyło?
M.K.: Nie wiem… Moda? Przyzwolenie? Z pewnością złe wzorce przemocowe podwórko, przemocowa szkoła, agresja nad którą nauczyciele nie panują, jakby nie widzą. Przemocowa rodzina. Ale też schorzenia. Już wymieniłam te podstawowe: alkoholizm, uzależnienia, schizofrenia, ChAD, BPD. Zanim napisałam Zwyczajnego siedziałam na forum osób chorych na BPD. Czasem płakałam razem z nimi, bo to trudne schorzenie. Niby są jakieś leki, ale najpierw osoba chora musi to sobie uświadomić, musi być dostępność lekarzy, terapeutów… U nas to temat z ostatnich miejsc ważności. Statystyki alarmują, a rząd odbiera kasę na Niebieską Linię, na telefon zaufania dla dzieci. STRASZNE, wsteczne. Kiedyś pisałam o tym spory, wyczerpujący tekst a jakaś komentatorka napisała tak: „Mnie tam wcale nie denerwuje fakt, gdy jakiś facet oberwie po ryju za nasze wielowiekowe krzywdy”. Rozumiesz? Ona chce, żebyś ty albo ktokolwiek „oberwał po ryju” za przewinienia pokoleń! I jeszcze zabawna rzecz. Gdy rozmawiałam o tym z pewną znaną i głośną feministką, że mężczyźni TEŻ bywają ofiarami, nakrzyczała na mnie, że się podszywam pod kobiece konto, że jestem męskim trollem i… zbanowała mnie. Dlatego mam feministyczny dystans. Jestem z kobietami, ale nie za wojną męsko-damską. Chyba, że z chamami i agresorami. TYLKO. Ja mam w rodzinie świetnych facetów. ŚWIETNYCH!
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.K.: O swoich przeżyciach? Ja pisze o swoich i nie swoich, po równo. Wolę opisać coś, co naprawdę znam. To uczciwsze.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
M.K.: Nie, nie. Nie mam prawa rzeźbić czytelnika. Jest, jaki jest. Miło, że sięgnął, milej, że przeczytał, zaskakująco, że napisał do mnie, że się podzielił wrażeniami, czasem podziękował. I tylko dodam, że to zazwyczaj panie. Ale są i panowie.
J.W.: Jakaś reakcja czytelnicza szczególnie cię zaskoczyła? Jakaś sytuacja?
M.K.: Wiele. Zwłaszcza na przykład zwierzenia o tym, jakiej odwagi dodałam wielu paniom do podjęcia jakiejś ważnej decyzji. Na przykład świetny mail od pani, która okropnie się skłóciła z mamą i panie nie odzywały się do siebie wiele lat, a po przeczytaniu DNR młoda pani kupiła bilet i napisała mi: „Jadę do mamy! Dziękuję Pani”. Także pewna pani redaktor miała w szpitalu umierającą mamę. Mama nie chciała książek, ale pani jej zawiozła DNR z prośbą: „Mamusiu, jak ja idę do domu, to ty sobie myknij nad rozlewisko” Okazało się że mama się mocno wciągnęła, kiedy przyszedł jej czas umarła z „Rozlewiskiem” w dłoniach. Na spotkaniu z czytelnikami młoda dama szepnęła mi: „Ma pani dar godzenia małżeństw!” I takie zaskakujące, w naszym sklepie, w małym miasteczku pani pracująca „na kasie”, dyskretna pochyla się i pyta szeptem: „To naprawdę pani? Nasza pani Małgosia od książek?” Nasza… Fajne.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.K.: Truizmem będzie nadwrażliwość? Zmysł obserwacji? Umiejętność opisania, opowiedzenia czegoś? Bywam chwalona za maleńkie formy na FB, gdy zdarza mi się napisać jakąś mini-etiudę, opowiastkę ze szczególnym klimatem. Umiem. No, umiem. Czy to jest wyjątkowe? Może jest…
J.W.: Czy jest jakaś cena, jaką artysta płaci za tę nadwrażliwość, za ten silniej rozwinięty zmysł obserwacji? Czy ty zapłaciłaś?
M.K.: Nie zawężałabym do „artysta”. Wrażliwcy w ogóle płacą wysoką cenę empatii. Mnie najbardziej boli krzywda dzieci i każde doniesienie o zakatowanym dziecku nie daje spać. Boli, naprawdę wprawia w wielki smutek. Nie przyjmuję do wiadomości bredni, że „widocznie Bóg miał taki plan”. Jaki Bóg pozwala na taką męczeńską śmierć?! Sytuacja kobiet na świecie, przemoc pod każdym względem mnie wkurza wywołuje sprzeciw. Podobnie ubolewam nad stanem edukacji, bo za tę znieczulicę odpowiada źle prowadzona edukacja.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.K.: Eeee, dzisiaj chyba już nie. Najwięksi mają rodziny i dają radę twórczości. Chyba, że twórca jest singlem i samotnikiem, ale to inna para kaloszy. Mówiło się kiedyś, że największe dzieła powstają, jak dusza skowyczy. Może tak…
J.W.: Podpisałabyś się pod tym? Że największe dzieła powstają, jak dusza skowyczy? Trochę to romantyczne, nie sądzisz?
M.K.: A jest coś złego w romantyzmie? Tak wiem, dzisiaj dla wielu to rodzaj obciachu. Niemniej wielkie dzieła powstały z tego właśnie, że dusza „wyła”. Kto wie, czy Tołstoj cokolwiek by pisał, gdyby miał urokliwą żoneczkę, Van Gogh był zdrowym i jurnym kochankiem, a Toulouse-Lautrec miał świetne nogi i ładny tyłeczek? Czy Hemingway topiłby w alkoholu „ból świata”, gdyby go świat nie bolał? A Virginia Woolf nie cierpiałaby na ChAD. Co by było? Gdy dusza skowyczy to albo się wyrzyguje ten ból albo od niego ucieka i powstają wówczas piękne rzeczy! „Mały Książę” nie powstał wszak podczas sytego i pełnego szampana życia. A teraz moja wisienka. Czytałeś wywiad z Ignacym Karpowiczem?
J.W.: Jakiś ostatni? To nie.
M.K.: To ci zacytuję fragment: „Pozwoliłem sobie zaufać. I odrzucić ironiczny puklerz. Innymi słowy, przestałem się bać. Piękno w tużpowojennym świecie jest z ogromnym trudem wydzierane z topornej rzeczywistości, prawda sprowadza się do powtarzania propagandowych kłamstw, dobro jest możliwe tylko w bajce. Nie migam się i nie kryję w wymówkach, tylko stwierdzam fakt: powieść to bardzo złożona forma ekspresji, powaga i ironia nie muszą być w niej przeciwieństwami, a wręcz przeciwnie, często idą pod ramię. Ale spokojnie, już nie cierpię na syndrom Coelho.” I jeszcze: „Pisząc „Miłość”, zrobiłem test. Zapisałem w trybie non-fiction tydzień mego życia, szczęśliwie akurat bez większych tąpnięć. I okazało się, że to jest kompletnie niewiarygodne. Moje prawdziwe życie po spisaniu okazało się niewiarygodne!”. WOW! A tak mnie usadzał i prychał na Kalicińską, wołająca kilka lat temu, gdy wołałam żeby miłość i piękno, dobro przywrócić do łask! Do muzyki, literatury filmu. Bo dobro i piękno samo w sobie nie może być obciachem, tylko sposób podania może. Zjechał mnie nieładnie. Bez klasy. W „Sońce” już Karpowicz zawarł mnóstwo tęsknoty za miłością i dobrem. A teraz proszę: ta-dam! Brawo. Naprawdę mnie cieszy że tędy idzie. „Po słonecznej stronie”. (Śmiech.)
J.W.: Nie czytałem tego Karpowicza. Faktycznie: intrygująca metamorfoza. (Śmiech.) Ale skoro już przy takich optymistycznych akcentach jesteśmy to zapytam o humor. Powiedz, zgodziłbyś się z twierdzeniem Kundery, że powieść nowoczesna nie zrodziła się z ducha teorii, lecz z poczucia humoru? I, w nawiązaniu, jak myślisz: można zaliczyć cię do autorów piszących z humorem?
M.K.: No, tu jest pewien dysonans. Ja mam poczucie humoru, nazywana byłam śmieszką, „ty zawsze taka wesoła, pogodna”, „Gośka, te twoje tekściki!”. A w pisaniu nie jestem wulkanem żarcików i dowcipów. Czasem moja bohaterka czy ktoś z tła coś zabawnego chlapnie, ale nie, nie tryskam szpasami i komizmami. Ja tego zazdroszczę osobom, które mają ową lekkość pióra i piszą leciutkie i wesoły formy. Dzisiaj mało ich. Kiedyś to byli mistrzowie, Tuwim ze Słonimskim, Gałczyński, Stefania Grodzieńska, no i Magdalena Samozwaniec. A potem chyba ostatnia już z tamtego pokolenia – Joanna Chmielewska. Dzisiaj znam dwie takie, które śmieszą, ale stoją na krańcach literackich, to felietony Doroty Masłowskiej i książki Marioli Zaczyńskiej.
J.W.: Dlaczego: na krańcach literackich? Co przez to rozumiesz? Naprawdę humorowi Zaczyńskiej tak daleko do wypadów Masłowskiej?
M.K.: Ano jednak są bardzo różne. Ale są! I to cieszy bo humoru w literaturze i filmie to nam bardzo brakuje. Jak witaminy D3.
J.W.: A ty? Brakuje ci tej lekkości czasem w pisaniu?
M.K.: Żebyś ty wiedział, jak ja tęsknię za lekką i zabawną formą… Ostatni, który mnie „ugotował”, to był Joseph Heller, bo jego Paragraf 22 to się czyta kilka razy. Za pierwszym jako komedię, można paść ze śmiechu, ale potem jako tragikomedię i już śmiechu nie ma. A! Wiesz, że Clooney zrobi swoją wersję „Paragrafu 22”? Ciekawe w którą stronę pójdzie?
Ów pierwszy raz mnie rozłożył na łopatki. Później czytałam to jako tragikomedię już się nie śmiejąc. Czy dzisiaj ktoś tak pisze? U nas? Popadliśmy w taką powagę, że „bez kija nie podchodź”. Smuuuuuuuut…
J.W.: Popadliśmy? To znaczy widzisz to jako konsekwencję okoliczności? A może nigdy nie byliśmy specjalnie dowcipnym narodem?
M.K.: Prawda, choć czasy dwudziestolecia pokazują, ile w nas bywało radości choć do radości powodów nie było. Twórcy kabaretowi ówcześni tworzyli perełki! A my dzisiaj spowolnieni dostatkiem, zawaleni gadżetami nauczyliśmy się wyłącznie utyskiwać i zalewać widza łzami, spermą (ostrożnie, bo KK się sroży) i krwią. Gdy tak rzucam okiem na te wszelkie treilery to nic tylko iść po sznur i się obwiesić. Gdzie się ci „tffórcy” wychowali? Jak patologia ich ukształtowała? I czy bycie wrażliwym na piękno i dobro oznacza dzisiaj obciach? A już dowcipnym… Wprawdzie mamy zalew kabaretowy, ale te skecze nie są śmieszne, choć bywa, że sala rży. Wykwintnego humoru brak nam bardzo. Że czasy nie te? Kochani! W PRL powstały najlepsze polskie komedie. Od „Wojny Domowej”, przez „Rejs” po „Jak wywołałem II wojnę światową” i resztę. A dzisiaj? Z czego się śmiejemy? Z kurew latających w kinie? No, smuteczek, jak mówi młódź.
J.W.: Donald Maass, agent literacki i znany pisarski coach dzieli autorów na „opowiadaczy” (storytellers) i „poszukiwaczy statusu” (status seekers). Opowiadacze, powiada, chcą tylko pisać. Chcą coraz lepiej opowiadać zajmujące historie i nie zastanawiają się, czy zyskają dzięki temu poklask, sławę, pieniądze, wyższy status oraz inne dobra cenione przez tłum. Poszukiwacze statusu natomiast kalkulują każdy ruch, uważając pisanie za tworzenie marki (brandu), element gry marketingowej, czasem nawet dodatek do ogólnego PR’u. Poszukiwacze zastanawiają się, „co ludzie pomyślą, jak napiszę to czy tamto?” albo wręcz „co powinienem napisać, żeby zyskać natychmiast sławę tego czy innego grona?” Co myślisz o tym podziale? Ma on według ciebie sens?
M.K.: Oczywiście. Tak jest z każdą twórczością. W modzie też są osoby które chcą zabłysnąć ubieraniem, wymyślają (czy w ogóle dzisiaj się da?) nowy trend, falbankę, rękaw, a inni szyją tylko po to, żeby zatrząść posadami świata mody, zbulwersować i samemu (samej) strzelić na TOP-kę. A ich dzieł i tak NIKT nie nosi.
J.W.: Gdzie siebie w tym widzisz?
M.K.: Za stara jestem na to, żeby udziwniać. Niewiele mnie bulwersuje w świecie twórczości, bo pisanie bez znaków diakrytycznych i wielkich liter już było, pornografia to już żaden wstrząs, wszelkie udziwnienia są jak flary – wybuchają i gasną.
Ale przecież „wolna wieś” – co kto lubi. Ludzie wracają do klasyki.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.K.: Poczta pantoflowa EVER. Mój wydawca Tadeusz Zysk jest poznaniakiem. Wiesz skąd się wzięli poznaniacy? To wypędzeni z Krakowa ludzie nadto rozrzutni. (Tadeusz się nie obrazi). Otóż Tadeusz nie wydał ani złotówki na reklamę „Domu nad rozlewiskiem”. Uznał, że „samo pójdzie”. I miał rację. Żadna nagroda, szum medialny etc. nie zastąpi prawdy, a prawda głosuje stopami (portfelami) i kartą wypożyczeń. Kiedy DNR zaczynało żyć swoim życiem dostałam sms od przyjaciółki lekarki: „Jestem na obchodzie. Na sali 4 łóżka. Trzy pacjentki czytają Twój DNR, czwarta czeka”. Dwa dni później córka ze spływu kajakowego: „Płyniemy. Zalew Koronowski, drewniany pomost. Leży pani i czyta DNR. Strach otworzyć lodówkę”. (Śmiech.)
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.K.: Oczywiście. Jestem na pełnym etacie żoną, mamusią, babką, ogrodniczką, wędkarką i nie ma tu miejsce na literaturę. W Święta zjadą do nas dorosłe dzieciska z żonami. Sama robię „kuchnię” nie dlatego, że nasze synowe nie umieją, ale ja tak mam, że LUBIĘ. One zapewne pomogą lepić pierogi, ubiorą choinkę z chłopakami, potem zajmą się sprzątaniem po posiłkach. Jaka to literatura? Tu jestem „tfffórcą” posiłków. I dobrze mi to wychodzi. Właśnie zagniotłam ciasto na pierniki. Dojrzewające!
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.K.: Mogłabym je jeszcze bardziej dopracować, lepiej okrasić humorem, dodać postać naprawdę ZUĄ. Rzecz w tym, że z tym ZUYM mam zawsze problem. Kolega mi napisał „Gośka ty każdego, nawet uszczanego i pijanego zbira kochasz. Nie umiesz rysować złych postaci”. No, kulson, nie umiem! Powinnam też więcej rzucić prawdziwie społeczno-politycznego tła. Ale wiem, że spora część moich czytelniczek ma POTĄD tego tła. Chcą się wynieść sprzed telewizora czy radia. No i okładki. Te dzisiejsze mody, a wiedz, że tytuł i okładka ZAWSZE pozostaje w decyzji wydawnictwa. Moim zdaniem dzisiaj niemal wszystkie okładki są takie same, ale weź to i powiedz grafikom…
J.W.: Ależ znam nawet grafików i graficzki, którzy się z tobą zgodzą. Ba, powiem więcej: wydawca niejeden też się zgodzi. Ale potem wszyscy oni głowy pospuszczają i powiedzą: „A co ja mogę? Czytelniczki chcą kolejnej baby na pomoście. Albo uda przesłoniętego kawałkiem sukni balowej na tle zachodu słońca. Albo w kapeluszu. Najlepiej z dzieckiem za rękę i na plaży. Że kicz? Może i kicz, ale to NASZ kicz. I nie zapominaj, bejbe, świetnie na tym zarabiamy”. Tak że tego, zaskakujesz mnie, Małgosiu. Myślałem, że wiesz, kto w tej kuwecie rządzi. No nie jest tak? (Śmiech.)
M.K.: Ależ ja to wiem, ale też wiem, że można byłoby… Jak w PRL – wszak wówczas też istniał Słupek, ale wówczas to nie on rządził, a nim rządzono. I to nazwałabym edukacją. Słupek wówczas dostawał takie okładki, jakie się podobały w wydawnictwach i uczył się czym jest wysmakowana okładka. Dzisiaj wszyscy niestety stają na tylnych łapkach przed Słupkiem i cóż, nie ma odważnego? Gdyby było, jak mówisz, Masłowskiej nikt by nie wydawał (choć u niej akurat świetne są okładki), bo Słupek jej nie czyta. To oczywiste że dzisiaj rządzi kasa, kasa, kasa, ale zęby bolą w sklepie z książkami…
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.K.: Osiągnięcie? Bez wątpienia fakt, że „Domem nad…” trafiłam w jakąś niszę, zagrałam na czułej strunie. Panie bibliotekarki pokazują mi zaczytaną, zniszczoną książkę i mówią – to już n-ta karta wypożyczeń! Jejka, To jest frajda. A w życiu? Wychowałam świetne dzieci. Umiałam tak się dogadać z byłym mężem, że po rozwodzie jesteśmy zakumplowani, że rodzina nie ucierpiała. Nasze wnuczki mają trzech dziadków, a rodzina patchworkowa, której jestem niewątpliwą autorką, jest naprawdę przyjacielska. My się lubimy. Wszyscy z wyjątkiem jednej niezainteresowanej, ale to jej wybór. Trudno. Zbudowałam świetny związek z moim obecnym mężem, teraz przechodzimy próbę ognia. Walka z ciężką chorobą. Damy radę. Co jeszcze w literaturze? Zobaczymy… Nie jestem Pytią. Nie wiem! pewne jest, że nie kryminał, nie książka dla dzieci, nie wierszyki. (Śmiech.)
J.W.: Próba ognia? Jak bardzo poważna?
M.K.: BARDZO poważna. Walka o życie. Cały świat się wywraca do góry nogami. Wszystko się przewartościowuje. Inaczej się ocenia masę rzeczy.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Korzystasz z Facebooka do promocji książki, wolisz czytnik zamiast tradycyjnej książki, tweetujesz o sobie, żeby fani na bieżąco wiedzieli, co myślisz, gdzie bywasz i co akurat zjadłaś? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
M.K.: Używam Fejsa, ale rozdzieliłam fanpejdż od prywatnego. Tak jest lepiej. Na prywatnym jestem bojowniczką, walczę słowem, rozmawiam, uczę się, pyskuję. Właśnie mnie zablokowano, bo FB nie rozumie cudzysłowu. Tweetera nie używam. Instagram leży odłogiem. Ale… Wiem, że Internet to są Drzwi do Narnii, których jeszcze nie przekroczyłam, nawet w 10%. Nie moja bajka. Słabo się poruszam w odmętach netu. Sorry, jestem dość staroświecka, a może leniwa? Musiałabym jeszcze dłużej siedzieć przed komputerem, a mam bóle stawów. Mąż woła na rower. (Śmiech.)
J.W.: Śledzisz, co tam o tobie wypisują w necie, czy unikasz, żeby w jakieś złe miejsce nie wdepnąć, humoru sobie nie popsuć?
M.K.: Dzisiaj ani nie czytam peanów ani hejtów. To jakbym stawała na każdym rogu ulicy i pyskowała z każdym napotkanym, tak się nie da. Nadto nie chcę, żeby nawet podświadomie przyszło mi do głowy unikanie czegoś, co powoduje hejty. Jestem, jaka jestem, mój dżem kupują, więc po licho mam się sugerować i zmieniać sposób pisania czy tematykę? Nie, nie zaglądam do nazwiska Kalicińska, ale za to czytam masę publikacji. Dzisiaj potrzebny mi jest kontakt z mądrzejszymi ode mnie. W innych niż literatura kwestiach. Wciąż zależy mi na Polsce wolnej i na rozwoju medycyny, to są moje tematy lektur codziennych.
J.W.: Wcześniej nie szukałaś mądrzejszych od siebie? Nie wierzę.
M.K.: O, wiesz… „Oby rozum był przy młodości, nigdy takiej obfitości” Za młodu to MY jesteśmy najmądrzejsi. Potem dopiero zaczyna pojawiać się naturalna (naturalna?) potrzeba sięgania po Mądrzejszych. Młodzi mają szkolenia, coach’ów i guru. Ja mam Mistrzów. Bardzo różnych. (Śmiech.)
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
M.K.: Nie. Zupełnie nie. Jestem ziarenkiem piasku, to oczywiste, ale kiedy pochylam się nad wyhodowaną rośliną, nad wnuczką, nad moim mężem jestem JEDNA. JEDYNA. Czuję swoją odrębność. Ale też, (to od niedawna czuję) przemijanie, bo gdy popatrzę w dal, przed siebie, to widzę majaczący napis META. Oswajam to. Wy, młodzi, nie widzicie. Teoria „żeśmy wszyscy śmiertelni”, to dla Was jeszcze tylko teoria. No… Zaliczyłam sporo pogrzebów, musiałam się zmierzyć z odejściem bliskich i ta świadomość, że mam coraz krótszy terminu przydatności jest niepokojąca ale i ciekawa.
J.W.: Ciekawa?
M.K.: Tak, ciekawa. „Jak to, świat się będzie kręcił beze mnie?! SRLY?” To daje do myślenia.
J.W.: Wiem, że jesteś niewierząca, ale może masz jakieś wyobrażenie stanu po śmierci? Jakąś własną, pocieszycielską narrację o tym, że „nie wszystek umrzesz” i świadomość twoja gdzieś tam się będzie po galaktykach, a może i po ziemi plątać? Czy jednak uważasz twardo, że po prostu finalnie dla każdego człowieka nic, żadnych pocieszeń, światło gaśnie, tracisz czucie, sen bez snów i koniec pieśni?
M.K.: Nikt nie wie dokładnie, jak jest, ale jedno jest pewne: istnieje coś takiego, co się nazywa Krążeniem Pierwiastków w Przyrodzie. Po przejściu w stan instant (całą rodziną podpisaliśmy wolę spalenia szczątków, nawet jak sobie pobiorą ode mnie narządy albo się na mnie pouczą) i po pochówku rozpuszczę się po jakimś czasie, zasilę jakieś podziemne strumyczki, wody gruntowe, a potem wejdę w skład roślin i dalej, dalej! Reszta to wyobraźnia i… lęk. Oczywiście przyjemnie jest wierzyć, że dusza, że reinkarnacja etc. I OK, wierzmy! Najważniejsze jest życie po śmierci we wspomnieniach bliskich ludzi. Prawdziwa śmierć jest wówczas, gdy nikt już o nas nie pamięta. Życie wieczne, jakie mają Sokrates, Amenhotep, Dostojewski, Freddy Mercury, Zaha Hadid, Maria Callas zaliczają nieliczni. I dobrze!
J.W.: Słuchaj, intymne pytanie i możesz nie chcieć odpowiedzieć… Ale zaryzykuję. Jak myślisz, twoje książki, teraz tak popularne i kochane, będą czytane jeszcze długo, kiedy ciebie już nie będzie? W ogóle jest jakaś „data przydatności do spożycia” dla dzieł literackich (każdego rodzaju)?
M.K.: Bardzo różna. Ja nie mam gorącej potrzeby wdrapywania się na Panteon. Dobrze mi tu, gdzie jestem. W zalewie powieści i moje utoną z czasem. Taki lajf. Kiedyś ogromnie była popularna Jadwiga Courths-Mahlerowa, która napisała bimbalion romansów. I co ? I nikt już o niej nie pamięta. A czy mus jest pamiętać? Tylko, gdy dzieła są na tyle fajne, że się stale je czyta, jak na przykład Tołstoja, gra utwory np. Bacha.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
M.K.: Literacko? Świadek. Opowiadam historie. Prywatnie zaczynam być sędzią. Nie pytaj, proszę. Smutnym sędzią.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
M.K.: Nie myślałam o tym. Stasiuk? Tak, to świadek. Sapek – cóż… Prorok, mimo tego, że historyk. Dziwne że nie zdobył popularności, bo jego „Trylogia Husycka” znakomita. Masłowska – prorok. Znakomita, ale zapewne tak hermetyczna językowo, że trudna do zrozumienia poza Polską. No a Olga Tokarczuk? Sędzia! Krzysztof Varga – opowiadacz o Madziarach i węgierszczyźnie, ale fakt – wschód. Kogo w świecie obchodzą Węgry? A „świadek” Kydryński ze swoim imponującym opisem Afryki („Biel”)? Chyba źle sprzedany, bo powinien zachwycić znawców takiej literatury. Powinien być „sędzią”. Może „mało nas, mało nas” (mimo że mamy dzisiaj więcej piszących niż czytających), żeby podbić świat? A może – i chyba tu jest pies pogrzebany – mamy fatalny stan edukacji. Od lat słaby.
Skąd brać tuzów?
J.W.: Skąd ty byś ich wzięła, gdyby cię mianowali na przykład ministrem (sorry, nie dam rady wypowiedzieć „ministrą”) kultury? Jaką terapię byś polskiej kulturze, fatalnie spłaszczonej i skapcaniałej, zaserwowała?
M.K.: Gdybym była ową ministrą, to zapewne postawiłabym na pracę u podstaw. Połączyłabym ministerstwa i zabrała się za Wielką Edukację. Za wielka kulturalną edukację, za rewolucję w dziedzinie kształcenia i wychowania Współczesnego Człowieka Myślącego, empatycznego, wysportowanego i zdrowo jedzącego, zamiast wytwarzania posłusznego obywatela. Wishful thinking… (pokiwała smętnie głową).
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
M.K.: Jak wyżej: EDUKACJA. W szkołach nikt młodzieży nie uczy współczesnego podejścia do twórczości, za to stale czcimy przeszłość. Jedyny taki, który uruchomił maszyny w twórczości, to był Lem i jego maszyny-straszyny, a też wizjonerstwo i pomysły, na na przykład nanoroboty, które wymyślił lata temu, a dzisiaj to realna rzecz! Nie wiem, gdzie jest pies pogrzebany, ale chyba mam rację, że to zawiodła EDU, bo to jest sprawa wykształcenia, wiedzy i WYOBRAŹNI. A teraz ja zapytam. A jak tam polskie filmy animowane? Porównajmy choćby „Vianę”, „Shreka” czy jakikolwiek inny sprawnie zrobiony film. Jedyny polski na poziomie to stara już „Katedra”. Gdzie my, z naszymi animacjami? Czego brak? Ja wiem – PIENIĘDZY. Ale i wyobraźni, możliwości. My stale żyjemy Reksiem, Bolkiem i Lolkiem. Smuteczek – jak mówią młodzi.
J.W.: Ale za to jakże „silni wiarą” jesteśmy. (Śmiech.) Nawet Jezus jest naszym królem, podobno. Przypuszczam, że jesteś tym zachwycona. (Śmiech.)
M.K.: Za taki tekst, zresztą nie mój („Gdyby Jezus poszedł na Marsz Niepodległości głosić miłość i pokój, tłumacząc, że nazizm jest zły, zostałby skopany i wyzwany od „ciapatych”.”) zostałam chwilowo zakneblowana na FB. Wyobrażasz sobie? Podobnie jest kneblowany przez swoich fejsbogów ksiądz Boniecki, co mnie zdumiewa. Mądry i współczujący daje sobie zamknąć usta głupszym! Agnieszka Holland napisała mądrze: „Trzasnęłabym drzwiami, ale widocznie on uważa, że nadal obowiązuje go przysięga”. GDYBYM zobaczyła, że moi szefowie są tak bardzo daleko od moich wyznawanych idei i miała poparcie tak samo myślących jak ja – trzasnęłabym drzwiami! Ta nasza polska niby-wiara z wiarą nie ma wiele wspólnego. To wiernopoddańczość i lęk przez proboszczem, nic więcej. Na wsiach jest to szczególnie widoczne. Ten nasz wiejski Bóg i Jego syn to powód do zawodzenia i klękania, dawania upustu emocjom z powodu męki. Takie rozpacze nieco w meksykańskim stylu, z podobnym uwielbieniem ustrojenia owego płaczu i zawodzenia w sztuczne kwiecie i cały ten teatr. Nie ma w tym głębokiej świadomości, czym jest dobro i współczucie, bo tak jak się rozczulają nad ukrzyżowanym człowiekiem, tak już empatii brak dla współcześnie za ścianą cierpiącego dziecka, które ojczym przypala papierosem albo łamie nóżki w pijackim szale. Całkiem nie wierzą skrzywdzonym dzieciom, które doznały molestowania przez księdza, bo nadal wierzą, że ksiądz to postać NIETYKALNA, z innej gliny i lepiej kształcony Ważny Pan. To jest głęboko żenujące. To nie ma nic wspólnego z duchowością. Wiesz, że gdy zapytałam pewną matkę, czemu zła na zachłannego proboszcza nie wystąpi z kościoła, ona powiedziała mi, że bałaby się sąsiadów. Czyli jest członkinią tego stada ze strachu! To ma być ta radosna wiara? Tak wiem. Oberwę, wyhejtują mnie. Trudno. Myślenie widocznie wciąż boli.
J.W.: Często jesteś atakowana za to, co i jak napisałaś czy powiedziałaś?
M.K.: Nie wiem, bo słabo to śledzę, kto i o czym mi dokopuje. Na FB za poglądy i za to, że jestem pyskata. Poza słynną pyskówką z Ignacym Karpowiczem i Krzysztofem Vargą o tym, że się odważyłam bąknąć o nagradzaniu „smutnej i szarej” literatury, gdy zderzyłam się czołowo z wielkim poziomem niezrozumienia, a ze strony IK nieeleganckiej pogardy – nie śledzę. To kopanie się koniem, gdy coś mówisz, a twoje riposty są nieważne bo interlokutorzy tworzą sobie własne wersje twojej wypowiedzi na zasadzie „Kalicińskiej się wydaje”, „Kalicińska chciałaby”. To jest ten poziom pogardy dla rozmówcy, że ja po prostu wychodzę, jak Holoubek.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
M.K.: Ja im niczego nakazywać nie chcę. Wspomniany Krzysztof Varga jest otrzaskany należycie! Nadto, po co mieliby czytać raz jeszcze? Może trzeba z żywymi naprzód iść, zamiast stale zerkać na prozę i wiersze XX wieku? Choć przyznam, że akurat współczesne wiersze typu: „Uroniłam łzę. Urojoną” mnie nie biorą. Wiele tych „tffffórczości” bardzo dziwacznych, nowatorskich, „odkrywczych”, transgresywnych, to dla mnie jakiś tani krzyk rozpaczy niekochanego dziecka wołającego o to, żeby je zauważyć. Już takie wykręty, wymysły, żeby zszokowani widzowie zaklaskali. To jest częste w przedszkolach, gdy dzieci zdejmują majtki albo okropnie konfabulują, żeby zwrócić na siebie uwagę. Ale sztuka? Za sztuką powinna iść wiedza, wyobraźnia i … lata ćwiczeń, pracy. RZEMIOSŁO. Picasso, Modigliani, van Gogh najpierw nauczyli się dokładniusieńko rysować postaci, ciało, etc., zanim zaczęli je deformować. A u nas wielu artystów zaczyna od deformacji, „łamania zasad” i ogólnie łamania czego się da, uważając, że osiągnęli wyżyny. Sorry, taka dygresja.
J.W.: Dostrzegasz jakieś wybitne, a przegapione czy niedocenione zjawiska w literaturze współczesnej?
M.K.: Ja nie jestem znawczynią. Mówiłam już. Dzisiaj czytam głównie publicystykę. Ale OK, wspomniałam dwóch niedocenionym moim zdaniem Polaków: Andrzej Sapkowski, Marcin Kydryński. Sapek został autorem „Wiedźmina”, spapranego, jak wiemy, filmem. Jest świetnym historykiem i nie doceniono jego „Trylogii”, mimo na przykład genialnie nagranego audiobooka (190 aktorów!). Dla mnie Mistrz. Marcin Krydryński – niezwykła czułość muzyczna, świetny, poetycki i bogaty język („Lizbona. Muzyka moich ulic”) oraz niezwyczajny obserwator i osoba celnie definiująca, jaka dzisiaj jest Afryka. Dla mnie zdumiewające, jak można tak pięknym językiem opisać dramat i brzydotę? Myślę że poza Polską „Biel” zdobyłaby nagrody! Nie, nie pytaj mnie. Za mało wiem, za mało czytam, bo ja głównie lubię dzisiaj literaturę podróżniczą. Tu nie ma szaleństw.
J.W.: Nie ma szaleństw w literaturze podróżniczej? Przecież cała idea podróży jest szaleństwem, nie uważasz? A tak na serio: czemu akurat literatura podróżnicza? Masz awersję do fikcji? Jesteś z tych czytelniczek, co to muszą czuć, że dzieło było upichcone na kościach faktów i tak zwanej rzeczywistości?
M.K.: Wcale nie. Kiedyś wyczytałam całą wielką bibliotekę science fiction, jaką wniósł w wianie mój pierwszy mąż. Z wyjątkiem czterech czy trzech książek – wszystko! Ale to już było. Podróżnicze, przez pryzmat osobistych podglądów lubię, bo uwielbiam podróże, a już nie zdążę tam, gdzie bym chciała. Nie wszędzie dotrę. Raz, że wiek i zdrowie, a dwa, bo mnie okradziono – mówiłam ci. Podróże to też kasa. Ciekawi mnie na przykład życie Nieńców, wiesz, Samojedów, łowienie karibu, życie w jurcie, ale nie pojadę. Ciekawi życie na Wyspach Owczych ale jak wyżej. Albo jak facet bez płuca (Piotr Pogon) wraz z niewidomym kolegą weszli na szczyt wielkiej góry?! Tylko tyle, bez drugiego dna.
J.W.: Wrócę do kłótni literackiej. W roku 2013 ożywiłaś na moment dyskurs literacki, stwierdzając na blogu, że w Polsce nagrody przyznaje się „za czarne okulary”. Mówiłaś zresztą już o tym, to ta akcja z Ignacym Karpowiczem. Pierwsze pytanie: nauczyła cię czegoś ta dyskusja à propos tego, kto w Polsce decyduje, co jest dobre a co złe? I drugie: nadal uważasz, że tylko za czarnowidztwo przyznaje się nagrody? Technika pisarska nie jest istotna?
M.K.: A co ma jedno do drugiego? Mistrz Janusz Majewski, „ostatni z tych, co tak filmy robią” powiedział w Gdyni na festiwalu do młodych twórców: „Panowie, warto iść po słonecznej stronie ulicy”. To jakby też moje myślenie. Obrzydliwe w tej dyspucie było niedoczytanie, niezrozumienie mojej tezy, i na siłę przypisanie mi chęci zwrócenia uwagi na moją twórczość. Obrzydliwe, bo kilka razy się zarzekałam, że ja ZNAM swoje miejsce i mówię o tym zjawisku „czarnych okularów” jako czytelniczka, osoba poszukująca pięknych zjawisk literackich Jak np. „Miłość w czasach zarazy” i sporo innych. Gdyby dzisiaj jakiś poeta polski mieszkający na stałe w Japonii napisał poemat o polskiej ziemi wierszem, z licznymi opisami przyrody, obyczajami pieczenia chleba czy nastawiania nalewek, zbierania plonów czy łowienia ryb, zostałby wyśmiany. Mimo bajecznie pięknego języka albo właśnie z tego powodu.
J.W.: Bo co dominuje?
M.K.: W literaturze i filmie mamy dzisiaj eksplozję smarzowszczyzny, a teraz też vega’izmu. Czytałam wpisy komentatorów o tym zapluciu polskiej literatury i filmu, o zarzyganiu, o królujących wulgaryzmach jako jednym z nielicznych „chwytów artystycznych”. Pamiętam protesty żyjących powstańców warszawskich, że oni NIE KLĘLI, nie było takiego obyczaju! Nie bzykali się w ruinach, bo mimo młodości TO im było nie w smak. Marzyli o seksie, ale romantycznym, zwyczajnym, na tapczanie, a tam w ruinach byli głodni, brudni i nie skorzy do seksu ale czterdziestoletni (tak!) scenarzyści wiedzieli swoje. Co za buta! Właśnie dlatego szanuje starych mistrzów bo Andrzej Wajda nigdy nie mówił o sobie, że jest wielkim artystą, raczej że rzemieślnikiem i ma prace do zrobienia a research, dokumentacja taka dogłębna była u Niego najważniejsza. Czemu nasi nagradzani ARTYŚCI, posiadający wspaniałą technikę (pisarską, filmową) nie potrafią użyć jej „po słonecznej stronie ulicy”? Mamy 70 lat bezwojnia, bez głodu i dramatów. Czemu więc tak lubujemy się we łzach, psychodelce, spermie i krwi? Nie że to do bani, owszem, i tu pewnie są świetne dzieła, ale coś oprócz tego? Coś napisanego pięknie o czymś dobrym, serdecznym, ciepłym, barwnym? I wiesz co słyszę? „Daj spokój, to jakiś kicz i obciach!” I prawda. Z „Żyli długo i szczęśliwie” ciężko jest zrobić hiciora, ale nie dam sobie wmówić że wszyscy żyjemy w gównie i że to gówno jest takie znakomite jako tło i temat główny. Tak na marginesie, cytat z opinii widzów o „Cichej nocy”: „Czy w dosłownie każdym ale to każdym współczesnym, polskim filmie musi być ujęcie z chlaniem wódy z gwinta? O co chodzi? Czy za każdą polską produkcją filmową stoi przemysł spirytusowy? Ostatecznie kasa państwowa to i trzeba wspierać państwowy przemysł. Cała reszta to typowa polska filmowa tandeta. Znowu polska prowincja, chwila wzajemnej dobroci, a zaraz potem dawanie sobie nawzajem po ryju plus wykrzykiwane „kur..y”, „chu..e” itp. Chryste, ile można? Ile, kur…a, można? Polskie współczesne kino w swojej formie przypomina chocholi taniec w której wciąż beznadziejnie powtarza się te same gesty, wypowiada te same słowa i towarzyszy temu jeszcze ogólny poklask.”
J.W.: Widzę, że cię to naprawdę denerwuje.
M.K.: Zmierzam do tego, że oglądając rodzimą kinematografię, można dojść do wniosku, że coś jest z nami szarakami nie tak. Bo mój dom rodzinny był czysty, zadbany, nikt nie chodził brudny, głodny, oboje rodzice pracowali, nie było awantur na całą okolicę. Natomiast w polskich filmach to same obrazki brudu, nędzy i rozpaczy, z lejącą się wódką, warczącymi ludźmi i trupami w szafach, bo przecież przeciętna polska rodzina to taka, w której brat zabił brata, sąsiad sąsiada, a przede wszystkim Polak Polaka. Ot, polska mentalność. Moja rodzina chyba nie jest wystarczająco polska na standardy Pollywoodu, bo pije się u nas co najwyżej domowe nalewki, nie mamy konia, ani stodoły, a siekiera jeśli jest w garażu to przykurzona i głęboko schowana, bo mąż pali w kominku drewnem i owszem, używa jej ale tylko do łupania szczap. I o ile mi wiadomo u znajomych jest podobnie. Ale zaraz mi ktoś napisze, jak to „życia nie znam i polskiej wsi.” Rozumiesz, o co mi szło?
J.W.: Myślę, że rozumiem. Tak, na pewno. Zastanawiam się tylko, czy ci nasi reżyserzy jak Smarzowski czy Vega, dramatopisarze, a nawet i prozaicy, choćby tacy jak polemizujący z tobą Karpowicz, czy choćby nagrodzona ostatnio Anna Cieplak, nie uważają, że oni właśnie spełniają swój obywatelski, patriotyczny obowiązek, ukazując te nędzne rodziny, traumy, zbrodnie małe i duże w wykonaniu małych, pogubionych, zwichrowanych życiowo ludzi. Wiesz, mówiłaś, że w „Zwyczajnym facecie” chciałaś opisać pewne sytuacje, ale nie dałaś rady, bo – wrażliwość masz, jaką masz. I to jest OK. Taki Smarzowski natomiast nie ma problemu z pokazaniem gwałtu, mordu, głupoty, okrucieństwa i walenia gołdy z gwinta – on się w tych scenach czuje jak ryba w wodzie, to jego świat, świat jego wyobraźni artystycznej, a być może też po części świat, jaki po prostu dobrze zna. Gdyby tobie ktoś powiedział: „Gośka, weź no jakichś skurwysynów szmalcowników opisz, ale tak, żeby było widać, że to chamy, sprzedawczyki i złodzieje”, byłabyś, jeśli dobrze zrozumiałem to, co wcześniej mówiłaś, w nie lada kłopocie. Smarzowski jest w kłopocie, czy wręcz w dupie, używając jego języka, jak słyszy, że miałby się zainteresować „jasną stroną życia”. On pewnie myśli: „Jaka, kurwa, jasna strona życia? Co to w ogóle jest?” Pytanie: czy piszących o „jasnej stronie życia” jest za co nagradzać? Bo tych, co lecą w mrok i mrokiem (do pewnego stopnia, bo to też istotne, żeby nie przesadzić) epatują, krytyka chwali za „społeczne zaangażowanie” i „prezentowanie prawdziwych losów polskich”. Jak myślisz?
M.K.: Każdego nagrodzić za coś, za co zasługuje. Ale gdy to już norma, trend, moda, to już zieeeew. Ile można? A co do drastyczności – mnie powala sama wiadomość, że w szpitalu zmarł zakatowany chłopczyk. Ja nie muszę oglądać (czytać) szczegółowo, jak do tego doszło. Ale też w pewnej kontrze poproszę o coś ciekawego, dowcipnego, serdecznego, dobrego, smacznego. U nas niestety tego nie podajemy! U nas dno i szlam w modzie, zakrapiane wódą. Widocznie tak to jest, że każdy polski dom to wóda z gwinta, siekiera w plecy i kurwy w gębie. Serio? Ale że serio? Widziałeś to u Wajdy, Zanussiego? Czytasz u Myśliwskiego, Chwina? Czemu wmawiać ludziom, że tak wygląda Polska, skoro to margines? A może jednak nie? Manuela powiedziałaby, że to norma, ale to przesada. A jak już nie szambo, to sztucznie wyglamurowane serialiki, w których każdy mieszka w pięknym domku lub penthousie, jeździ czyściusieńkim suv’em z zasłoniętym znaczkiem, a pani wracająca z zakupów niesie koszyk z którego wystaje zielony por. Zauważyłeś? Jak prasuję albo robię na drutach, to skaczę po kanałach i to widzę. W zasadzie żadnej prawdy i środka, zasady równowagi. Albo gówno albo cukierki.
J.W.: Tak w ogóle, jak myślisz: nagrody literackie mają jeszcze jakikolwiek sens? Czy może tworzone są po to, żeby jakieś grono dowartościowało się zaproszeniem kogoś, kto coś stworzył, a jakiś sponsor mógł zostać wymieniony (i wpisać sobie w plan, że sponsorował „sztukę i kulturę”)?
M.K.: Tak, chyba jest tak jak mówisz. Jest ogromny rozziew między nagrodami a hitami i nic więcej nie powiem, bo znów wypuszczę złe moce, złe języki.
J.W.: To tylko krótko. Jaki polski hit z ostatnich powinien być twoim zdaniem nagrodzony w ważnym literackim konkursie piękności (jakaś Nike, powiedzmy, czy coś), a nie będzie? Nie będzie, ponieważ właśnie jest hitem i krytycy uprawiający (jak mawia pewien znany mi wydawca) „sztukę wysokiego pierdzenia”, się na niego wypną i udawać będą, że nie zauważyli?
M.K.: Już powiedziałam, dla mnie niedoceniona „Biel”. Za język, za tak zobaczony kontynent, za wiedzę o nim głęboką i wrażliwą. Może „Sońka” a może „Miłość” Karpia? „Sońkę” znam, dobrze, oj dobrze napisana! „Miłości” nie czytałam jeszcze, ciekawa jestem odkrycia Ignacego, że miłość, która się wlewa do żył, zmienia smak życia, z oczami coś wyprawia dziwnego… Nagle to odkrył – i dobrze! Jak ci się przyznałam, nie połykam masy książek, więc nie wolno mi serwować ocen. Sadzę jednak, że wiele pominięto książek naprawdę dobrych. J.K. Rowling też nie była znana i nagradzana, a mimo to podbiła serca dzieci i dorosłych dzieci. Dajmy spokój nagrodom. To zazwyczaj de gustibus kilku osób.
J.W.: Tak mówisz o Ignacym Karpowiczu, jakbyście się poznali, pogodzili i polubili. Spotkałaś się z nim? Mieliście jeszcze jakiś kontakt po tej wymianie na łamach? Czy po prostu masz gest i stać cię, żeby pochwalić kogoś, kto może nie odpłaci ci tym samym?
M.K.: Mówię, bo lansik ma obecnie. Czytałeś peany? No, talent doceniam. A ten pan już pokazał „klasę”, więc nie spodziewam się, że nagle pokaże inne oblicze. Są tacy trudni ludzie. Naprawdę mi nie zależy. A wiesz, ostatnio w pociągu na Targi spotkałam Krzysztofa Vargę, i… nie wyszarpywaliśmy sobie żył. Było normalnie. Nie musi cenić mojej twórczości, żeby zachować się świetnie. Znaczy normalnie, z miłą pogawędką. To się nazywa klasa. Po prostu. Bywa, że ktoś ma talent, ale bez klasy.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć tak, jak w szkołach muzycznych uczy się podstaw muzyki, a na akademii sztuk pięknych tego, czym są lub powinny być sztuki piękne? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
M.K.: Dokładnie tak! To jest rodzaj rzemiosła. Choć najwięcej się nauczymy czytając Mistrzów. Skorzystać? Dziennikarze, publicyści, czyli osoby wpływające na masy. Początkujący pisarze którym ciocia Grażynka powiedziała, że znakomicie piszą. Każdy kto chce publikować powinien zechcieć się uczyć.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
M.K.: Moją pracę wysłałam do ośmiu wydawców. Jedni odmówili z mety, że nie, to „nie leży w ich profilu”. Inni: „owszem, fajne, ale musimy się jeszcze zastanowić”. Tadeusz Zysk z mety mnie „kupił”. Powiedział do Janka Grzegorczyka: „Ona jest taka prawdziwa, inna, i ma dobre dialogi, czuje dialog, bierzmy!”. I już.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
M.K.: Najnormalniej. Dwa DUŻE i znane wydawnictwa odrzuciły. Dzisiaj ładnie się odmawia tym, których się nie chce. Elegancko…
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
M.K.: Nie widzieliśmy się, nie znaliśmy się. Ja na Mazurach, wydawnictwo w Poznaniu, ale było naprawdę świetnie. Przede wszystkim dlatego, że ja byłam i jestem skromna, nie byłam wcale przeświadczona, że to jest COŚ. Owszem, córka mnie popychała ale na zasadzie: „Gdy ci ostatnie wydawnictwo powie, że nie, to NIE. Ale próbuj!”. Janek Grzegorczyk był moim redaktorem prowadzącym. To była fajna, twórcza praca. (Śmiech.) Janek później mówił: „Musiałem się nauczyć twojej specyfiki. Tego prawdziwego języka, różnorodności, kolokwializmów”. Dobrze nam się pracowało.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu kolejnej książki?
M.K.: Zmęczona, ale też napięta z powodu tego, że zdaję sobie sprawę, iż czytelnik nie jest zdobyty raz na zawsze. Stale trzeba zabiegać, starać się. Ja ciągle jestem niepewna swego.
J.W.: Nadal jednak bawi cię ta pogoń, to staranie się o zainteresowanie czytelniczek i czytelników?
M.K.: Bawi? Nie, ale cieszy. To lepsze słowo. Bo to frajda gdy znajdujesz siebie w uznaniu innych. To łakoć. A to staranie się… No nie staram się zanadto bo pyskuję. Bo nie dbam nadto starannie o wizerunek, bo nie jestem pisarką staranni ukrywająca własne poglądy, a więc niemą społeczno–politycznie, żeby broń Boże nie uronić ani jedenej sympatyczki, której nie odpowiadałby fakt, że jestem ateistką, czy że jestem z tymi, którzy wołają o wolną i nowoczesną Polskę, w której szanuje się Konstytucję, prawo, i w której rządzi rozum, mądra ekonomia, a nie ideologia i natręctwa jednego człowieka. Mnie zdumiewa milczenie inteligentnych ludzi sztuki. Dlaczego milczą? Ja nie milczę. Pod tym względem nie staram się być przymilna. Jestem określona.
J.W.: Jak nazwałabyś polityczną pozycję, jaką zajmujesz obecnie? Liberalizm ci się podoba? Socjalistka-ateistka jesteś? Czy jeszcze z kim innym ci po drodze?
M.K.: Nie, proszę nie, nie o polityce. Nie definiujmy mnie tu i teraz.
J.W.: A feminizm? Utożsamiasz się z kolejnymi falami feminizmu? Czy może to zupełnie nie twoja bajka?
M.K.: Kolejnymi? Nie odliczam „fal”, ale już deklarowałam, że jestem za równością równouprawnieniem i samostanowieniem. Feminizm to bardzo szerokie pojęcie. Panie z jednego ekstremum kłócą się z paniami z drugiego. Tak czy inaczej, nie jestem za wojną męsko-damską, ale za godnością i szacunkiem, także ekonomicznym. I widzę nie tylko polskie czarne parasolki, ale i problemy innych kobiet na świecie. Niestety, religie i zabobony nadal wtrącają się niemożebnie w nasze kobiece życie, fizjologię i niepodległość. To średniowiecze! 140 000 000 obrzezanych kobiet! To pokazuje skalę barbarzyństwa. A też potworne zbrodnie w imię wiar chrześcijańskich w Ameryce Południowej. „Zwierzęca” pozycja kobiet w wielu krajach Afryki. Nierówność w Chinach, w krajach arabskich. Rządy facetów. To niepojęty prymityw i hańba dla ludzkości. Daj spokój. To puszka Pandory. Jest stale w tej dziedzinie mnóstwo do zrobienia, ale jak? Skoro od edukacji, empatii i prawdziwego szacunku dla człowieka są przestarzałe i wsteczne, opresyjne religie? Wiesz, że obrzezanie dziewczynek to „wyraz szacunku dla przyszłego męża”?! Straszne i zbrodnicze.
J.W.: Jestem pewien, że zamierzasz napisać kolejne książki. Co to będzie?
M.K.: Teraz? Mam sporo materiału o Mariannie i Antku, parze starszych kochanków, ale też zaczyna mi się snuć… Ciiiiiiicho! Cicho!
J.W.: Kim byłaby idealna Małgorzata Kalicińska w idealnym wszechświecie?
M.K.: Brrr! Nie cierpię słowa IDEALNY. Idealny może być sos beszamelowy, ale nie świat czy człowiek. Następne pytanie poproszę! (Śmiech.)
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.K.: Co to znaczy „sexy”? Dla mnie to pociągający seksualnie. Naprawdę dzisiaj wszystko MUSI być sexy? Jestem staroświecka. Sexy jest mój mąż w pewnych sytuacjach. (Widzisz, już się rumienię.) A literatura? Ona może być dobra, ciekawa porywająca. Albo kiszkowata, grafomańska, nudna. Takie teksty jak „literatura jest kobietą” albo „literatura jest sexy” są, wybacz, głupie. Jak na przykład powiedzenie, że szynka jest sexy, drewno na opał jest sexy, cement szybkoschnący jest sexy. Sexy, serio? Ale serio?! (Śmiech.) Omatko, aleś mnie przeciągnął…
J.W.: Też czasem myślę, że to głupie hasło, ale trudno, kiedyś mi się spodobało i teraz muszę z nim żyć i wciąż o to pytać. (Śmiech.) Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. z archiwum Małgorzaty Kalicińskiej. Zdjęcia Robert Baka, Magda Wiśniewska-Krasińska, Adam Wełnicki.
Zrobione w listopadzie 2017. Zamieszczone na stronie 07.01.2018.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.