Jakub Winiarski: Przypomnijmy może na początek Twoje dokonania. Sześć książek poetyckich, od „Spokojnego miasta” z roku 1989 po „Dżajfę & Gibanę” z 2008. Któraś z tych książek jest Ci szczególnie bliska, lubisz którąś bardziej od innych?
Krzysztof Śliwka: Jakoś tak podskórnie zawsze bliższe mojego krwiobiegu są książki ostatnie. Tyczy się to również tekstów, które dopiero się piszą. Nigdy do końca nie jesteś w stanie przewidzieć, jaki będzie efekt końcowy. Tak jest przynajmniej w moim przypadku. Natomiast, muszę to mocno zaakcentować, jestem mocno krytyczny w stosunku do swoich pierwszych tomików. Mam wrażenie, że pisał je ktoś inny, ktoś usilnie wadzący się ze światem, ktoś niezrównoważony psychicznie, ktoś mocno ujarany (śmiech). Nie twierdzę, że teraz jestem inną osobą. Nie tak łatwo przeprowadzić eksmisję świra, który zagnieździł się na tronie twojego umysłu. Trzeba go raczej zaakceptować i oswoić, a buntować można się na wiele innych sposobów.J.W.: W takim razie, co teraz jest dla Ciebie formą buntu?
K. Ś.: Przede wszystkim buntuję się przeciw własnym słabościom. Zbyt szybko uzależniam się od różnych świństw. Taką mam pokręconą naturę. Póki co szukam jakiegoś optymalnego rozwiązania, nie dramatyzuję, ograniczam jedynie do minimum to, co mnie uwiera. Jestem klasycznym przykładem dypsomaniaka, również w twórczości. To raczej nieuleczalne (śmiech). Tak więc przedstawia się mój bunt na poziomie podstawowym. W życiu codziennym nie ma u mnie zgody na pospolite skurwysyństwo, z którym spotykam się na każdym kroku. Idąc dalej, pojawia się we mnie ostry sprzeciw wobec wszelkich form nierówności, począwszy od niesprawiedliwości społecznej, a skończywszy na dyskryminacji mniejszości seksualnych. Rozmawiałem ostatnio z Olgą Tokarczuk o patriarchacie. Dało mi to dużo do myślenia. Poczułem się nawet nieco winny za grzechy moich ojców, praojców, pradziadów… Olga jest mocno zaangażowana w sprawy kobiet. Jej poglądy na ten temat są zdecydowane i wyraziste. Wybiegają ponad przeciętność, dotyczą zmian na wielką skalę. Chociaż w wielu kwestiach się z nią zgadzam, to jednak porządkowanie świata zawsze zaczynam od własnego ogródka, od siebie, od rodziny i najbliższych. Potem dopiero można zacząć działać na poziomie globalnym.
J.W.: Tak mówisz, jak gdyby interesowało Cię działanie na poziomie globalnym. Serio, masz takie ambicje? I – niemniej ważne pytanie – masz Ty w ogóle jakieś sprecyzowane poglądy polityczne?
K.Ś.: Nie. Interesuje mnie przede wszystkim działanie u podstaw. Zmiana myślenia od fundamentów. Mam na myśli ruchy mające na celu zapanowanie nad chaosem we własnej głowie, a dopiero potem reorganizacja dalszych planów. Jeżeli wychowam Syna w duchu tolerancji i poszanowania nadrzędnych wartości, to już będzie coś. Pozytywny przekaz pójdzie dalej i pociągnie za sobą innych. Jak klocki domina. Co do poglądów politycznych, to muszę cię rozczarować. Po prostu ich nie mam. Jestem totalnie apolityczny. Nie będę powtarzał starych punkowych frazesów dotyczących polityki. Każdy przyzwoity człowiek trzyma się od tego bagna z daleka.
J.W.: Pytanie intymne: czym jest dla Ciebie poezja, literatura? Czy zawsze były tym samym, czy też ewoluowało to jakoś u ciebie?
K.Ś.: Poezja to tropa. To wydeptywanie ścieżki, krok po kroku, bez oglądania się za siebie. To konsekwentne parcie do przodu, bez spinki i zbędnej nerwowości. Poezja to ruch. To uważna obserwacja mijanych zdarzeń, twarzy, chmur, ścieków, okien. To czerpanie z tego, co widzisz i doświadczasz, idąc z punktu A do punktu B, zakładając, że A to początek wszystkiego, B to definitywny rozbrat z doczesnością. A tak poważnie, nie mam pojęcia, czym jest poezja. Nigdy specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. I niech tak już zostanie.
J.W.: Czym w takim razie jest dla Ciebie sam akt pisania? Czymś zupełnie irracjonalnym?
K.Ś.: Niezupełnie. To rodzaj walki z nudą. To naturalna potrzeba wypełniania luk w naszym życiorysie. Zdaje się, że gdyby odebrano nam pasje, to byśmy się najzwyczajniej w świecie pozabijali.
J.W.: A inne rodzaje sztuki w Twoim życiu? Pytam, ponieważ pamiętam, że kiedy po raz pierwszy odwiedziłem Cię w domu, jeszcze w Ząbkowicach, w Twoim pokoju sporo było kamieni, na szafie stała jakaś spora rzeźba, chyba też były tam obrazy, no a sam wieczór autorski robiłeś wtedy z połączeniu z multimedialną prezentacją z użyciem kilkunastu telewizorów? Czy to znaczy, że poza poezją szukasz jeszcze dla siebie innych sposobów wyrażenia emocji, siebie?
K.Ś: To prehistoria. Zaczynałem od rzeźby i plakatów. Uwielbiałem pochylać się nad bryłą kamienia i ciosać w nim tak długo, aż na dłoniach pojawiały się odciski. W którymś jednak momencie trzeba było sprecyzować swoje plany na przyszłość. Nie dostałem się na ASP we Wrocławiu więc stwierdziłem, że żaden ze mnie rzeźbiarz i trzeba znaleźć sobie inne zajęcie. A że w międzyczasie wciąż coś publikowałem, postanowiłem skupić się na literaturze. To stosunkowo czyste zajęcie. Porzuciłem więc dłuta, pędzle, grę w kapeli dada o nazwie „Żelazne Ramię Pomarańczowej Koparki” i ruszyłem w świat w poszukiwaniu mocniejszych wrażeń (śmiech).
J.W.: Opłaciła Ci się ta podróż, ten trip?
K.Ś.: Przez osiem lat permanentnych wakacji, pomiędzy ukończeniem szkoły średniej, a rozpoczęciem kulturoznawstwa, doświadczyłem życia we wszystkich jego aspektach. To mnie ukształtowało i naładowało niezłą dawką energetyczną. Z takim bagażem mogłem w spokoju zająć się studiowaniem i całą resztą. Polecam każdemu ten rodzaj edukacji: najpierw smakowanie życia w podróży, a dopiero potem wertowanie katalogów bibliotecznych i uniwersyteckich sztucznych bytów.
J.W.: Twój debiut nawiązywał wyraźnie do poetów przeklętych, zwracał uwagę swoistą dynamiką, ekspresyjnością. Jednak później, mimo że za te pierwsze wiersze otrzymałeś poważną i cenioną nagrodę im. Trakla, jak gdyby bez wahania porzuciłeś stylistykę „Spokojnego miasta” i „Rajskiej rzeźni”, odnajdując się w stonowanych, znacznie bardziej wyciszonych wersach kolejnych wierszy z kolejnych książek. Chciałbym w kontekście tego spytać Cię, czemu nie kontynuowałeś poetyki „Rajskiej rzeźni”, czemu zmieniłeś front?
K.Ś.: Ta zmiana frontu przyszła naturalnie. Nigdy nie spekulowałem, jaka opcja będzie lepsza. Po prostu sunąłem przed siebie z gwałtownością żywiołów, reszta przychodziła sama. W każde życie wpisany jest element ryzyka. Nigdy do końca nie wiesz, czy kierunek, który obrałeś nie sprowadzi cię na manowce. Musisz więc wciąż ryzykować, uprawiać swoistą jazdę bez trzymanki. Wchodzisz na obcy grunt i jeżeli czujesz, że nie zapadasz się po kolana w cuchnącej mazi, to zaczynasz sobie powoli porządkować przestrzeń. Udeptujesz więc ten grunt, udeptujesz, a jak już wyjałowisz wszystko dookoła i bezpowrotnie utracisz kontakt z tym, co wcześniej było dla ciebie ważne, to idziesz dalej. Dumnie. Z podniesioną głową. Aż znowu na horyzoncie pojawi się jakaś obiecująca opcja. Jakaś Nowa Ziemia.
J.W.: I co, tą nową ziemią obiecaną okazał się ten niemalże horacjański klasycyzm z elementami epikureizmu? Myślisz, że to punkt dojścia?
K.Ś.: Nie, to tylko jeden z kolejnych punktów na mapie. Dobrze, kiedy osiągasz stan wewnętrznego wyciszenia, zdając sobie sprawę z tego, że wszystko co cię otacza jest tymczasowe i nie ma co rozpaczać czy popadać w zbytnią euforię. Gorzej, kiedy nie wyczujesz proporcji i łapiesz się w sidła własnych słabości, kompleksów czy innych psychoz. Musiałem doświadczyć na własnej skórze owej biegunowości, tego wręcz swoistego ekstremum, żeby zdać sobie sprawę, że punkt dojścia wciąż jeszcze przede mną.
J.W.: A masz choćby mgliste wyobrażenie, gdzie mógłby być i czym mógłby być ten punkt dojścia w Twoim przypadku?
K.Ś.: Niestety, nie mam pojęcia, gdzie ów punkt się znajduje. Natomiast mam mgliste wyobrażenie, czym mógłby być. To zapewne nicość nad nicościami. Błogostan nad błogostanami. Absolutna czerń.
J.W.: Co myślisz o literackich hierarchiach, parnasach, o rynku? Śledzisz to jakoś, ważne jest to dla Ciebie jako autora?
K.Ś.: Jestem poza nawiasem literackiego obiegu. Od dobrych kilku lat nic mi nie wiadomo na temat rynku poetyckiego. Nie interesują mnie literackie rankingi, parnasy czy hierarchie. Nie wiem kto jest na topie, a kto zdycha w zapomnieniu. Nie wertuję w księgarniach półek z poezją. Są ciekawsze działy, na przykład budownictwo lądowe czy psychiatria kliniczna (śmiech).
J.W.: Jak w takim razie orientujesz się w literaturze, sztuce? Wedle jakich kryteriów wybierasz swoje lektury? Czy to dzieje się absolutnie przypadkiem?
K.Ś.: Najczęściej zadowalam się tym, co przyniesie listonosz. Spora cześć mojego księgozbioru to gratisy od znajomych i tych, którzy zechcieli podzielić się ze mną swoimi tworami. Oczywiście, od czasu do czasu, sam coś kupię. Ostatnio biografię Toma Waitsa „Dzikie lata” i Mariusza Wilka „Tropami rena”.
J.W.: A jednak jesteś – widać to szczególnie dobrze w Twoich dwóch pierwszych książkach – nieźle oczytany. Jak to się stało? Albo, innymi słowy, czy wcześniej inaczej czytałeś, edukowałeś się bardziej systematycznie?
K.Ś.: Wychowałem się na „Literaturze na Świecie”. Mam prawie wszystkie numery od 1975 roku. Znaczy to, że zaczytywałem się w najlepszej literaturze, jaka w czasach komuny była dostępna na rynku.
J.W.: Ustatkowałeś się, na to wygląda. Żona, syn, codzienna praktyka drobnomieszczańskich cnót. Jak w takim razie skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „Pilot MIG’a zwycięża, gdy samotnie leci / w poezji nie ma miejsca na żonę i dzieci”? Nie obawiasz się, że w tych słowach może być jakaś racja?
K.Ś.: W poezji jest miejsce na wszystko. Kwestia wieku to sprawa drugorzędna. Nie kumam tych ograniczeń, które co jakiś czas przytaczają przeróżni psychologowie ewolucyjni czy inni „znawcy tematu”, aby podkreślić, że tworzyć mogą tylko osoby przed trzydziestką, bez rodzin, bez dzieci, w samotności i uniesieniu, najlepiej z cierpiętniczą maską. Ble, ble, ble. To jakieś chore. Fuck off limits… Swego czasu razem z Filipem Zawadą umówiliśmy się na wywiad z Mariuszem Biedrzyckim, bratem Miłosza. Mieliśmy gadać o memetyce, a skończyło się na dyskusji czy możliwa jest twórczość po trzydziestce. Mariusz ewidentnie upierał się przy tym, że jak przekroczysz ów magiczny próg wiekowy, to można już tylko odgrzewać kotlety. Interesującą polemikę z autorem „Genetyki kultury” podejmują osoby, których twórczość wciąż ma się świetnie, jak chociażby Machej, Pióro czy Zadura. Zainteresowanych odsyłam do Studium nr 5 (19) 1999.
J.W.: Mówisz, że w poezji jest „miejsce na wszystko”, a jednak jakoś nie słychać o tych tomikach będących pochwałą życia małżeńskiego. Owszem, jest Podsiadło ze swoim Dawidkiem, ale on też już jak gdyby nieco osiadł. Czy autorowi poezji nie jest przypadkiem konieczny wręcz jakiś rodzaj dyskomfortu, niewygody życiowej? Albo, z drugiej strony, czy pewien rodzaj komfort nie bywa dla liryki zabójczy?
K.Ś.: Ależ skąd! Wręcz przeciwnie. Pewien stopień stabilizacji, wewnętrzny spokój, rodzina, dzieciaki robiące wszędobylską zadymę, to w niczym nie przeszkadza. Powiem więcej, przebywanie w życzliwym otoczeniu, w gronie kochających osób, jest totalnym motorem napędowym. Wszystko wokół tak buzuje, że czujesz się jak na rollercoasterze. A w poezji, jak wszędzie indziej, jest tylko jeden podział: dobre – złe. Niezależnie od wieku i stanu posiadania.
J.W.: A chciałbyś, Krzysiek, żeby Twój syn pisał?
K.Ś.: Chciałbym żeby był dobrym i szczęśliwym człowiekiem. Kwestia, czym w życiu będzie się zajmował, schodzi na drugi plan.
J.W.: Wiem, że przyjaźnisz się od lat z Jackiem Podsiadło. Co was łączy, a co dzieli w spojrzeniu na literaturę? Masz wrażenie, że uczycie się jakoś od siebie?
K.Ś.: Nasze postrzeganie rzeczywistości pokrywa się na wielu płaszczyznach. Od końca lat osiemdziesiątych zdążyliśmy poznać się jak łyse konie, od różnych stron, tych lepszych i gorszych. Włócząc się po Polsce, i nie tylko, przegadaliśmy nie jedną noc. Unikamy jednak rozmów o literaturze, bo to nudne i nie tak ważne jak sprawy codzienne, którym oddajemy się w całości, bez reszty. Tak myślę. Mówiąc krótko, nasza znajomość kumuluje się na poziomie prawdziwego życia. Gdyby było inaczej, z pewnością nie mielibyśmy o czym ze sobą rozmawiać, czego konsekwencją byłaby powierzchowność naszych relacji, albo jej zupełny brak. Czy czegoś się od siebie uczymy? Trudno mi wypowiadać się w imieniu Jacka. Dla mnie najważniejsza w tym, co robisz, jest bezkompromisowość i anarchia, no wiesz, takie beztroskie kroczenie po linie rozwieszonej nad przepaścią, granie na nosie, robienie min, podskakiwanie na jednej nodze, kiedy tylko ma się na to ochotę. Czuję ogromną radość wyczuwając podobne pulsacje u innych osób. Tak jest w przypadku Jacka, na przykład, kiedy czytam jego cudowne felietony o Pippi Langstrump.
J.W.: Za Tobą czas intensywnych, często długich podróży, czasem wręcz włóczęgi. Żałujesz, że obecnie to się – w pewnym konkretnym wymiarze i z pewnych konkretnych powodów – dla ciebie, przynajmniej na jakiś czas, skończyło?
K.Ś.: Niczego nie żałuję. Mam naturę włóczęgi. Teraz, póki co, podróżuję mentalnie, w głąb siebie. Nie znaczy to jednak, że siedzę na dupie i napawam się spokojem domowego ogniska. Pod koniec stycznia spędziłem kilka dni na Łemkowinie. Zbierałem materiały do książki o mojej Babuszce. Przy okazji poznałem wielu wspaniałych Łemków. Bo w podróży najważniejsi są ludzie, których spotykasz na swojej drodze, a nie kamienie czy mijane pejzaże. Teraz przede mną najdłuższa podróż, podróż w nieznane u boku mojego Syna. Już się nie mogę doczekać, kiedy razem zbudujemy karmnik, latawiec czy szałas nad rzeką w lesie. Że nie wspomnę o motocyklowym „on the road”, na przykład w głąb Rosji. Wybacz, trochę się rozmarzyłem.
J.W.: Nie ma sprawy, taki żywot pociąga od czasu do czasu chyba każdego. Pytanie: jak długo mógłbyś tak podróżować?
K.Ś.: Do utraty tchu.
J.W.: Łemkowie. Co Cię w nich zafascynowało do tego stopnia, że postanowiłeś pisać o nich, robić film? Czy Twoje zainteresowanie nimi ma coś wspólnego z tak zwanymi „korzeniami”, szukaniem własnej tożsamości, swojego miejsca na ziemi?
K.Ś: Moja Babuszka urodziła się na Łemkowinie, w Świerżowie Ruskiej, wsi po której zostały tylko przydrożne krzyże, kapliczki i niewielki cmentarz w środku lasu. W 1938 roku było tam 66 gospodarstw, mieszkało w niej około pięciuset Łemków. Wśród nich byli kowale, stolarze, krawcy, kołodzieje i muzykanci. Spustoszenie przyniosła akcja przesiedleńcza na Ukrainę w 1945 roku i akcja „Wisła” w 1947 roku. Moją Babuszkę przewieziono w bydlęcym wagonie na tak zwane Ziemie Odzyskane. Nagrałem wiele taśm z jej opowieściami utrwalającymi tamten czas. Zafascynował mnie świat, którego już nie ma, świat pełen czortów, tomów czy bosorek. Nie ma co ukrywać, płynie we mnie łemkowska krew i jestem z tego powodu dumny, bo mam ogromy szacunek do ich tradycji, kultury, wierzeń. Kiedy tylko mogę, jeżdżę w Beskid Niski i penetruję zapomniane przez cywilizacje okolice. Kilka lat temu pojechałem tam razem z mocno już schorowaną Babuszką. Szliśmy kilka kilometrów przez las, a właściwie to niosłem ją przez większą część drogi na rękach, żeby po raz ostatni mogła zobaczyć miejsce, w którym stała jej chyża. Towarzyszył nam nieżyjący już Wasyl Bawolak ze Świątkowej Wielkiej. Wzruszyłem się, widząc jej łzy, kiedy spotkała się z panią Ewą Felenczak z Bartnego. Nie widziały się około pięćdziesięciu lat. Będę nosił w sobie do końca żywota widok tych dwóch starowinek ściskających się i płaczących, jakby nie mogły uwierzyć, że to spotkanie dzieje się naprawdę.
J.W.: Największa przygoda Twojego życia?
K.Ś.: Całe moje życie to jedna wielka przygoda. Jednakże często wracam do samotnej wyprawy autostopem w kierunku Aten. Był marzec 1990 roku, w górach leżał jeszcze śnieg. Wyprawa trwała tylko osiem dni, ale wtedy była to dla mnie cała wieczność. Nocowałem na dworcu w Bratysławie w towarzystwie Cyganów i naćpanej dziewczyny, która co chwilę rzygała do reklamówki. Potem zadekowałem się w Belgradzie na dachu 10-piętrowego budynku. Rozłożyłem śpiwór, nałożyłem walkmana na uszy, słuchałem Davisa, a w ręce ściskałem sprężynowy nóż, tak na wszelki wypadek. Idąc nad ranem w kierunku autostrady, minąłem cygańskie slumsy, opłukałem się z kurzu u dróżnika czując jak ogarnia mnie błoga rozkosz istnienia. Następną noc spędziłem w Skopje w pakamerze przy windzie na 17 piętrze obok zaschniętych worków z butaprenem i potłuczonych butelek. Pamiętam też, że waliło tam ostro moczem. Kiedy dotarłem do Gevgeliji czekałem na kogoś, kto pomoże mi przekroczyć granicę, bo miałem za mało szmalu, aby przedostać się na drugą stronę. Spałem we wraku samochodu na poboczu ruchliwej drogi. Jakoś w końcu udało mi się dojechać do Aten, gdzie przez kilka tygodni pracowałem na budowach i jarałem cholernie dobre zioło. Potem zaciągnąłem się do pracy na turystycznym jachcie „Angelika”. Byłem barmanem i pomocnikiem kucharki Popi. Przez ponad pół roku opłynęliśmy około pięćdziesięciu wysp na morzu Jońskim, Egejskim i Kreteńskim. Podczas ostatniego rejsu dookoła Krety wpłynęliśmy na mieliznę, bo wachtę w sterówce miał akurat pijany kapitan Lefteris. Podczas ewakuacji wszyscy w pośpiechu zbierali swój dobytek i szalupą przewozili za maleńką wyspę Gramvusa. Ja zabrałem jedynie karton Johnnie Walkera. Pomyślałem, że jak już muszę zostać dłużej na tej wysepce, to trzeba będzie zająć się czymś bardziej konstruktywnym. Po kilku dniach trafiłem do Chani. Waletowałem przez jakiś czas u starego kumpla o ksywie Pasza. Bujaliśmy się całymi dniami i nocami po tawernach w towarzystwie przypadkowych włóczęgów. W mojej pamięci pozostał Marco Hernandez z Meksyku, wytatuowany od stóp do czubka głowy Herman z Holandii, Justyna z Regensburga, no i John z Londynu, który zarabiał na życie malując portrety na kartonach, które znajdywał w śmietnikach obok sklepów oraz grając na flecie poprzecznym ku uciesze turystów. Co się działo w międzyczasie, opowiem ci kiedyś przy dobrej wódeczce. Obiecuję.
J.W.: Przypomnę Ci o tym w stosownym momencie (śmiech). No dobrze, tak opowiadasz, że muszę i o to spytać. A proza? Kusiła Cię proza? Albo dramat? Czy też na zawsze pozostaniesz lirykiem, niekiedy tylko dającym upust ciągotom epickim w dłuższych, bardziej narracyjnych utworach?
K.Ś.: Próbowałem zmierzyć się z prozą, ale jak do tej pory bez zadowalających rezultatów. To co ukazało się drukiem to raczej „wybryki” na marginesie. Być może w najbliższych latach to się zmieni. Kto wie. Tymczasem w wolnych chwilach oddaję się scenariuszom filmowym. Znaczy się bywam scenarzystą. Na ostatnim festiwalu w Gdyni pokazywany był film „Falstart” na podstawie mojego scenariusza, w reżyserii Norwega Igora Devolda. Także w ubiegłym roku napisałem wraz z Robertem Glińskim scenariusz do jego najnowszego filmu. Ale, jak to bywa w tej branży, droga od scenariusza do premiery bywa długa i ciernista. Trzeba się do tego przyzwyczaić.
J.W.: A jak to w ogóle było z Tobą i szkołą filmową? Myślisz o filmie poważnie, chciałbyś nakręcić coś większego, pełnometrażowego?
K.Ś.: Filmówka to był kolejny etap w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Przez dwa lata jeździłem na Puławską do Warszawy, gdzie przeważnie miałem zajęcia. Wiesz o tym dobrze, bo często korzystałem z kawałka twojej podłogi, żeby nie spać na dworcowych ławkach. Chociaż do zakumania, jak się pisze scenariusze nie potrzeba aż dwóch lat (wystarczy kilka godzin, aby wyklarować zainteresowanej osobie pewne schematy i konstrukcje budowy scenariusza), to jednak najważniejsze były spotkania z wykładowcami, niejednokrotnie w cztery oczy, przy butelce dobrego alkoholu. Że wspomnę o Glińskim, Bajonie czy Szulkinie. Z tych bezpośrednich kontaktów czerpałem najwięcej. Co do drugiej części twojego pytania, skłonności reżyserskich nie mam. Wiem, jaka to ciężka harówa. Wolę pochylać się nad klawiaturą i w spokoju wymyślać historie. To przychodzi mi o wiele łatwiej.
J.W.: Czy dostrzegasz zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
K.Ś.: Jakie zapóźnienie? Raczej nie musimy mieć kompleksów. Nie jesteśmy ani lepsi, ani gorsi od innych. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. Oczywiście, są okresy, w których następuje jakaś niewytłumaczalna stagnacja, na przykład obecna sytuacja polskiej kinematografii, że posłużę się słynnym monologiem inżyniera Mamonia z „Rejsu”: „W filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Dialogi nie dobre… Bardzo nie dobre dialogi są. Proszę pana… Yyyy… W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.” Ale nie ma co rozpaczać. Pojawiło się na horyzoncie wielu młodych, obiecujących reżyserów. Wszystko przed nimi. Uzbrójmy się więc w cierpliwość i czekajmy. Coś się w końcu musi ruszyć.
J.W.: A w literaturze? Myślisz, że w literaturze jest obecnie dobrze?
K.Ś.: Ciężko wyrokować. Nie mogę być obiektywny w ocenie obecnej sytuacji w literaturze, bo musiałbym mówić tylko o bliskich znajomych, a to już zakrawa na kumoterstwo (śmiech).
J.W.: A gdybyś miał swoim znajomym z zagranicy polecić coś z polskiej literatury, co Twoim zdaniem jest ważne, wartościowe i trzyma poziom światowy, co byś polecił?
K.Ś.: Przyparłeś mnie do muru. Czuję się zakłopotany, bo jest wiele osób, które zasługują na światowy rozgłos. Nie będę zapewne oryginalny w moim wartościowaniu i wymienię tylko kilka nazwisk: Huelle, Stasiuk, Tokarczuk, Podsiadło, Rudnicki, Wilk. A spoza kręgu literackiego: Leszek Kołakowski.
J.W.: Od niedawna współredagujesz „Helikopter”, pismo, którego podtytuł w pierwszej odsłonie brzmiał „pismo artystyczno-wędkarskie”. Jak to się stało, że stałeś się redaktorem i czemu tak niezwykły charakter ma „Helikopter”, jak gdyby programowo uciekający od tak zwanej czystej literatury?
K.Ś.: Od początku 2007 roku pracuję we wrocławskim Ośrodku Postaw Twórczych. Zostałem wciągnięty w końcową realizację projektu „Niewidzialna mapa Wrocławia”. Teraz, kiedy opadł pył i książka żyje własnym życiem, zająłem się redagowaniem „Helikoptera”. Nie jest to z założenia pismo literackie, to raczej artzin otwarty na wszelkie formy działalności artystycznej. Przy okazji chcemy w nim promować OPT, bo to miejsce o niepowtarzalnym klimacie. Pracuje z nami Filip Zawada, o którym nie muszę chyba nic mówić. Ma tam próby „Robotobibok”, którego cześć składu działa na różnych płaszczyznach w OPT, na przykład przy organizowaniu koncertów. Sumując: wrze tam, jak w tyglu.
J.W.: I widzisz siebie na dłużej w tym tyglu? Fascynuje Cię ta redaktorska robota?
K.Ś.: W tym tyglu ciągle coś się zmienia. W sumie nie jestem przyspawany do żadnego stołka. Jeżeli ktoś kiedyś przyjdzie i powie: temu panu dziękujemy, to zajmę się czymś innym. Pracę redaktorską traktuję jak każdą inną. Robię swoje tak, żeby potem się tego nie wstydzić.
J.W.: W „Po debiucie. Dzienniku krytyka” sporo miejsca poświęca Ci Karol Maliszewski, w którego oczach jesteś niemal ikoną współczesnego poety, a na pewno wzorcem buntowniczej postawy poetyckiej, godnym szklanej gabloty w Sevres. Jak czujesz się z taką „gębą”? Podoba ci się ten wizerunek jadącego po bandzie poety przeklętego? I jak to się ma do ciebie teraźniejszego, ciebie, trzeba tak chyba powiedzieć, ustatkowanego?
K.Ś.: Fajnie mi z tą „gębą” (śmiech). A tak poważnie, to bez znaczenia, kto co o mnie mówi, jak mnie szufladkuje. Z Karolem łączy mnie zażyła znajomość, stąd może jego ciepłe podejście do mojej osoby, a jak się okazuje, i pisaniny. Uwielbiam jego żarliwość, jego oddanie literaturze. To takie bebechowate, mięsiste, a jednocześnie uczciwe. Znasz mnie, więc wiesz jak jest naprawdę. Może jestem takim jurodiwym polskiej poezji (śmiech), kimś kto nie płynie z głównym nurtem i ma gdzieś wszelkie układziki. Nie potrafiłbym dawać dupy po to, aby za wszelką cenę udowodnić, że jestem kimś lepszym od innych. To wbrew mojej osobowości, trochę szalonej, trochę pokręconej, ale życzliwej dla świata. Po prostu, jak już się w coś zaangażuję, to oddaję się temu bez reszty. Ot i cała „przeklętość”.
J.W.: Przed czym przestrzegałbyś autorów dopiero startujących w literaturze, gdyby przyszli do Ciebie po jakąś radę?
K.Ś.: Przed pośpiechem.
J.W.: A co powiedziałbyś młodemu poecie, gdyby taki zapytał Cię, co jest w pisaniu najważniejsze?
K.Ś.: Szczerość. Ale kim ja jestem, żeby wypowiadać się na ten temat. Jak śpiewa Waglewski z synami na ostatniej płycie: „Nie mam na to żadnej rady, ja nie umiem dawać rad. Sam się topię w swoich wadach, sam się składam z samych wad.” Tyle.
J.W.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.