Jakub Winiarski: Skąd pomysł na gierczanego detektywa? Jak stwarza się takiego bohatera?
Marcin Przybyłek: Peter Gabriel w piosence „Fourteen black paintings” śpiewa: „from the pain come the dream, from the dream come the vision…”. Na razie nie będę cytował dalszych słów tego utworu, może przydadzą się jeszcze gdzieś w rozmowie. Fragment ten interpretuję tak, że z bólu i tęsknoty rodzi się marzenie, a ono z czasem krystalizuje w wizję. Przez wiele lat byłem miłośnikiem gier komputerowych (nadal grywam, ale już nie z taką intensywnością). Współpracując ze „Światem Gier Komputerowych” starałem się, w anegdotach Grao Story, pokazać, że gry są czymś więcej niż tylko płytką rozrywką. W ŚGK panował ruch intelektualny, którego celem była dyskusja o grach jako cząstce kultury, która to cząstka nie tylko jest ważna, ale za jakiś czas stanie się bodaj najważniejszą. Grao Story wpisywało się w tę dyskusję: Grao-tsy Łinkomande rozmawiał z Kompucjuszem Diuknukiem o grach na sposób psychologiczny, filozoficzny, humorystyczny. Towarzyszyło im dwóch akolitów: Dżoj-sti Bald i Mish-kha Conq, którzy zadawali czasami niewygodne, a czasami inspirujące pytania. Napisałem tych małych form około pięciuset. Szkoda, że pismo padło, bo w przeciwieństwie do tego, co zostało, starało się kreować myśl: nie bało się pobudzających do refleksji felietonów, przekrojowych artykułów. Gdy jeszcze istniało, stwierdziłem, że potrzebuję czegoś więcej, nie tylko Grao Story. Potrzebuję bohatera („I need a hero”), który będzie pogłębiał tematykę gier, a jednocześnie ją przekraczał. Uśmiecham się czytając „I need a hero”, bo uświadomiłem sobie, że słowa piosenki Bonnie Tyler mogą dotyczyć nie tylko bohatera zewnętrznego, ale też wewnętrznego. Jakiś czas temu poznałem teorię Dana Mc’Adamsa o tożsamości narracyjnej. Jest to bardzo ciekawe podejście, chyba prawdziwe, opisujące tożsamość człowieka jako historię, która nieustannie ewoluuje. Nie znam człowieka, który słysząc pytanie „kim jesteś?” odpowiedziałby sensownie jednym zdaniem (odpowiedzi „jestem sobą” nie uważam za sensowną. To znaczy, jest ona prawdziwa, ale nie zawiera treści). Osoba słysząca to pytanie z reguły zaczyna o sobie opowiadać. Snuje domysły, przytacza zdarzenia, czasami wraca do dzieciństwa, stara się temu, co było, jest i będzie, nadać znaczenie. O tym wszystkim i wielu jeszcze innych ciekawych rzeczach, mówi teoria Mc’Adamsa. W pewnym momencie życia, według jego myśli, w osobistą opowieść wkracza główny bohater, nierzadko w kilku postaciach, co umożliwia imaginacyjne przeżycie wielu sytuacji z różnych punktów widzenia. Gdy czytałem o tym, uzmysłowiłem sobie, że Torkil stał się takim osobistym bohaterem. Sam zresztą o tym pisałem w kilku wywiadach: zwierzałem się, że był mi potrzebny ktoś, kto mnie wewnętrznie wzmocni, kto zobaczy rzeczy z perspektywy. Ktoś, kto będzie się w miarę trwania opowieści – tej literackiej – rozwijał.
J.W.: A pomysł?
M.P.: Jak wpadłem na stworzenie tej postaci? Na spacerze. Szedłem wśród chotomowskich łąk, do lasu, patrzyłem w niebo i nagle wpadł mi do głowy gamedec. Z początku wiedziałem, jaki będzie jego zawód, ale nie miałem pojęcia, jak będzie się nazywał. Wiedziałem, że będzie wrażliwy i myślący, ale nie znałem szczegółów jego wyglądu. Zacząłem od imienia. Imię jest w moim odczuciu bardzo ważne, zwracam wielką uwagę na brzmienie wyrazów, nie tylko zresztą imion i nazwisk, ale też różnego rodzaju neologizmów. Żeby znaleźć właściwe miano dla gamedeka, przewertowałem wielki słownik imion, naprawdę potężny foliał, zawierający dla każdego imienia wiele odpowiedników w językach obcych. Gdy natknąłem się na słowo „Torkil” nie miałem wątpliwości, że jest idealne dla mojego bohatera. Dziękowałem opatrzności, że nikt w literaturze jeszcze go nie wykorzystał. Rywalizujące z nim „Uriel”, „Tamerlan”, „Laurus”, „Wilehad”, „Troy” czy „Konon” postanowiłem zostawić dla innych bohaterów. Od razu zresztą sporządziłem opasłą listę imion, z której korzystam, ile razy chcę stworzyć nową postać. Już dwa razy wzbogacałem ją o kilka dziesiątków nazw, żeby mieć spory zapas. Nie lubię zaglądać do tego stawu wiedząc, że staje się mniejszy i ogranicza wybór. Jeśli chodzi o powierzchowność, uznałem, że oczywiście będzie to wysoki i dość przystojny brunet, z sinym śladem zarostu na żuchwie. Nic szczególnego. Hollywoodzki standard. Nie chciałem natomiast, by był wyjątkowy z powodu jakiejś banalnej, od razu odróżniającej go od innych, cechy. Dla przykładu Thorgal Aegirson ma długie włosy i szramę na policzku. Fajna rzecz taka blizna, ale do wykorzystania tylko jeden raz w literaturze (o ile komiks jest literaturą. Wg. Grzegorza Rosińskiego, co ciekawe, rysownika – jest). W komiksie zatem występuje jeden człowiek z blizną. Geralt z Rivii ma białe włosy. O, białe włosy są świetne, ale znowu, raz je ktoś wykorzystał i przestały być wyjątkowe. Ragnar Blackmane ma długie kły. Co prawda długie kły rosną w szczękach wszystkich Kosmicznych Wilków, ale spośród nich najważniejszy jest Ragnar. Jakoś mi się nie widziało, żeby gamedec miał kłopoty z uzębieniem. Wokulski miał odmrożone ręce. W czasach Aymore’a medycyna poszła do przodu, również w dziedzinie leczenia oparzeń i odmrożeń. Co można udziwnić w twarzy, w wyglądzie, co można zaznaczyć charakterystycznego: orli nos? Wąskie wargi? Jedno oko zielone, drugie niebieskie (jak u Davida Bowie’go)? Banalne. Ostatecznie stwierdziłem, że jeśli chodzi o wygląd, to Torkil będzie po prostu niebrzydki, a cała reszta jego urody brać się będzie z wnętrza. Żeby zaś to wnętrze rzeczywiście było interesujące, autor powinien mieć coś do powiedzenia. Zdecydowałem zatem, że będę prowadził narrację pierwszoosobową, a Torkil będzie drugim mną. Czyli postawiłem na siebie (i znowu uścisnąłem rękę pana Mc’Adamsa). Dałem Torkilowi zawód, mieszkanie, niemałe długi, „założyłem jego skórę” i tak się zaczęło. A, było jeszcze nazwisko. Więc słowo o tym. Podobał mi się wyraz „claymore”. Ale kiepsko się komponował z „l” na końcu imienia. Uciąłem więc „cl” i tak powstał „Aymore”, co może oznaczać „Tak, więcej”, czyli człowieka nienasyconego, „Amora”, czyli kogoś kochliwego i, jak błyskotliwie zauważył jeden internauta, „ja bardziej” czyli mnie samego w przejaskrawionych barwach.
J.W.: Konstrukcja Twojego świata w gamedekowskim cyklu przypomina nieco czarny kryminał spod znaku Chandlera. Z drugiej strony kłania się cyberpunk i oczywiście William Gibson. Od zawsze chciałeś napisać coś w obu tych gatunkach? Jesteś świadom, że Torkil przypomina Marlowe’a?
M.P.: Jestem świadom, że Torkil przypomina Marlowe’a, bo tą postacią się na początku, jakby to ująć… posiłkowałem, albo… „protezowałem” nią jeszcze nie do końca wykrystalizowaną figurę Torkila. Szczęście, że nie mogłem tego robić „pełną gębą”, bo Chandlera nie przeczytałem ani linijki. Znałem jego bohatera ze sztuk teatru telewizji i filmowych adaptacji, głównie komediowych. Torkil jest też podobny do Emeralda „Deadeye’a” Flynta z gry „Archimedean dynasty”, którą dzisiaj mało kto pamięta. O, Flint miał na mnie gigantyczny wpływ. Całą narrację z tej gry nagrałem na kasetę i słuchałem w samochodzie zamiast muzyki. Wiele fragmentów znam na pamięć. Torkil jest podobny do Ricka Deckarda z producenckiej wersji „Blade Runnera”, podobny jest do wszystkich filmowych, gierczanych i literackich bohaterów, którzy prowadzą pierwszoosobową opowieść. Jako chłopak czytałem książkę polskiego autora, niestety, nie pamiętam ani nazwiska, ani tytułu. Mówiła o wyprawie kosmicznej, w której brało udział dwóch kosmonautów. Jeden z nich był „strażnikiem”, nie do końca człowiekiem, o czym główny bohater dowiedział się już w trakcie misji. Ta powieść wywarła na mnie spore wrażenie, nie tylko ze względu na treść, ale też z powodu tej narracji. Hal Breg, główny bohater „Powrotu z gwiazd”, książki, którą czytałem chyba ze trzy razy, też opowiadał w ten sposób. Dla mnie najważniejszy jest dystans, który można dzięki tego rodzaju przekazowi uzyskać, oraz jego specyficzna poetyka. Najbardziej chyba ujmują mnie momenty zadumy głównego bohatera: czy to Deckadra stojącego na balkonie apartamentu, sączącego whiskey i słuchającego odgłosów miasta, czy to Marlowe’a, patrzącego poprzez dym na swoje życie, czy Emeralda spoglądającego na tonące transportowce i zastanawiającego się, gdzie, do diabła, popełnił błąd. Dystans jest tym, na czym zależy mi chyba najbardziej, bo uspokaja i pozwala widzieć świat w odpowiedniej perspektywie, pozwala nazwać wydarzenia, nie tylko w nich uczestniczyć. A tego w życiu bardzo brakuje. Ludzie są jak zwierzęta w klatkach: rzucają się, obijają, otrzymują masę bodźców, nie mają czasu na refleksję.
J.W: A cyberpunk?
M.P.: Co do cyberpunku, słowo to znam wciąż jako pusty termin. To znaczy wiem, że gamedec po części wpisuje się w ten nurt, ale Gibsona, podobnie jak Chandlera, po prostu nie czytałem. Oglądałem Johny’ego Mnemonica z Keanu Reevsem w roli głównej i ten obraz, choć nienajambitniejszy, jest chyba najbliższy temu, co nazywa się cyberpunkiem, prawda? Grałem w System Shock 2 firmy Living Glass, w Bioshock genialnego developera, kompanii Origin. Tam były wszczepy, net, degeneracja, dekadencja. W gamedeku ich nie ma. To świat w zalany słońcem. Nie zawsze jest optymistyczny, ale prawie zawsze jest estetyczny. Coś jak uniwersum Star Wars. Pytasz, czy zawsze chciałem napisać coś w obu tych gatunkach. Myślę, że tak. Chciałem połączyć futurystkę, oczywiście uwzględniającą rozwój sieci i gier, z liryką osobistej historii bohatera.
J.W.: A to Twoje wymyślne gadżeciarstwo? Chcesz prześcignąć Verne’a, tak wciąż wymyślając nowe technologie? I tak przy okazji: nie wyhamowuje Cię nieco, że posłużę się cytatem książki Michio Kaku, „fizyka rzeczy niemożliwych”.
M.P.: Wiesz co, mam wrażenie, że nie mnożę gadżetów nad miarę. Wszystkie przedmioty, które wymyśliłem są przydatne i potrzebne. Ułatwiają życie. Taki na przykład duster, czyli robot, który sprząta dom. Albo obicoin, który pełni wszystkie możliwe medialne funkcje. Czy permed, osobisty doktor, który sam pamięta, co ma ci podać i kiedy, a nosisz go cały czas przy sobie. Z kolei przedmioty z kategorii mody są chyba marzeniem kobiet: animowane tipsy, mikroboty nieustannie dbające o fryzurę, preparaty zmieniające kolor włosów w ciągu kilku minut, urządzenia sprawiające, że nieustannie falują… Myślę, że ludzie będą chcieli mieć takie rzeczy, więc je wymyślam. Nie tworzę niczego bez potrzeby.
J.W.: A fizyka rzeczy niemożliwych?
M.P.: Co do fizyki rzeczy niemożliwych, nie czytałem tej książki, ale domyślam się, że Michio wyjaśnia w niej, jak można stworzyć to, co opisują tacy, jak ja, i jakim nakładem energii, prawda?
J.W.: Raczej studzi zapędy (śmiech).
M.P.: Och, cóż, kreuję rzeczywistość końca XXII wieku, która nie będzie się różniła od naszych czasów tak, jak początek XXI wieku różni się od początku XIX. Czasy zmieniają się wykładniczo. Studenci kierunków technicznych na czwartym roku dowiadują się, że to, czego uczyli się na roku pierwszym jest nieaktualne. W dzisiejszych czasach młodych ludzi przygotowuje się do zawodów, które jeszcze nie istnieją. Żyjemy w czasach przyspieszających zmian, przed nami okres, gdy pewne dziedziny / firmy będą daleko z przodu, a inne w tyle. Sąsiedzi będą się różnili zastosowaniem przedmiotów tak jak my i jaskiniowcy. Przed nami gigantyczna akceleracja i chaos technologiczny. W wielkim akceleratorze hadronów być może wkrótce zostanie odkryta cząstka Higgsa, która potwierdzi istnienie pola Higgsa, które powoduje, że cząstki mają masę. Co jednak się stanie, gdy jej nie wykryją? Kolejne teorie, kolejne równania? I co wtedy z fizyką rzeczy niemożliwych? Zagwostka.
J.W.: Masz jakieś pomysły?
M.P.: Wyobraź sobie, że nasz świat to obraz na monitorze. Żyjemy na nim jako cząstki pikseli. Dzisiejszy stan fizyki i matematyki ciągle stara się rozgryźć, jak monitor jest skonstruowany. Czasami próbujemy na siłę zamienić jeden piksel z drugim, zmienić jego kolor i gigantycznymi nakładami energii nam się to udaje, albo wiemy, że przy zastosowaniu jeszcze większych mocy byłoby to możliwe. Jednak gdybyśmy dotarli do bebechów komputera, który generuje obraz, zamiana piksela w tę czy inną stronę nie stanowiłaby żadnego problemu. BEZ WYDATKÓW ENERGETYCZNYCH. Robilibyśmy to wyłącznie za pomocą informacji. Sama forma, słowo, liczba, wzór, miałyby rolę sprawczą. Założywszy, że wiedzielibyśmy, gdzie powiedzieć „abrakadabra” i jakim językiem.
J.W.: A gamedec?
M.P.: Zauważ, że w gamedecverse nie opisuję tego, co robią fizycy. Opisuję fizyków (szaleńców – Lamę, Mirova), ale nie ich pracę. Nie mam pojęcia, jakimi narzędziami technicznymi i pojęciowymi będą operować. Zakładam natomiast, że ich fizyka będzie bliższa owemu „abrakadabra” niż nasze usilne stukanie młotkiem energii w cząstki, co do których natury nie mamy żadnego pojęcia, podobnie jak nie rozumiemy czym jest psychika. Tak więc czy mnie wyhamowuje fizyka rzeczy niemożliwych? Nie bardzo. Staram się tylko zachować umiar i proporcje w tym, co wymyślam. Nie zawsze to wychodzi, bo tworzę świat w oparciu o założenia oparte na założeniach. I trochę na marzeniach.
J.W.: Zdajesz sobie sprawę, że Twój Torkil zajął ten jedyny wolny skrawek przestrzeni, którego nie zajął Geralt? Że Twoja saga to, jak by nie patrzeć, najpoważniejsza obecnie konkurencja dla sagi Andrzeja Sapkowskiego?
M.P.: Jakub, powinienem Cię na rękach nosić za to stwierdzenie. Tak, zdaję sobie z tego sprawę. Gamedec, moim zdaniem, a jak się okazuje, także Twoim, to najlepsza polska saga science – fiction. Gdy tworzyłem jej zręby, obserwowałem rozwój popularności Wiedźmina i starałem się zrobić coś równoległego, ale oczywiście po swojemu, no i nie fantasy. Ucząc się na twórczości Andrzeja, zapamiętywałem, które fragmenty mi się podobały, a które nie. Opowieść o gamedeku, to, podobnie jak saga o Geralcie z Rivii, przekaz skoncentrowany na jednym człowieku. Przy czym, inaczej niż twórca Wiedźmina, ja bardziej się skupiam na Torkilu (denerwowałem się, gdy Andrzej zbyt długo opisywał postacie drugo i trzecioplanowe). Właśnie zdałem sobie sprawę, że w tomie V nie będzie już takiej koncentracji na Aymorze, bo chcę pokazać szersze tło. Czyżby Andrzej miał rację?
J.W.: Z moich obserwacji praw, jakie rządzą narracją, wynika, że skierowanie uwagi na coś innego niż bohater rzadko wychodzi książce na zdrowie. Nie obawiasz się, że „popłyniesz”, kiedy ważniejsze od Torkila staną się na przykład opisy nowego, wspaniałego świata?
M.P.: Świetna uwaga. Obawiam się. Dlatego staram się, żeby opisy niezwiązane z Torkilem były w miarę krótkie, naprawdę ważne (nieważne nie powinny się w książce w ogóle pojawić) i naprawdę interesujące. Mają służyć wyłącznie temu, by czytelnik (czytelniczka) mógł (mogła) zrozumieć, co się dzieje. Globalnie. Pojedynczy człowiek raczej nie miałby szansy wszystkiego ogarnąć. Dziać się będzie tak dużo i tak ciekawie, że szkoda coś istotnego pominąć. A zresztą, ciągle piszę tę książkę. Może się ostatecznie okazać, że większość z tych fragmentów wytnę i nie będzie dyskusji.
J.W.: Dobra, to teraz strzelę z grubszej rurki. Jak Ci się zdaje, Marcinie, kiedy człowiek udoskonalany wciąż przez technikę przestanie być człowiekiem, a zacznie być… No właśnie, czym?
M.P.: O, człowiek w ogóle nie jest niczym. Bardzo odkrywcze i bardzo zgrabne zdanie, prawda? Weź plastelinę i przytul ją do plastikowego misia, a stanie się negatywem zwierzaka. Wtul ją w krawędź biurka a stanie się antykrawędzią. Dotknij jej palcem, a pokaże Ci odcisk linii papilarnych. Człowiek objawia się w sytuacji, w relacji, jakby rozbłyska w interakcji. To nie ja powiedziałem w zasadzie, tylko Harry Sullivan w swojej przedziwnej teorii psychiatrii. Tak się to nazywa: „interpersonalna teoria psychiatrii Harry’ego Sullivana”. Autor twierdzi, że osobowość nie istnieje. Zobacz, ludzie, w tym ja i pewnie Ty też, wyobrażają sobie, że osobowość to jakaś struktura, wiązka funkcji psychicznych, obszar, miejsce w mózgu, sieć powiązań, coś przestrzennego, niechby informacyjnego.
J.W.: Mniej więcej.
M.P.: A Sullivan mówi – nie. Osobowość to mit. Osobowość objawia się w interakcji. W rozmowie, w reakcji, ona rozbłyska, wyłania się, by potem zniknąć, zapaść się, stracić ostrość, kontur.
J.W.: I co z człowiekiem?
M.P.: Człowiek zostanie człowiekiem, Jakubie, tak mi się zdaje, niezależnie od sytuacji.
J.W.: Na pewno?
M.P.: Pytanie brzmi: czy my w ogóle wiemy, czym jest człowiek? Zwróć uwagę, że nieustannie wsadzamy go w jakieś schematy: mówimy „facet to ten, co nosi spodnie” zapominając, że Thorgal nosił spódniczkę, Szkoci zakładali i nadal zakładają kilty, w puszczy amazońskiej panuje moda na wdzianka z liści, a w Afryce gdzieniegdzie na naprąciowe rurki. Więc czy facet to ten, co nosi spodnie? Nie. Mówimy: człowiek zawiera małżeństwa. I znowu nieprawda. Bo jeden zawiera, inny nie. Są kraje, gdzie mężczyzna ma wiele partnerek, bywają społeczności, gdzie kobieta ma wielu panów. Są homoseksualiści, transseksualiści, transwestyci, mężczyźni z piersiami i kobiety z penisami, w naszym kraju i każdym innym jest więcej hermafrodytów (osób, które urodziły się z penisami i pochwami, obojnaków) niż ludzi chorych na zespół Downa. Tylko sprawa jest wstydliwa, więc się to ukrywa. Co więcej, ponieważ prawo nie uwzględnia trzeciej płci, zaraz po urodzeniu, na chybił trafił, coś się ucina, albo zaszywa, niejednokrotnie błędnie, robiąc tym ludziom wielką krzywdę. Schemat, w który włożony jest człowiek, na przykład taki, że „płcie są dwie, a nie trzy”, powoduje, że interseksualistów się zwyczajnie nie widzi. Człowiek, tak jak każda żywa istota, jest niesłychanie plastyczny, może jest najbardziej elastycznym zwierzęciem ze wszystkich stworzeń wielokomórkowych. Człowiek jest brązowy, żółty, różowy, jasnobrązowy, prawie biały, niski, wysoki, bardzo niski, bardzo wysoki, mówi setką języków, a każdy z nich, jeśli nie jest „mój”, brzmi dziwnie i obco. Ostatnio oglądałem jakąś arabską telewizję. Mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna w brązowym garniturze, z obowiązkowymi wąsami, śpiewał piosenkę przy akompaniamencie niewielkiego zespołu. Podniecał się, pocił, wkładał w występ całego siebie. Melodia, aranżacja, zupełnie do mnie nie przemawiały. Człowiek przeciągał głoski, tembr mu falował, wydłużała się melodia tam, gdzie dla Europejczyka powinna się skończyć, akcenty były kładzione, gdzie „nie powinny”. Jeśliby porównać muzykę do miasta, to w miejscu centrum ziały pustki, a gdzie dla nas są przedmieścia, strzelały w górę wieże minaretów. Dopóki tak sobie słuchałem bezrefleksyjnie, nie widziałem w występie niczego nadzwyczajnego. Uderzył mnie, gdy uzmysłowiłem sobie prostą rzecz: ten człowiek mógłby być moim wujem, stryjem, znajomym, nawet przyjacielem. Gdyby urodził się w Polsce, śpiewałby zapewne „przepióreczkę”, kładąc akcenty i stosując melodię, która ludziom urodzonym w naszym kraju wydaje się naturalna. Ale on urodził się w Arabii Saudyjskiej czy innym Katarze i naturalna, normalna, jest dla niego inna akcentacja, inny język, inna melodia. Co innego go zachwyca, co innego pociąga. Ja jestem człowiek i on jest człowiek. Ale różnimy się dramatycznie. W jego struktury psychicznie wrosła arabska muzyka, arabski język, arabskie widzenie czasu, arabska estetyka. Ja pokochałem „Oj joj jooj” zespołu Mazowsze, kolorowe spódnice, „Jaskółkę” Stana Borysa, „Balladę wojów bolesławskich” Niemena, „Samotny dom” Budki Suflera… I rock’n roll. Jak to jest, że ten wąsacz z telewizji, siedzący obok mnie w samochodzie, słyszący niechby „Fields of Gold” Stinga nie będzie przeżywał tej piosenki jak ja? Będzie dla niego zlepkiem brzmień pozbawionych znaczenia. Za to, gdy włączy swoje „ajajajaaaaa jajajaj jajajj”, będzie się poruszał, falował, zachwycał, a dla mnie te dźwięki – tak samo jak dla niego Sting – będą bezsensowne, pozbawione znaczeniowych konotacji? Już dzisiaj, Jakubie, nie mamy pojęcia, czym jest człowiek.
J.W.: Nie przeraża Cię to?
M.P.: Podczas drugiej wojny światowej faszyści rozstrzelali polskich intelektualistów. Boy zginął we Lwowie trafiony niemiecką kulą. Kto go zabił? Mastodont? Nie, człowiek to zrobił. W Hiroszimie i Nagasaki zabito tysiące istnień. Co ich zabiło? Bomby? Nie. Ludzie. Z drugiej strony, opisano enklawy ludzkie, w których języku nie było słów związanych z przemocą.
J.W.: To kim jest dziś człowiek według Ciebie?
M.P: Człowiek jest jedną wielką cholerną potencjalnością. Świadomym (nie zawsze samoświadomym) bytem zaopatrzonym z reguły w dwie nogi, dwie ręce i głowę, posługującym się kodem językowym do komunikacji z innymi osobnikami tego samego gatunku. Dostosowuje się, adaptuje, przyjmuje normy, wzorce, zmienia je. Gdy przyjrzymy się temu, jak bardzo różnią się od siebie ludzie teraz, już nas zacznie boleć głowa. Co ciekawe, nie będziemy umieli odpowiedzieć na pytanie: która ze społeczności reprezentuje „człowieka właściwego”, a która już nie. Czy my jesteśmy prawdziwymi ludźmi, którzy rozumiemy pojęcie „ja”, czy prawdziwymi ludźmi są członkowie plemion, gdzie termin „ja” nie istnieje ( i to, co opisuje), dlatego wykluczenie ze społeczności jest równoznaczne ze śmiercią? Ty i ja mówimy: „zakładam spodnie”. U nich mówi się „spodnie są zakładane”. I to też są ludzie. Dlatego, Jakubie, myślę, że człowiek przyszłości wciąż będzie człowiekiem, przy założeniu, że nie mamy zielonego pojęcia, czym (kim) jest człowiek.
J.W.: W przyszłości będziemy całkiem inni, czy coś nam zostanie z tego, czym dysponujemy dzisiaj?
M.P.: Mam nadzieję, że pozostaną nam jakieś podstawowe, chyba pozytywne ludzkie cechy, takie jak dążenie do dobra, piękna i ciekawość, których, nota bene, w dzisiejszych czasach wcale tak często nie obserwujemy.
J.W.: Na Twojej stronie jest podstrona „Warsztat”. Ale nie ma tam zbyt wielu informacji. Czy zechciałbyś podzielić się kilkoma sekretami, jakie musiałeś posiąść, pisząc swoje książki? Są może jakieś żelazne zasady, których przestrzeganie podczas tworzenia pomaga Ci w utrzymaniu stałego, wysokiego poziomu?
M.P.: Nie wiem, czy powiem coś oryginalnego, ale skoro prosisz, to się podzielę. Najpierw biorę wielką płachtę papieru (sprawdzają się tyły ściennych kalendarzy) i rozpisuję na niej główne siły animujące sytuację gospodarczo – militarno – polityczną. Obmyślam cele i przyczyny ich działalności, tworzę drzewa zależności, które wcześniej czy później generują konflikty między nimi. W ten sposób fabularne tło tworzy się samo. Jest dzięki tej metodzie spójne, nie naciągane, logiczne, uwzględnia większość czynników, bo nad taką płachtą długo deliberuję. Uzyskuję kontekst zdarzeń, który nosi znamiona prawdopodobieństwa, które tak często jest podnoszone przez czytelników. Potem wrzucam na tę siatkę głównego bohatera i bohaterów drugoplanowych. Robię z nimi to samo, czyli obmyślam przyczyny i cele ich działań oraz jak wchodzą ze sobą w konflikt. Tak tworzy się zarys fabuły głównoplanowej, która oczywiście uwzględnia większość wydarzeń tła (nie wszystkie, bo wtedy powieść stałaby się nieczytelna). Na podstawie tego, co rozrysuję na karcie, piszę w komputerze dokument zbierający wszystko razem. Taki skrypt do drugiej opowieści o Torkilu, czyli tomu V i VI ma około stu książkowych stron. To np. symulacje rozwoju społeczeństw w kilku lokacjach, omówienie zwyczajów i praw, rozważania natury filozoficznej, psychologicznej, pomysły, dodatkowe idee.
J.W.: A jakieś plany układasz?
M.P.: Piszę konspekt książki posiłkując się wielką płachtą i spisanym skryptem. Tu już po kolei opisane są rozdziały: co po czym i dlaczego.
J.W.: Reasearch?
M.P.: Czytam źródła. Ksiażki o fizyce, psychologiczne, sięgam do internetu, żeby dowiedzieć się, na czym polega, powiedzmy, militarne zakłócanie sygnałów elektromagnetycznych, poznaję doktrynę taoistyczną, myśli pana Sun Zi od sztuki wojennej, oglądam programy naukowe na temat nanotechnologii, zapoznaję się z życiorysem Einsteina, generalnie chłonę ile mogę. To bardzo męczące. Często mam syndrom przejedzenia informacją, bo informacje nie tylko zbieram, ale też sam generuję i zapisuję albo na dyktafonie, albo od razu w laptopie czy komputerze.
J.W.: Czym to się kończy?
M.P.: Piszę właściwą książkę. Pisanie jest żywe. Konspekt – martwy. Toteż w tym procesie powstają nowe myśli, pomysły, zdarzenia, okoliczności, nie uwzględnione w planie. Wtedy modyfikuję treść, a pewne części konspektu odrzucam. Pierwsze pisanie jest jak kładzenie podmalówki. Są tam niedociągnięcia stylistyczne, nie ma szczegółów opisów, często zamiast nazwy własnej wstawiam „XXX”, bywa, że zapominam nazwiska czy imienia jakiejś postaci, wtedy też ląduje w tym miejscu potrójny „X”. Często jest tak, że powinienem sobie w danej scenie wyobrazić jakieś miejsce, rodzaj ubioru, czy choćby twarz bohatera / bohaterki, a nie mam siły bądź nie chcę się na tym koncentrować. Piszę wiec dalej wiedząc, że przy drugim czytaniu albo pisaniu wstawię odpowiednie fragmenty. Najważniejsza jest dla mnie spójność emocjonalna, czyli zrozumiałe zachowanie bohaterów, trzymanie nastroju, napięcia przeżyciowego. Dlatego źle mi się pisze, gdy jestem zmęczony, lub gdy ktoś mi przeszkadza. Dobrze rzecz idzie, gdy jestem wypoczęty i słucham odpowiedniej muzyki. Staram się katalogować utwory i gdy tworzę nastrój liryczny, słucham muzyki rzewnej, gdy opisuję sceny dynamiczne, słucham kawałków ostrych, itd.
J.W.: Poprawki?
M.P.: Bywa, że opis jakiegoś wymyślonego przeze mnie obiektu kuleje. Rozumiem wtedy, że powinienem go zobaczyć, bo umykają mi szczegóły, w których tkwi diabeł. Rysuję, przyglądam się, już pojmuję, czego nie uwzględniłem. Opis staje się prawdopodobny.
J.W.: Więcej poprawek?
M.P.: Zdarza się, że gubię tło. Zapominam o technologiach, które wymyśliłem, o możliwościach świata. Wtedy muszę przerwać pisanie i wrócić do czytania tego stustronicowego dokumentu. Zapominam o ważnych bohaterach. Wtedy zapisuję w notatkach, co powinni robić, gdzie ich umieścić. Z pewnością czytelnik / czytelniczka będzie oczekiwać, że powiem dwa słowa, co się stało ze Steffi, czy z Harrym. Stwierdzam, że pewne sceny się powtarzają, a powinny być zróżnicowane, jak barwy na płótnie. Wtedy zapisuję problem w pamięci i miarę upływu czasu, gdy mnie coś zainspiruje, jakaś myśl wpadnie do głowy, modyfikuję je, by dały więcej koloru, więcej treści.
J.W.: Miewasz czasem problemy z „siłami twórczymi”?
M.P.: Bywa, że nie potrafię wytworzyć w sobie odpowiedniego nastroju (tak, tak, pisarz jest trochę jak aktor). Wtedy sięgam do zapisków poczynionych wcześniej – mam ich duży zbiór – opisujących takie czy inne uczucie. Stosuję je jako swoiste „gotowce”. Zdarza się, że korzystam z zapisanych dialogów z osobistego życia, bo są tak intensywne i prawdziwe. Jeśli pasują do treści książki, wstawiam je, odpowiednio przekształcając.
J.W.: Ale jakoś to idzie?
M.P.: Drugie, trzecie, czwarte czytanie i pisanie ma na celu wygładzenie stylu, zlikwidowanie nielogiczności, uczesanie fal uczuciowych, czyli takie ustawienie emocji, żeby czytelnik nie był zdziwiony, że w danym momencie bohater krzyczy, a w innym jest zimny i nieobecny. Generalnie podchodzę do pisania jak do malowania: patrzę na tekst jak na płótno i dążę do zróżnicowania oraz uchwycenia pięknych proporcji. Tekst musi dla mnie być o czymś, musi być przekaz nie tylko intelektualny, ale też przeżyciowy. Czasami nie wiem, jak rozwiązać emocjonalny węzeł. Wtedy pomaga mi odpowiednie nastawienie i poddanie się nastrojowi. Wynik pojawia się sam. Jest zaskakujący dla mnie, mam nadzieję, że dla czytelnika też i domyka całość, jak odpowiednio dobrany akord. Potem przestaję cokolwiek widzieć. Za tekst zabiera się pani redaktor i robi z nim, co chce. Przeważnie tnie. Na niektóre poprawki się zgadzam, za niektóre jestem wdzięczny, inne traktuję jako nieporozumienie i staram się wyjaśnić, o co autorowi chodziło. Z reguły w atmosferze dialogu (bądź monologu z mojej strony) udaje się uzyskać zadowalający kształt tekstu. Potem jest jeszcze jedno – dwa czytania i wreszcie uwalniam się od utworu. Jak widzisz, trochę to trwa i angażuje. Angażuje tak bardzo, że ostatnio skonstatowałem, że siedemdziesiąt procent mojego życia to życie wewnętrzne. Na bycie „na zewnątrz” brakuje mi zasobów.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
M.P.: Nie wiem, czy dobrze rozumiem pytanie. Ale spróbuję. Gdybym wyszedł z siebie i spojrzał z perspektywy, widzę siebie nieco w cieniu, za postaciami głównoplanowymi. Wciąż za mało znanego i nie do końca docenionego. Wyjątkiem jest Ewa Białołęcka, która, w przeciwieństwie do innych pisarzy i pisarek, gamedeka przeczytała i bardzo, bardzo go doceniła, za co będę jej wdzięczny do końca moich dni.
J.W.: Nadejdzie czas gamedeca? Już nadszedł?
M.P.: Myślę, mam nadzieję, przewiduję, że nadciąga dobry czas. Po pierwsze, dlatego, że pojawi się (wreszcie) IV tom, pewnie w lutym 2010, który domknie pierwszą opowieść o gamedeku: moje pierwsze zdanie literackie, na razie otwarte, bez pointy, uzyska koronę. Chciałbym, żeby publikacja IV tomu była przyczynkiem do dyskusji i rozmów, w życiu realnym i w internecie, na łamach prasy, być może radia? Wydaje mi się, że będzie o czym rozmawiać. Po drugie zdarzy się coś jeszcze. Na razie nie wiem co, ale najwyższy czas, żeby się stało. Probabilistyka podpowiada, że wysiłek, który włożyłem w poruszenie koła zamachowego opisanego przez Jima Collinsa w książce „Od dobrego do wielkiego”, zacznie wywoływać w otoczeniu zmiany. O, proszę, prosty przykład: napisałeś do mnie i robimy ten wywiad.
J.W.: A jak to się ma do Twojego bycia lekarzem, do prowadzonych przez Ciebie Treningów Osobowości? Dobrze się czujesz w tak wielu wcieleniach występując?
M.P.: Niedobrze się czuję. Przygotowanie do szkolenia to ciężki kawałek chleba. Zanim człowiek wszystko obmyśli, przyswoi sobie odpowiednią wiedzę (nie jestem w stanie wszystkiego utrzymywać w pamięci, wiele rzeczy trzeba odświeżać, wielu dziedzin trzeba się uczyć od zera), przemyśli ćwiczenia, ich kolejność, jakoś to ułoży, mija tydzień – dwa. Przy cięższych szkoleniach nawet miesiąc. Często do treningu trzeba napisać podręcznik. To wymaga wyrzucenia z głowy wszystkich innych spraw. Samo prowadzenie zajęć i warsztatów jest już przyjemnością (wymagającą jednak dużego skupienia) i daje satysfakcję. Ale potem, po powrocie do domu, trochę trwa, zanim odpocznę i wrócę do pisania. Chciałbym żyć wyłącznie z twórczości (kupujcie moje książki!) (śmiech).
J.W.: Co cię skłoniło do napisania antyporadnika pod tytułem „Sprzedaż albo śmierć?”? Komuś czy jakiemuś zjawisku chciałeś się przeciwstawić? Od czegoś w swoim myśleniu uwolnić się?
M.P. Tę książkę pisałem siedem lat. Pierwszą wersję stworzyłem dość szybko jako protest i kpinę ze zjawisk, które obserwowałem w konsorcjach: firmach farmaceutycznych, telekomunikacyjnych, bankach, firmach ubezpieczeniowych. Nie tak ważne są obszary ich działalności, co nowomody i zakłamanie w nich panujące. Nie mogłem uwierzyć, że młodzi ludzie, ledwie opierzeni, wchodzili w system nienawiści do konkurencji, walki o rynek, oszustw, a nawet samooszukiwania się, praktycznie bezrefleksyjnie, gładko, jakby to było najnaturalniejsze w świecie. Samooszukiwanie się było chyba najgorsze. Wraz z upływem lat uzupełniałem początkowo bardzo ostry tekst fragmentami wyjaśniającymi takie czy inne zjawisko. Nie chciałem pozostawiać czytelnika z poczuciem, że coś jest nie tak, ale bez słowa, co.
J.W.: Skąd natchnienie do tej Twojej książki?
M.P.: Gdy poznałem psychologię społeczną, zorientowałem się, że owo samooszukiwanie się jest podstawowym mechanizmem, jaki człowiek stosuje w sytuacji, gdy robi coś sprzecznego ze swoimi poprzednimi przekonaniami. Powstaje w nim tzw. „dysonans poznawczy”, który jest rozdźwiękiem między tym, co robi i tym, co myśli. Dąży wtedy do jego redukcji. Ponieważ przeważnie nie może zmodyfikować tego, co robi (bo albo już zrobił, albo modyfikacja jest niemożliwa ze względów służbowych, czyli bytowych), zmienia przekonania tak, by pasowały do tego, co czyni. Pomaga w redukcji dysonansu poznawczego mechanizm obrony osobowości zwany racjonalizacją. Gdy to pojąłem, jeszcze bardziej złagodziłem ton książki i postarałem się, by brzmiała nie tylko jak ośmieszenie i walka z ludźmi, którzy są w korporacjach, ale jak wzmocnienie i pomoc w zrozumieniu, w jakim otoczeniu pracują. „Antyporadnik” przestał uderzać w czytelnika. Zamiast tego grzmoci wespół z nim w to, co, mam nadzieję, on także widzi.
J.W.: Prowadzisz kilka stron w necie, masz stały i chyba dobry kontakt z fanami Twojego pisania. Czy to Ci pomaga, stymuluje do jeszcze większej wydajności, czy może czujesz, że w związku z tym pojawiają się jakieś ograniczenia, przymusy pisania o tym czy o tamtym?
M.P.: Założenie strony www.GamedecZone.com wynikało z wczucia się w sytuację czytelnika. Doskonale pamiętałem swoje rozczarowanie, gdy nie mogłem znaleźć żadnej oficjalnej strony poświęconej swojemu ulubionemu bohaterowi literackiemu. Stwierdziłem, że jeśli ktoś polubi Torkila, powinien bez trudu znaleźć o nim miejsce w sieci. Praca nad stroną graficzną i programistyczną strony była długa i uciążliwa. W tej chwili wygląda to dobrze, ale był okres, na samym początku, gdy ktoś ujawnił całkowicie roboczą wersję, która była ani poważna, ani do wglądu publicznego.
J.W.: Daje Ci to cały czas satysfakcję?
M.P.: W tej chwili pisanie newsów do GZ traktuję jako przymus. Jest to jedno z wielu zadań i chętnie przywitałbym kogoś, kto robiłby to za mnie, zwłaszcza, że strona jest dwujęzyczna. Nie mam problemów z angielskim, ale fakt faktem, muszę pisać każdą informację dwa razy. Czasami stronę trzeba zmodyfikować graficznie czy programistycznie. To znowu zabiera czas i energię. Jest oficjalne forum Gamedec Zone. Dość często uczestniczę tam w dyskusjach, czasami bardzo ciekawych, ale każdy dłuższy wpis oddala datę premiery kolejnej książki. Napisanie czegoś sensownego wymaga zaangażowania intelektualnego i emocjonalnego. Nie chcę pisać byle czego. Rezultat jest taki, że zamiast napisać rozdział książki, piszę wpis na forum. Utrzymuję dzięki temu kontakt z ważną dla mnie, bardzo ważną, ale wąską grupą przyjaciół, czytelników. Czasami, gdzieś na innym forum, ktoś zadaje pytanie, o którym wiem, że odpowiedź zmusi mnie do niezłego główkowania. Wtedy jestem zły i wdzięczny jednocześnie. Zawsze z takich rozmów wynikają ważne dla mnie wnioski, które pomagają wzbogacić lub zmodyfikować świat gamedeka, ale, jak wcześniej pisałem, absorbują.
J.W.: Blog i felietony do „Nowej Fantastyki”. Czym są dla Ciebie te media, zwłaszcza blog, który obecnie jest chyba najpopularniejszą formą ekspresji? Co Ci daje pisanie blogowych notek i uprawianie felietonistyki?
M.P.: Felietony i blog są formą, przepraszam, autopromocji. Bardzo chciałem pisać artykuły do Nowej Fantastyki też z tego względu, że podziwiałem Leszka Jęczmyka, Marka Oramusa, Jacka Sobotę, którzy byli przez wiele lat stałymi felietonistami w tym piśmie. Podobały mi się też wpisy Jarka Grzędowicza. Uważałem felietonowanie w NF za osiągnięcie swego rodzaju szczytu. Miałem silną potrzebę przeciwstawienia się pewnym trendom, które widziałem w środowisku miłośników fantastyki, specyficznym normom, moim zdaniem niewłaściwym. Pierwsze felietony były swoistą krucjatą mającą je skruszyć. Teraz staram się dzielić obserwacjami innego rodzaju. Czasami tworzę teksty osobiste, żeby raz zwierzyć się z czegoś ważnego, dwa, umożliwić czytelnikom identyfikację z podobnymi sprawami u siebie. W ten sposób działa mechanizm: „Ojej, facet przyznaje się do takich rzeczy? To może i ja się wreszcie przyznam i coś z tym zrobię?”. Felietonistyka zmusza do wysilenia szarych komórek i opracowania nowych tematów. To pomaga potem przy pisaniu książek.
J.W.: A blog?
M.P.: Co do blogu, nigdy nie rozumiałem tej działalności. Nadal nie rozumiem. Mam na myśli, że jeśli coś piszę, to wtedy, gdy uważam, że mam coś ciekawego do powiedzenia. Jak można robić wpisy dwa, trzy razy w tygodniu? Czy rzeczywiście są ludzie, którzy tak często coś odkrywają? Traktuję blog, jak napisałem w pierwszym zdaniu. Chodzi o obecność. Regularne, marketingowe, przypominanie o swoim istnieniu. W tej chwili postępuję z nim (na oficjalnej stronie CD Action, tam, gdzie jest naprawdę dużo graczy), dość kuriozalnie: wrzucam stare artykuły, regularnie, dwa razy w tygodniu. Korzystam z tekstów, które kiedyś wyszły w NF, w Czasie Fantastyki, w lokalnej prasie (mam swoją rubrykę w bardzo szanowanej w Chotomowie gazecie „Dookoła nas”), czasami przerabiam naprędce jakiś rozdział z niepublikowanej jeszcze drugiej części „Antyporadnika”. Coś mi się skojarzyło: pamiętam, jeszcze w czasach PRL’u, pod dachem starego Dworca Centralnego wisiały takie długie, „ozdobne” listwy betonowe. Przez wiele lat na jednej z nich przyklejone były dwa napisy: „Sony” i „Panasonic”. Nie rozumiałem, po co ktoś wsadził tam te dwie nazwy własne, bez zdjęć produktów, takie gołe. Potem, gdy te marki czy firmy (człowiek czasami się gubi) zaatakowały rynek, zrozumiałem, że napisy spowodowały, że potencjalni klienci nie traktowali już tych firm jako nowych, obcych. One były już „nasze”, „swoje”. To zjawisko jest znane w psychologii poznawczej i psychologii marketingu, czerpiącej garściami z tej pierwszej. Blog i felietony pełnią tę rolę. Są stale wiszącymi napisami. Przy okazji pozwalają dzielić się, mam nadzieję, niebanalnymi spostrzeżeniami na temat rzeczywistości zewnętrznej i wewnętrznej. To są naprawdę fascynujące rzeczy i cieszę się, że mogę o nich publicznie pisać. Jeszcze bardziej się cieszę, gdy słyszę, że dla kogoś te teksty są ważne. Bo są. Jak się okazuje, szyld reklamowy może pełnić podwójną funkcję.
J.W.: Jak widzisz współczesną literaturę SF i fantasy, światową i rodzimą? Nie przeszkadza Ci, że jest to taki moloch sterowany w głównej mierze komercyjnymi potrzebami wydawców?
M.P.: Kilkanaście lat wstecz gry komputerowe robili wizjonerzy i zapaleńcy. Chris i Erin Robertsowie (Wing Commander, Privateer, Bioforge), Richard Garriott (seria Ultima)… cykl Myst powstawał w garażu. Na naszych oczach twórców tych wchłonęły wielkie korporacje jak na przykład Electronic Arts. Ultima IX nigdy nie została ukończona: wypuszczono ją z niezoptymalizowanym silnikiem. Teraz gry to wynik kompromisu między marzeniami znakomitych twórców i potrzebami sprzedażowymi niby opartymi na potrzebach odbiorców. Pamiętam książki Stanisława Lema, Janusza Zajdla, panów Trepki, Prostaka, Snerga, wielu innych. Gdy ktoś decydował się pisać, to po coś. Chciał przekazać ważną treść, podzielić się istotną nowością, rewelacją, objawieniem. I wydawało się to naturalne: ciąży ci pomysł, chcesz coś zrelacjonować, boli cię tu czy tam i chcesz wykreować terapię dla siebie i wielu, którzy cię przeczytają? Pisz! Tak pisała Ursula Le Guin, J. R. R. Tolkien, terapią jest „Niekończąca się opowieść” i „Hobbit”. Wracamy do tego, o czym wspominałem przy pytaniu o blog i felietony. W moim przekonaniu, jeśli ktoś ma do przekazania coś naprawdę ważnego, jeśli tworzy konstrukt emocjonalno-intelektualny, który przekształca coś w duszy, pozwala spojrzeć dalej, wyżej, lepiej, jeśli leczy rany, czy daje poczucie oparcia, to raczej jego proces twórczy nie trwa krótko. Ktoś taki nie pisze książki za książką. Jeśli ktoś tak robi (pisze książkę za książką), to znaczy, że albo jest geniuszem, albo lubi gadać, tak jak wielu ludzi w dzisiejszych czasach (np. przez telefon): długo i o niczym. Obecnie tu, ale zwłaszcza za granicą (USA) podsyca się duch twórczy i wmawia się nieomal każdemu, że może być artystą i kreatywnym pisarzem (creative writer). Pisze więc coraz więcej ludzi, i z tego, co czytam, nieźle im to wychodzi. Mamy więc mnóstwo, całe mnóstwo niezłych książek. Mamy też trochę rzeczy dobrych i trochę złych. I bardzo mało przekazów wybitnych tudzież beznadziejnych. Komercyjna potrzeba wydawcy, o której piszesz, może być chyba opisana tak: dużo ludzi ma kupować więcej i więcej. Skoro tak, to nie celujemy w czytelnika, któremu zależy na treściach wyjątkowych, bo wtedy czytelnik statystyczny książki nie zrozumie i ją odrzuci. Tak myślą, trochę na skróty, idioci z marketingu i obniżają poziom prezentowanych tytułów. Wiesz, wydaje mi się, że to, co nazywamy potrzebami wydawców, jest mylone z tym, co twierdzą niedouczeni marketingowy, a w co wierzą ich szefowie. Niedouczony marketingowiec pyta potencjalnego klienta: „Co ci się podoba? Czego potrzebujesz? Gustujesz w tym czy w tamtym?” Jest to genialna metoda. Równie dobrze nauczyciel mógłby pytać uczniów: „Drogie dzieci, czy podoba wam się język polski? Co wolicie przerabiać: Pana Tadeusza, czy Tytusa Romka i A’Tomka?” Taka postawa w błyskawicznym tempie doprowadziłaby do skretynienia rzeszy uczniowskiej, co do tego nikt nie ma wątpliwości.
J.W.: Masz jakiś pomysł, jak to usprawnić? Jak sprawić, żeby szkoła nie była tak destrukcyjna?
M.P.: W szkołach jest (lub powinno być) tak, że byt wyżej zorganizowany (nauczyciel) pokazuje trudną ścieżkę bytom niżej zorganizowanym (uczniom), dzięki czemu byty te mozolnie wspinają się w górę. Tak rozwija się społeczeństwo, cywilizacja, jest to droga wzwyż. Jeśli w jakiejś dziedzinie byty niżej zorganizowane (statystyczny zjadacz produktów) wskazują ścieżkę bytom wyżej zorganizowanym (no, niech będzie, że marketingowcom), to droga, którą podążymy i podążamy, będzie wiodła w dół. Cały szkopuł polega na tym, że ci Kowalscy, czyli statystyczni obywatele wcale niekoniecznie chcą rozrywki płaskiej i prostej. Problem polega na tym, że najczęściej nie potrafią wyrazić swoich pragnień wyższych, często się ich wstydzą, podczas rozmów z marketingowcami działa zasada adekwatności do grupy, więc koniec końców ci ostatni uzyskują odpowiedź najbardziej prawdopodobną (coś jak w Familiadzie), a nie prawdziwą. Na szczęście nie da się wszystkiego kontrolować i rzeczy ambitniejsze powstają tu i ówdzie, chociaż mało kto na nie czeka. I tu pojawia się problem. Bo skoro jest całe mnóstwo rzeczy niezłych i trochę rzeczy dobrych, jak znaleźć przekaz genialny? Jak to zrobić w czasach, w których pisarz czy twórca filmowy nie musi już za bardzo się starać, bo gro roboty wykonują za nich spece od PR, imidżu i innego wizażu? Żyjemy w czasach nieprawdopodobnego rozkwitu formy. Formy reklamowe zbliżyły się do ideału. Perfekcyjnie upozowane aktorki i aktorzy w perfekcyjnie wymodelowanych tłach, idealnie zaprojektowane loga, zamaszyście wymalowane dekoracje. Dobrze wynagradzany grafik zrobi doskonałą okładkę, inny stworzy śliczny znak, książka będzie błyszczeć i świecić, mamić kolorami. Takich tomów, takich filmów, takich gier są dzisiaj tysiące. Jak znaleźć wartościowe? Niby wciąż jest prosty sposób: czytać recenzje. Ale on się jakoś nie sprawdza.
J.W.: Wróćmy na moment do rodzimej SF i fantasy. Chcesz cos dopowiedzieć do tego, jak je widzisz?
M.P.: Za słabo znam jedną i drugą, żeby się wypowiadać. Więc, niestety, sam będziesz musiał ocenić te obszary, ja Ci trochę pomogę opowiastką o muzyce. Idziesz na koncert. Na scenie kilku panów we frakach i pań w kreacjach rzępoli tak, że masz ochotę krzyknąć, żeby przestali. Wizje, które Ci przychodzą do głowy to fekalia, pęknięcia, drzazgi i kurz. Muzyka kaleczy ucho, rani głowę, powoduje rozbicie. Wreszcie koniec koncertu, ruszasz na bankiet. A tam co? Uśmiechasz się od ucha do ucha, słuchasz komplementów, jakie wszyscy prawią dyrygentowi i kompozytorowi, a potem sam podchodzisz do jednego i drugiego, wręczasz kwiaty i bredzisz o tym, jakich gigantycznych duchowych przeżyć dane ci było doświadczać. Kompozytor słucha, uśmiecha się, czeka na więcej! Ale na szczęście inni stoją za tobą w kolejce, więc ustępujesz im miejsca. Zmiana dekoracji. Gra inna kapela, już nie w filharmonii, tylko na byle jak skleconej scenie. To twoi kumple, biedni, niedouczeni, byle jacy. Grają prawie równo, nic nadzwyczajnego, ale jakoś to idzie. Pijesz piwo, jest kilka kobiet dookoła, „fajnie jest”. I co mówisz grajkom po koncercie? Że świetnie dawali czadu, impreza się udała, załatwisz im nawet jakąś trasę koncertową, a w prasie stworzysz przyjazny klimat. Bo należy się, chłopakom kochanym, coś od życia. W ten krajobraz wchodzi ani twój kolega, ani pan we fraku. Kolega nie prezentuje muzyki tak skomplikowanej, trudnej i brzydkiej, że chce się wymiotować, nie tworzy też muzyki powtarzalnej, przewidywalnej i schematycznej jak twoi koledzy. Nie ma za plecami wielkiej filharmonii ani dziesiątek wódek z Tobą wypitych. Za to, w przeciwieństwie do pana we fraku i kolegów z gitarami, tworzy muzykę piękną. I, przepraszam, kogo to obchodzi? Piękno w muzyce, czy w literaturze, jest najmniej interesującą rzeczą. Albo piszesz tak trudno, że inni kłaniają się w pas („filharmonia”), albo jesteś równy gość i inni cię po prostu lubią. Frakowiec i równiacha zgarną pochwały i laury. Trzeci pozostanie niezauważony. Piękno jest trudne zarówno do stworzenia jak i odbioru. Gdy jakiś czas temu użyłem tego terminu podczas dyskusji internetowej w odniesieniu do literatury s-f, w odzewie otrzymałem wiele zdziwionych pytań, zarzutów, nawet żartów i kpin. Myślę, że problem z fantastyką naszą i zagraniczną jest taki jak wszędzie: jest mnóstwo tytułów i jak znaleźć ten świetny? Takie już jest życie: jest mnóstwo kobiet, jak znaleźć tę jedyną? Jest mnóstwo zespołów muzycznych. Jak znaleźć „moją muzykę”? Jest mnóstwo seriali. Jak wyłapać ten najlepszy? Żyjemy w wielkim garnku z miliardem składników i zwyczajnie się w nim gubimy.
J.W.: Świetny obraz, ale taki nie bardzo optymistyczny. Czyżby przytłaczała Cię, jak Gombrowicza, ilość?
M.P.: Przytłacza mnie. Nadmiar informacji, nadmiar dóbr, nadmiar kolorów, dźwięków, tytułów, programów, gier, książek, filmów, produktów, nazwisk, gwiazd i gwiazdeczek, miernot, idiotów… Odprowadzałem ostatnio córkę do szkoły. Był szary, pochmurny dzień. Szukaliśmy barw na niebie, w trawie, w ogołoconych z liści ogrodach. Tak kiedyś robił ze mną mój ojciec – artysta malarz (kiedyś myślałem, że też będę malował). Oczywiście znaleźliśmy krocie odcieni, przejść, głębokie brązy, nuty złota, zieleni, błękitu, fioletu, im dłużej patrzyliśmy, tym więcej widzieliśmy. Szare niebo okazało się pełne barw. Gdy skierowaliśmy wzrok na znak drogowy, czerwono żółty, uderzył nas jego brutalny (za to skuteczny) kontrast. Brakuje mi ludzi mądrych, bo jest za dużo tego wszystkiego. O, widzisz, z Tobą mi się dobrze rozmawia, takich ludzi jak Ty mi brakuje. Poza tym przygniata mnie poczucie zagubienia i myśl, że nie jestem tam, gdzie powinienem być, a powinienem być… wszędzie.
J.W.: Za dużo bodźców?
M.P.: Mam czasami wrażenie, chyba słuszne, że im więcej bodźców na zewnątrz, tym mniej zasobów, by dokonać refleksji, zajrzeć w siebie. Czekaj, są takie badania. Mówią o tym, że w dzisiejszych czasach jest taki zalew informacją, że ludzie stają się wsobni, mało empatyczni, zamknięci. Ja się czasami taki staję.
J.W.: Pisujesz też wiersze. W związku z tym, chciałbym zapytać, czym jest dla Ciebie poezja? Masz jakieś ulubione liryki? Co daje Ci wiersz – własny lub cudzy?
M.P.: Wierszy piszę naprawdę mało. Teraz najczęściej to liryczne fragmenty prozy, które wstawiam w gamedeka. Poezja, ta dobra, jest dla mnie ostatecznym sposobem literackiego przekazu. W wierszu odpowiednie zestawienie zaledwie kilku słów, często nielogiczne, symboliczne, wywołuje w czytelniku nieznane, albo znane, ale piekielnie trudne do opisania uczucia. Chciałbym umieć przekazywać to, co czuję, czy widzę tak, jak najlepsi poeci. Do tego dążę, choć zdaję sobie sprawę, że pewnie nie dojdę do takiej wprawy. Poza tym nie wyobrażam sobie powieści napisanej tak gęsto jak wiersz. Czytelnik nie wytrzymałby tego psychicznie. Takie uczucia towarzyszą mi, gdy czytam Prousta. On pisał prawie wierszem. Przekaz jest tak intensywny, że po dwóch stronach muszę przerwać lekturę.
J.W.: Który fragment „W poszukiwaniu straconego czasu” lubisz najbardziej? do którego wracasz najchętniej?
M.P.: Ha. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przebrnął przez pierwszy tom. Dlatego najbardziej lubię początek, który czytałem pewnie ze dwadzieścia razy. Opis przerywanego snu, wizja podróżnego, który nocą idzie na dworzec i wszystko dookoła jest takie obce, a w głowie kołacze wspomnienie pożegnania z bliskimi przy żółtym świetle lampy. Przejmujące. Pamiętam własne przeżycia z dworców, kiedy podsypiałem o dziwnych porach, ogarniała mnie depersonalizacja, czy derealizacja, o których pisze Proust, pamiętam zgarbionego człowieka w za małym garniturze, który obejmując swoją starą matkę szedł spiesznym krokiem wzdłuż pociągu w mrok. Brr. Wszystko u Prousta jest tak dojmująco intensywne, dotykające przeżycia w pierwotnej postaci, że trudno, naprawdę trudno się go czyta. Nie dlatego, że „W poszukiwaniu…” jest napisane za słabo, tylko za mocno.
J.W.: Zgadzam się, tak odruchowo, ale powiedz, co to znaczy, że książka jest „za mocna”?
M.P.: Była taka śmieszna powieść dla dzieci, chyba „Tajemnica zielonej pieczęci” Hanny Ożogowskiej. Tam była książka „napisana za mocno”. Po przeczytaniu opisu pożaru czytelnicy mieli oparzenia, gdy było opisane jąkanie, niektórzy zapadali na tę przypadłość. Nikt nie potrafił przebrnąć przez fragment, w którym główny bohater zasypia. Czytelnik także tracił przytomność. Jeden chłopak, żarłok, stwierdził, że przeczyta, bo gdy pałaszuje słodycze, nie śpi. Ale zabrakło mu batonów i także poległ.
J.W.: I Ty masz tak z Proustem?
M.P.: Tak, zawsze po jakimś czasie odkładam go, bo zaczyna mnie przerażać. Rodzi się poczucie, że przeżywam jego życie zamiast swojego i przeświadczenie, że ja też potrafię tak opisywać rzeczywistość, tak ją widzieć. Marcel tak szczegółowo opisuje doznania, że braknie miejsca na moje. Pojawia się paradoksalne odczucie, że ratując stracony czas Prousta, tracę własny.
J.W.: Którego poetę czytujesz, cenisz?
M.P.: Bardzo lubię Leśmiana. To mistrz słowa. Jego „Dziewczyna”, „Prolog” czy „Kabała” są arcydziełami wyobraźni, świadectwa uczuć i wyobraźni. Lubię Herberta, który syntetycznie i niezwykle prosto potrafi mówić o filozofii, poczytuję Poświatowską, która pięknie pisze o tęsknocie. Chętnie wracam do „Pana Tadeusza”, wiadomo kogo. Tam jest kopalnia prostoty, która jest ostatnim krokiem ku mistrzostwu.
J.W.: Twoja definicja wiersza?
M.P.: Dobry wiersz jest jak oddech egzystencji.
J.W.: Dobre. Podoba mi się.
M.P.: Czekaj, teraz uświadomiłem sobie (to zaleta Twoich dobrych pytań), że to, co często zapisuję właśnie jako liryczną impresje, potem przerabiam na siłę na prozę. Może nie powinienem tego robić? Opowiadanie „Infigen”, opublikowane kiedyś w „Science Fiction”, opowiadanie „Wymiar wewnętrzny”, które czeka na publikację w „Powergraphie”, podobnie jak tekst „Mała May”, który pewnie też wyjdzie nakładem tej oficyny, są napisane na sposób liryczny. Lubię taki styl, ale jestem w stanie wytrzymać w jego ramach tylko w krótkich formach, lub fragmentach większych całości.
J.W.: Czy chciałbyś mieć obok spotkań autorskich także wieczorki poetyckie?
M.P.: Cholera, to dobry pomysł. Pamiętam, na spotkaniu w Bibliotece Publicznej w Pułtusku, w mieście, gdzie się urodziłem i wychowałem, na życzenie mojej matki, dziennikarka odczytała moje opowiadanie „Podróż”, nigdzie nie publikowane, napisane w czasach studenckich. Na początku nie chciałem się zgodzić, bo pamiętałem, że miało potknięcia. No, ale wola matki jest czasami święta, więc uległem. Gdy narratorka skończyła czytać, nie mogłem wydobyć z siebie głosu. To był dobry kawałek tekstu. Potem, gdy odczytałem fragment, który być może umieszczę w V gamedeku, znowu odebrało mi głos. Chyba rzeczywiście jestem lirykiem. Jakub, to jest dobry pomysł.
J.W.: A czytujesz może polską poezję współczesną? Kojarzysz poetów takich jak Andrzej Sosnowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Roman Honet, Marta Podgórnik? W ogóle publikacje takiego wydawnictwa jak Biuro Literackie kojarzysz? Masz o poezji polskiej najnowszej jakieś zdanie? Przemawia ona do Ciebie? Pytam Cię o to, Marcinie, ponieważ samemu egzystując częściowo w świecie fantastyki, a częściowo w mainstreamie i wśród poetów, ciekaw jestem, czy te światy w ogóle wiedzą o swoim istnieniu. Zresztą, że niszowy poeta wie o Sapkowskim , Kossakowskiej czy Tobie, to mnie jeszcze nie zdziwi, ale jeśli Ty powiesz, że czytasz te wszystkie tomiczki i znasz te nazwiska, to będę bardzo zaskoczony.
M.P.: Aj, no to Cię nie zaskoczę. Nie znam ich. Ani wydawnictwa. Znam dwóch poetów, których mało kto kojarzy, ale to znajomości ze studiów.
J.W.: Wybacz banalność tego pytania, ale ono po prostu musi paść. Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
M.P.: Kiedyś była popularna piosenka Perfectu pt. „Autobiografia”. Nie bardzo w niej gustowałem, ale tekst miała ciekawy. Pod koniec są takie słowa: „W hotelu fan mówi: na taśmie mam to jak w gardłach im rodzi się śpiew”. Za każdym razem, gdy słuchałem tego utworu, uderzała mnie ta fraza, bo sam kiedyś chciałem śpiewać i grać też. Wsłuchiwałem się w głos Iggy’ego Popa, Davida Bowie’go, lidera Scorpionsów, Bauhausu, A-Ha, Budki Suflera i rozumiałem, że takie głosy nie powstają same. Są ćwiczone, kreowane, rodzą się w wyniku wielu prób, podejść, są ustawiane, by osiągnąć ostateczne wyjątkowe, piękne brzmienie. Jestem przekonany, że wokaliści ci szukali na ślepo, poszukiwali własnego brzmienia, własnego tembru, osobistego, ale też niemczącego, optymalnego. I w końcu w gardłach im rodził się śpiew. Myślę, że w podobny sposób, w rytm uderzanych przeze mnie klawiszy, jak pod wpływem uderzeń dłuta w kamień, rodził się mój styl. Rodził się – sam. Nie miałem nauczycieli, tworzyłem od zera. Zawsze miałem wrażenie, że wydobywam słowa z pustki, z miejsca, skąd nie czerpał nikt. Bo to moja pustka.
J.W.: Mów dalej.
M.P.: Jadę samochodem. Pojazd kołysze się. Zastanawiam się: jak to opisać? „Samochód łagodnie się kołysał na nierównościach drogi”? Ale po pierwsze on wcale się nie kołysze łagodnie, poza tym w ogóle tego ruchu nie nazwałbym kołysaniem. Więc jeszcze raz. Wóz podryguje, bo najeżdża na nierówności w drodze, a te wyglądają jak rozchylone, nierówne wargi, bo to szczeliny w asfalcie. Te wypukłości niejako gryzą opony, które niby podskakują, ale naprawdę jest wrażenie szarpania. Czyli może tak: „nierówności w asfalcie gryzły opony, które szarpały się, cicho protestując: tap tap, tap tap…” Jakkolwiek grafomańsko to brzmi, jest bliższe odczuciom i jest moje.
J.W.: Tak się rodziło Twoje pisanie?
M.P.: Moje pisanie rodziło się z gier komputerowych. Owszem, czytałem literaturę fantastyczną, niefanstastyczną, naukową, poezję, chodziłem do teatru, słuchałem oper, oglądałem filmy, ale de facto tworzyłem z siebie i z gier. Czasami wyłapywałem jakąś perełkę, na przykład u Oramusa o tym, jak ktoś „wylewał w siebie” kufel piwa. Czy u Wolskiego zachwycałem się przeskokami czasowymi wplecionymi w jeden akapit. Albo u Sapkowskiego brała mnie potoczystość i drapieżność narracji. U Sienkiewicza dowcip: „a teraz wznieście okrzyk na cześć Cezara, który was karmi, opiera, po czym idź spać, hołoto, bo jest późno i niedługo świtać zacznie”, u Prusa to samo, przy tym odważne użycie niektórych słów: „po wizycie obrzydliwego adwokata…”, egzystencjalne podejście oraz… zamiłowanie do fantastyki. Nikt mnie nie przekona, że „Lalka” nie jest powieścią po części fantastyczną (w stylu Juliusa Verne’a), Heller pokazywał, jak można pisać na sposób surrealistyczny, Witkacy jak zupełnie przeciwstawić się normom i czynić wistość rzeczy, a nie rzeczy oczy wistość, Steinbeck skupiał uwagę czytelnika na mikrozdarzeniach, na przykład toczącej się w pyle drogi gumie do żucia, wspomniany już Verne – jak pisać z rozmachem i nie wstydzić się radości wypływającej z przygody, Lem pokazywał jak bawić się językiem („szablę z pochwy wyzgrzytnął”) i zamiast dusić się w jego ramach, stwarzać go na nowo, Wyspiański, jak wplatać w realium wizje, Mickiewicz, jak malować słowem. Jak widzisz, groch z kapustą. Bardzo lubiłem romantyzm. I być może tego, psiakrew, szukam w literaturze. Tylko dlaczego w science fiction?
J.W.: Właśnie. Dlaczego?
M.P.: Ale czekaj, przecież znajduję czasami. W Matrixie chociażby. W Blade Runnerze, w niektórych fragmentach Gwiezdnych Wojen, nawet w Hulku (tym starszym), Daredevilu, w dziełach Miyazakiego, Enki Bilala. W grach komputerowych: w Tormencie, w trzecim Gabriel Knighcie. Szukam egzystencjalizmu i romantyzmu w fantastyce, bo najbardziej lubię tę stylistykę i poetykę. Lubię, gdy pojazdy nie jeżdżą ulicami, ale latają korytarzami powietrznymi, lubię wizje, w których materia nie ogranicza wyobraźni.
J.W.: A nie myślisz czasem, że w całej polskiej fantastyce współczesnej, zwłaszcza tej bardziej hard niż soft, chodzi bardziej o wyjście z tego wielkiego cienia, jaki jest spuścizną po Stanisławie Lemie?
M.P.: A wiesz, że nie. Może tak jest, gdy się na fantastykę patrzy z zewnątrz, wtedy może tak. „Polska fantastyka? A tak, Lem.”. Jego nazwisko jest najbardziej znane, to fakt. Ale ja nie czuję się pogrążony w cieniu Lema. Wychowałem się na jego literaturze, pokochałem ją, lecz teraz czuję, że jestem gdzie indziej, dużo przed nim, że się tak niefortunnie wyrażę. Dywagacje natury liczbowo – mechaniczno – fizyczno – socjologicznej są niczym gdy nie ma historii żywego człowieka. Wydaje mi się, że wielki Lem z czasem o nim zapomniał. Dlatego jego książki zamieniły się w dysertacje, które być może są ciekawe, ale nie uratują, ani nie wzmocnią żadnej duszy. Pełne są analiz i dygresji, które nie bardzo rozwijają historię. Jest sporo w nurcie hard sf powieści, które jak bandaż, owinięte są wokół idei, pomysłu technicznego czy naukowego. Dobrze, że tak jest, bo to część, niebagatelna, przekazu. Ale te sprawy z czasem się dezaktualizują: naukowe przechodzą do zbioru byłych teorii, techniczne stają się śmieszne.
J.W.: A co się nie dezaktualizuje tak szybko?
M.P.: Bywają książki oparte na myśli socjologicznej. Te mają dłuższy żywot, czasami stają się nieśmiertelne, zwłaszcza, jeśli dotykają odwiecznych prawd o człowieku. Ale to, co jest najbardziej nośne w literaturze i kinie, moim zdaniem, jest historią. O człowieku. Dlatego w moim osobistym rankingu najciekawszą powieścią S. Lema jest „Powrót z gwiazd”, bo tam bohater jest najmocniej zaznaczony. Ta książka wywarła na mnie duży wpływ. Szkoda, że autor „Cyberiady” nie stworzył powieści o pilocie Pirxie, bo pewnie byłaby moją ulubioną. Dlaczego tego nie zrobił? No właśnie. Wydaje się, że dla niego zawsze ważniejszy był pomysł niż bohater. Bohater był po to, by opisać pomysł. Ja staram się to równoważyć. Bohater jest tak samo ważny jak idea, a nawet czasami ważniejszy.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.P.: Mam pomysł. Trzeba zacząć promować ludzi utalentowanych, a nie miernoty czy dziwadła. W jakimś polskim filmie widziałem scenę, a działo się to w Rosji albo we Francji (XIX wiek?), w której to scenie bohater z goryczą mówił, że Polaka docenią rodacy wtedy, gdy go dostrzegą za granicą. I proszę. Tomek Bagiński zaczął być rozpoznawany, gdy Amerykanie omal nie dali mu Oscara. Może wreszcie mu dadzą i stanie się ogólnie znany, pewnie wtedy go zagłaszczą. O Kubicy usłyszeliśmy, gdy zaczął jeździć dla BMW, oczywiście za granicą, oczywiście w formule 1, dla której toru w naszym kraju nie ma i jeszcze długo nie będzie. Dla Niemców. O Miłoszu pewnie w ogóle byśmy nie słyszeli, gdyby przypadkiem noblistą nie został. Kto mówi dzisiaj o Bursie? Kto słyszał o Żechowskim, Karbowniczku? Obaj są lekarzami i znakomitymi poetami. Niestety, w naszym kraju nie wystarczy mieć talent.
J.W.: Gdzie indziej jest lepiej?
M.P.: Wyobrażam to sobie tak, że w mądrych krajach, gdy ktoś jest autentycznie uzdolniony, ma w sobie coś wielkiego, ludzie zaczynają się taką osobą opiekować, wspierać, pomagać. Za plecami takiego kogoś tworzy się mur ludzkich serc, rąk, powiązań i… pieniędzy. Na początku naszej rozmowy przytoczyłem słowa piosenki Petera Gabriela. Tutaj pasuje jej dalszy ciąg, ale żeby nie odsyłać czytelnika do początku, przytoczę całość: „From the pain come the dream, from the dream come the vision, from the vision come the people, from the people come the power, and from this power come the change”. To, co opisuję, to ludzie, którzy garną się do wizji. Ci ludzie tworzą siłę, która powoduje, że w świecie zachodzi zmiana.
J.W.: A u nas?
M.P.: Bardzo często myśli się u nas tak: jak ma talent, to pewnie sobie poradzi. Sęk w tym, że ludzie naprawdę zdolni potrzebują pomocy. Nie przypadkiem kiedyś byli mecenasowie, nie bez kozery wymyślono stypendia. Sęk w tym, że teraz wspiera się mężczyzn i kobiety, którzy (które) nawet po operacjach plastycznych i licznych wizytach u wizażystów wyglądają jak trolle, golemy. Z ich głosów wyziera chamstwo, z ich gestów wieje plebejstwem, ich spojrzenia są jak grudy ziemi. I to coś jest wszędzie: w radiu, w telewizji, w prasie. Jest przysłowie, że ryba psuje się od głowy. Ciekawe, że przysłowia, chociaż dobrze znane i często cytowane, w ogóle nie są analizowane. To po cholerę są? Same dla siebie? Istnieje zjawisko modelowania i adaptacji. Polegają na tym, że jeśli coś jest często pokazywane, to treści z tym związane modelują inne treści, wpływają na nie, kształtują, udostępniają schematy poznawcze z nimi związane. Jeśli media non stop promują Anodę Katodę, to młodzież i dorośli, chcą czy nie, powoli anodzieją i katodzieją, dysonans poznawczy powoduje, że nawet im się ta Katoda zaczyna podobać. A skoro tak, to psychologiczny wrzask przez nią generowany zagłusza cokolwiek subtelniejszego. Kiedy w zeszłe wakacje byłem w Turcji, włączyłem po tygodniu pobytu telewizor i wybrałem polską stację. Byłem zdumiony czując zatęchły, zaściankowy zapach naszych mediów, atmosferę tchnącą specyficzną durnotą, zakłamaniem i głupotą. Uzmysłowiłem sobie, że tkwiąc w tej medialnej zupie, człowiek jej nie widzi, zaczyna ją dostrzegać dopiero przebywając za granicą. Zrozumiałem, że nie chcę w niej uczestniczyć. Nie chcę słuchać tych wszystkich kretynów dziennikarzy i kretynek dziennikarek, bo to oni (one) ponoszą odpowiedzialność za klimat naszego kraju. Uderzając w egocentryczny ton dodam, że pan Najsztub na moich oczach, w mojej obecności otrzymał do rąk własnych „Antyporadnik”. Jakub Wojewódzki także. Pan Kantyrajt też. Czy zająknęli się o tej książce? Czy do niej zajrzeli? Nie. Po diabła zajmować się ważnymi rzeczami, po co skupiać się na tekście napisanym z ogniem, przez człowieka, który ma coś do powiedzenia? Lepiej kierować uwagę swoją i widzów na głupstwa i tak zwane afery, lepiej robić z siebie błazna, bo za to mi płacą. Ale co ja się czepiam Najsztubów. Na naszym podwórku zapytaj dowolną osobę opiniotwórczą, czy czytała „Antyporadnik”. Czy czytała gamedeka. Zapytaj Maćka Parowskiego, zapytaj Pawła Matuszka, Leszka Jęczmyka. Odpowiedzą, że nie. Jakiegoś Mieville’a zza oceanu, którego na oczy nie widzieli, przeczytają, chociaż nudzi. Ale po co czytać Przybyłka?
J.W.: Mnie nie pytaj, ja znam odpowiedź. Bo jest dobrym pisarzem i kitu nie żeni. Ale widzę i słyszę, że Ciebie ta sytuacja przemilczania wartościowych zjawisk literackich nieco uwiera. Tak?
M.P.: Wiesz, chyba zawsze tak było. Jeśli przeanalizujesz zjawiska opisane w psychologii społecznej, dojdziesz do wniosku, że nie ci są znani, których warto poznać, ale ci, którzy głośno krzyczą i o których głośno się mówi. Musi być albo silna presja grupowa, albo zdanie autorytetu, żeby taki na przykład Philip Kindred Dick stał się powszechnie uznanym autorem. Zmarł w 1982 roku, a zaczęło być o nim głośniej w latach dziewięćdziesiątych. Co mu to dało po śmierci? Śmiem twierdzić, że niewiele. Dlaczego gawiedź tak późno się zorientowała, że warto Dicka czytać? Dokładnie nie znam jego historii, ale z tego, co pamiętam, doceniono go w Europie, chwalił go wspomniany Lem i być może w tym pomógł.
J.W.: OK, Dick. A Przybyłek?
M.P.: Ja sam staram się o sobie głośno krzyczeć (śmiech). Zdarza mi się przy świadkach, bezpośrednio, prosić M. Parowskiego czy P. Matuszka: „Czytajcie, no przeczytajcie wreszcie tego gamedeka. Tam naprawdę możecie znaleźć coś odkrywczego!” Skojarzyło mi się coś. W czerwcu tego roku byłem w Paryżu. Poszedłem z przyjaciółmi do Musée d’Orsay. Byłem zdumiony. Najbrzydsze obrazy, które się tam znajdowały, zostały namalowane przez panów Degasa, Moneta, Maneta, Renoira, tych niby kanonicznych twórców piękna. To były prawdziwe bohomazy przy subtelnych i zachwycających płótnach malarzy, o których nazwiskach nigdy nie słyszałem (i które już wyparowały mi z pamięci). Obronił się tylko Van Gogh ze względu na kolory. Ta wizyta odarła mnie ze złudzeń. Nie należy szukać w głównych nurtach, lecz mieć własny rozum, bo o ile w dużym strumieniu może się znaleźć piękny pstrąg, to jest bardziej prawdopodobne, że płynie gdzieś obok. No i co? No i uwiera mnie to, jak cholera. Bo to jakieś niesprawiedliwe. Popatrz, o Krzysztofie Kolumbie nie uczylibyśmy się dzisiaj, gdyby nie jego syn. To on, gdy ojciec był już stary, opisał dzieje rodzica i zwrócił uwagę tak zwanej opinii publicznej, że to jednakowoż Kolumbowi należy się chwała za odkrycie Ameryki, a nie tym, którzy nastali po nim.
J.W.: Ten Kolumb to nośna figura?
M.P.: Gdy widzę minę pana Depardieu w filmie „1492” Ridley’a Scotta, jak ten słucha wykładu gdzieś, w jakimś ważnym miejscu i konstatującego, że nikt o nim nie wspomina, nie wymienia jego nazwiska, i widzę w jego oczach, jego ustach, smutną zgodę na ten stan rzeczy, kraje mi się serce. Ja wiem – postać filmowa jest przedstawiona jako dzielny i w ostatecznym rozrachunku pokorny człowiek – ale tak nie powinno być.
J.W.: Ale…
M.P.: Tak jest, tak bywa, tak zdarza się często, ale tak nie powinno być. Nie chcę się z tym pogodzić.
J.W.: A co powiesz o takiej Dorocie Masłowskiej czy Michale Witkowskim? Co powiesz o naszej mainstreamowej prozie z Grochola, Kalicińską, Tokarczuk, Pilchem i Stasiukiem na czele?
M.P.: Jakubie, nic Ci nie powiem, bo nie czytałem. Zapytaj mnie następnym razem. Przeczytam i ustosunkuję się. Poznaję dzieła naukowe, czasami komiksy, poezję, innych fantastów – żeby wiedzieć, z kim rozmawiam na konwencie. Na nic innego nie ma czasu.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
M.P.: To bardzo mądre przysłowie. Nie słyszałem go. Myślę, że chciałbym pisać bardziej osobiście, bardziej dosadnie. Chciałbym odważniej dzielić się swoimi przemyśleniami z pogranicza filozofii, psychologii i dziedziny wstydliwej, czyli duchowej. To, co serwuje wielu autorów za filozofów się podających, nie jest filozofią, tylko klepaniem zapamiętanych formułek. Przez długi czas nie wierzyłem, że mam filozoficzny instynkt, ale po wielu konfrontacjach stwierdzam, że to ja powinienem mówić, a oni słuchać, nie odwrotnie.
J.W.: A jakie filozofie, jacy filozofowie Cię inspirują? Którym ufasz, że nie mnożą bytów i problemów ponad potrzebę?
M.P.: Pierwszym nauczycielem był Lao Zi (Lao-tsy) i Taoizm. Czytałem dwa przekłady, odświeżyłem sobie tę lekturę niedawno. Fascynująca i wielopoziomowa. Drugim – Platon. Ale poznawany nie samodzielnie, tylko na prywatnych seminariach u prof. Tadeusza Kobierzyckiego. Tam powoli uczyłem się, że prawdziwa filozofia nie jest systemem, nie jest sztywną strukturą, że filozofowie po prostu lubili myśleć i rozmawiać (no, nie wszyscy lubili rozmawiać) i że dopiero potem na uniwersytetach ich myśli wsadzano w gorsety interpretacji i w tabele twierdzeń.
J.W.: Co Ci dał ten tak osobisty kontakt z autentycznym, dobrym filozofem i myśleniem filozoficznym?
M.P.: Szybko zorientowałem się, że prawdziwa filozofia wypływa z losu człowieka w sposób dość naturalny, jeśli jest inaczej to staje się niczemu niesłużącym intelektualizmem. I że największe odkrycia powstają podczas rozmowy, żywej rozmowy z mądrym człowiekiem. Popatrz, my tu sobie rozmawiamy i jakie się rzeczy unaoczniają.
J.W.: Też mam ciary (śmiech). Powiedz, który filozof dotknął Cię swoimi teoriami mocniej?
M.P.: Lubiłem Husserla za fenomenologię, ale nie przyjąłem jego nomenklatury, niepotrzebnie udziwnionej. I to chyba tyle.
J.W.: O czym jeszcze chciałbyś może pisać więcej?
M.P.: Chciałbym więcej pisać o relacjach męsko damskich. A nawet o temacie zmiany płci. Napisałem dużą część powieści s-f „Spaceman story” właśnie o tym. Ale nie skończyłem jej, bo wpadłem na pomysł gamedeka.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
M.P.: Piszę obok teorii spiskowych, analiz socjologicznych, „Antyporadnika”, pytań, co robi z nami konsumpcjonizm, obok tego czym są normy społeczne i jak ograniczają naszą wolność osobistą, piszę obok rozwoju swojej osobowości i prywatnych przeżyć.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.P.: Idealny czytelnik będzie czytał gamedeka bez przerw, w dobrej kondycji psychicznej, nie będzie rozpraszany, da mi kredyt zaufania, że im dalej tym ciekawiej i że nie będzie rozwiązań „deus ex machina”. Idealny czytelnik albo przeczyta wszystkie tomy (I, II, III i IV) w ciągu, albo, jeśli będzie robił przerwy, przed lekturą tomu III przypomni sobie II, a przed lekturą IV przeczyta jeszcze raz III. Jednym słowem nie będzie podchodził do gamedeka jak do „takiej sobie lektury, jednej z wielu”, ale w sposób wyjątkowy, wiedząc, że „każdy szczegół ma znaczenie”, pamiętając o „strzelbach Czechowa”, które porozwieszane są w gamedekach dość często. Mam czytelników, którzy wracają do poszczególnych tomów i czytają je po raz trzeci, czwarty, odkrywając tam ciągle coś nowego. I mają rację, bo ciekawe rzeczy można znaleźć nie tylko w słowach, ale i między nimi. Idealny czytelnik zauważy, że w odsłonach I – II głębsze myśli zawierałem raczej w domyśle, nie siliłem się na wykłady, bo zdecydowałem się na nie dopiero w tomie III (rozmowy z Lamą) i IV (tu nie będę spoinował). Idealny czytelnik powinien mieć podobny do mnie stopień wrażliwości i spostrzegać specyficzną poetykę gamedeka. Na przykład nie redukować stosunku Aymore’a do kobiet wyłącznie do seksu, bo to płytkie i nieprawdziwe.
J.W.: Możesz to nieco rozwinąć?
M.P.: Gdy zapytam Cię, „dlaczego lubisz to, a to?”, na przykład, powiedzmy, seks. Jaka będzie twoja odpowiedź? W ilu zdaniach zawrzesz swój nomen omen stosunek do tej dziedziny życia? W jednym? Mam nadzieję, że nie. W dziesięciu? Stu? Przypuśćmy, że będziesz mówił piętnaście minut. Czy skończywszy będziesz miał wrażenie, że wyczerpałeś temat? Czy w ogóle będziesz miał przekonanie, że odpowiedziałeś na pytanie? A może stwierdzisz, że wszedłeś w nie ten kanał pojęciowy i należałoby przedefiniować wszystko, co wyartykułowałeś, ukazać z innego punktu widzenia, o którym, mówiąc a vista, zapomniałeś? W naszej cywilizacji, w myśli zachodniej, panuje zbytnie zaufanie do jednoznacznych odpowiedzi, panuje przekonanie, że jak się coś powiedziało, to koniec. Ba, zarzuca się niejednokrotnie, że „wczoraj mówiłeś A, a teraz twierdzisz B”. Takie podejście powoduje, że jeśli wieczorem stwierdzisz, że na moje pytanie chciałbyś odpowiedzieć jeszcze raz, ale zaczynając od początku, możesz być odczytany jako człowiek fałszywy. Tymczasem nie będziesz taki, tylko zwyczajnie ludzki, w dodatku nietuzinkowy, bo posiadający tak zwaną przestrzeń wewnętrzną, czyli miejsce, gdzie pomieścić się może tak zwana refleksja. Chciałbym, żeby taką przestrzeń miał idealny czytelnik.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.P.: W pierwszym odruchu chciałem napisać „wrażliwością”, ale są osoby nie tworzące, a wrażliwe. Dlatego w ogóle warto pisać: jest dla kogo. Myślę, że warto zacząć od początku. Nie rozumiem słowa „artysta”. Artysta, z tego co pamiętam z definicji, to ktoś zajmujący się „sztuką”, a „sztuka”, znowu biorąc ze słownika, to coś, co „uznane zostaje” za zawierające wartości artystyczne. Czyli artysta jest kimś, kto tworzy sztukę, a sztuka jest tym, co tworzy artysta. Koło się zamyka. Kluczowe w tych definicjach są osoby, które „uznają” coś za sztukę, tym samym twórcę tego czegoś za artystę. Powiem więc od razu, że w głębokim poważaniu mam tych, którzy coś tam w mojej twórczości „uznają” bądź nie. Sam mam na tyle rozumu, że potrafię ocenić to, co wychodzi spod moich palców (dlatego o sobie głośno krzyczę). Pierwsze czyszczenie mamy z głowy. Teraz weźmy na warsztat „pisarza” i „poetę”. Na pierwszy rzut oka rzecz jest prosta: pisarz to ten, co pisze opowiadania i powieści, a poeta tworzy wiersze. Zawęźmy te definicje i dodajmy, że „pisarz” i „poeta” są publikowani i to nie za własne pieniądze. O. Teraz jeśli wrócimy do początku tej rozmowy, przypomnimy sobie, że powieści i opowiadania dostępne na rynku w przeważającej części są utworami „niezłymi”, rzadko „dobrymi” (i „słabymi”), oraz jeszcze rzadziej dziełami genialnymi (i bardzo złymi). To jest krzywa Gaussa. Czyli mamy trzy kategorie pisarzy i poetów. Teraz możemy zacząć mówić o różnicach (o ile podzielimy nie-twórców na mało wrażliwych, średnio wrażliwych i bardzo wrażliwych). Na początku załóżmy, że ci, którzy tworzą (wszystkie trzy kategorie) mają dużą motywację „do”, czyli potrzebę dążenia ku czemuś, w przeciwieństwie do osób z przewagą motywacji „od” czyli potrzeby od czegoś się oddalania. Ci pierwsi dążą do jakiejś satysfakcji, ci drudzy uciekają od przykrości. Osoba tworząca ma najczęściej większą potrzebę uzyskania satysfakcji niż obawę przed porażką. Dlatego próbuje, publikuje, nawet otrzymując ciosy podnosi się i próbuje znowu. Osoby nie publikujące nie zawsze nie robią tego, bo nie potrafią. Niektóre potrafią, ale obawa przed porażką oraz krytyką jest tak silna, że mimo wrażliwości i tego, że autentycznie mają coś do przekazania, nie robią tego. Mamy więc pierwszą różnicę: pisarze i poeci, w przeciwieństwie do nie – pisarzy i nie – poetów publikują. Fantastyczne odkrycie, prawda? Niby banał, ale droga od „chciałbym, żeby wydali moją książkę” do faktycznego jej pojawienia się na półkach księgarskich jest bardzo długa. Trzeba przemóc się i zacząć szukać adresów, telefonów, trzeba przysiąść i napisać wreszcie coś, co wydaje się mieć ręce i nogi, trzeba to wydrukować na domowej drukarce, zgrać na płytę, warto zastanowić się, komu to wysłać, nie tylko do jakiego wydawnictwa, trzeba skombinować kopertę, pójść na pocztę, zapłacić za wysyłkę. Uwierz mi, wszystkie, wszystkie te etapy mogą być przeszkodą, mogą wydłużać drogę od „chciałbym” do „publikuję”, czasami o tygodnie, miesiące, a nawet w nieskończoność. Może w biurku zabraknąć papieru, w drukarce skończyć się atrament, może się okazać, że w pobliskim sklepie nie ma płyt do nagrywania, zepsuć się może program do ich wypalania, dziecko przeszkodzi w poprawianiu tekstu, praca zarobkowa będzie na tyle uciążliwa, że uniemożliwi ważne w pisaniu skupienie, choroba czy zmęczenie odroczą redakcje, brak wiary we własne siły jak cichy sabotażysta będzie podgryzał od środka, brak pieniędzy, siły, wsparcia, głosy krytyczne, nie ci rodzice, nie ci przyjaciele, nie to środowisko, to wszystko przeszkody na drodze do publikacji. Przejście przez tę drogę jest naprawdę ciężkie i wielu z niej zawraca. Osoby, które docierają do drugiego brzegu naprawdę muszą tego chcieć. Oczywiście są wyjątki, tak jak wszędzie, zdarza się cudownie łatwy debiut, ale o nim nie mówimy. Powstaje pytanie: „dlaczego chcą”? Dla popularności? Sławy? Bo mają coś ważnego do przekazania? Przeżyli traumę i napisali bajkę, która jest plastrem? Zobaczyli coś, co uznali za warte uwiecznienia? Chcą zarobić? Jaką motywację miał Mickiewicz? Sienkiewicz? Byron? Shakespeare? Saint-Exupéry? Dostojewski? Hemingway? Mann? Zdaje mi się, że w przypadku każdego z tych ludzi były obszary wspólne, były też zupełnie inne. Ludzie bywają egocentryczni, egotyczni, narcystyczni nie tylko wśród twórców, ale także wśród od-twórców (aktorów, wirtuozów, dyrygentów), i zupełnie nie-twórców (biznesmenów, uczonych, sportowców etc.). Każdy szuka nieskończoności i wieczności. Jedni w medytacji inni w rodzinie, jeszcze inni w twórczości. We wszystkich grupach mamy ludzi wrażliwych i niewrażliwych, widzących dużo i mało. Zatem, ostatecznie, czym się różnią poeci i pisarze od nie-poetów i nie-pisarzy? Chyba tym, że ci pierwsi wybrali słowo jako środek wyrazu i chcą je publikować. Dla innych środkiem wyrazu może być barwa, dźwięk, relacje międzyludzkie, władza, posiadanie, ruch fizyczny, wymieniać można długo. Teraz sobie uświadomiłem, że sam o mało nie zostałem aktorem. Mogłem też pójść na Akademię Sztuk Pięknych, myślałem o karierze muzycznej. Ostatecznie wybrałem pisanie, chociaż wcale nie jestem pewien, czy dobrze. Jako szkoleniowiec radzę sobie wcale nieźle. Podczas treningów środkiem wyrazu jest retoryka, dialog, inspirowanie uczestników, to także swego rodzaju twórczość. Więc, drogi Jakubie, zamykając rzecz jeszcze raz, czym się różnią? Po części gigantyczną motywacją „do” i wyborem słowa.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
M.P.: Na którymś Festiwalu Fantastyki w Nidzicy słuchałem wypowiedzi Johna Crowley’a, która brzmiała mniej więcej tak, że z pisaniem jest inaczej niż ze sportem. Sportowiec stary, nie trenujący, nie będzie dobrym biegaczem czy skoczkiem. Pisarz stary, nawet niepiszący przez wiele lat, może być lepszy, niż gdy był dwudziestolatkiem. Dlaczego? Bo ma więcej doświadczeń, przeżyć, więcej widział i, miejmy nadzieję, zrozumiał. Życie kawalera jest z pewnością słodkie: można oglądać filmy ze Schwarzeneggerem, siedzieć do nocy w internecie, jeść niezdrowe jadło. Nikt na ciebie nie naskoczy, gdy nie pozmywasz naczyń, nie spojrzy krzywo, gdy wrócisz do domu po dwudziestej czwartej. Ale szczerzy kły samotność, a człowiek gadający do czterech ścian wcześniej czy później traci komunikacyjny feedback i dziwaczeje. Znam to trochę, bo pracuję w domu, a żona w banku. Wraca około osiemnastej, więc poznałem słodycz zarówno bycia mężem i ojcem, jak i kawalerem.
J.W.: I co wolisz?
M.P.: Rodzina w pisaniu raczej nie pomaga, to prawda. Kobietę częściej interesuje, czy skoszony jest trawnik i czy ojciec pomógł dziecku odrobić lekcje. Córka prosi, by się z nią pobawić, zadaje pytania, domaga się uwagi. Owszem, marzy mi się czasami „twórczy wyjazd”: biorę laptop, walizkę z ubraniami, jadę do fajnego hotelu w pięknej okolicy i tam piszę, powiedzmy, dwa miesiące. Książka byłaby gotowa, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Pisałbym tam szybko, w pełnym skupieniu, nic nie psułoby nastroju, byłaby ciągłość logiczna i emocjonalna. Z drugiej strony mam przekonanie, że konflikt, szeroko pojmowany, jest tym, co pozwala nam się rozwijać. Potrzeba skupienia i posiadanie dziecka rodzą konflikt. Trzeba go rozwiązać, nie rozwiąże się sam. A skoro tak, to wypada urosnąć, wziąć na siebie odpowiedzialność i znaleźć sposób. I proszę – już staliśmy się mądrzejsi – a więc, jak twierdzi John Crowley, staliśmy się lepszymi pisarzami. Trudności sprzyjają dojrzewaniu, hartują. Rodzina daje bardzo wiele, ale ja zacząłem to dostrzegać dopiero po czterdziestce. Zanim przekroczyłem ten próg byłem „żonatym kawalerem”, nierzadko żartującym, że chce do wolności wrócić.
J.W.: Pewnie mi zaraz powiesz, że to jedna strona medalu.
M.P.: Tak. Bo nie przypominam sobie, żebym odczuwał większe szczęście niż wtedy, gdy siedziałem z żoną, córką i psem na kanapie. Po prostu: siedziałem z rodziną. W telewizji leciał jakiś film, ale nie interesował mnie. Przepływała przeze mnie cudowna energia ciepła, czegoś wysokiego, ulotnego, jak dziecięce przeżycia Bożego Narodzenia, i łzy ciekły mi po policzkach. Mam teraz co opisywać. Rodzina jest jak wielka góra. Wędrówka na nią jest niebezpieczna, trudna, niejeden śmiałek spada, albo mówi: wejdę na inną. Niektórzy pytają: po co tam leziesz? Wspinacze odpowiadają: „Bo tam jest”. Ciągnie ich ciekawość, chęć poznania nieznanego. Właśnie dlatego się ożeniłem i skonstruowałem z żoną dziecko: z ciekawości. Stworzenie dobrego związku, pogodzenie życia rodzinnego z pasją tworzenia to wielkie, arcytrudne zadanie. Chyba najtrudniejsze w życiu. Spytaj noblistów, oskarowców i innych olimpijczyków o życie rodzinne, o związek. Znakomita większość tych zwycięzców spuści oczy, a na twarze spłynie cień. Ja lezę na tę górę. Jesteśmy z Anią w związku od 24 lat. Bardzo wiele się nauczyliśmy, przekroczyliśmy wiele rozpadlin, pokonaliśmy niejedną przewieszkę, gramoliliśmy się w krociu kominów, zakładaliśmy dodatkowe liny, karabińczyki, wbijaliśmy w skalne ściany haki, czasami szliśmy po lodowcu. Ale wciąż tam idziemy. Z ciekawości. Bo cokolwiek by powiedzieć o naszym związku, nigdy się w nim nie nudziliśmy. A że stworzenie idealnego związku jest najtrudniejszym zadaniem na świecie, ambicja pcha nas dalej i dalej. Kalinka, czyli nasza córka, to znowu zupełnie inna górka. Zadbanie o rozwój dziecka, o jego emocje, intelekt, danie mu miłości, wolności, pilnowanie by rozwijało się, a nie protezownie tego rozwoju, to kolejna lekcja. Człowiek sobie przypomina, jak sam był dzieckiem, odżywają w nim zapomniane obrazy, ale też z przerażeniem łapie się na tym, że postępuje jak swój własny ojciec czy matka i to nie w chwilach, gdy byli mili. Żadne kawalerskie przeżycia nie dadzą tego typu wykładu i nie otworzą oczy na siebie.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według Ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.P.: Ale Ty zadajesz pytania. Sukces to po prostu realizacja zamierzeń. Jeśli ktoś ma plany, by sprzedać dziesięć milionów egzemplarzy swoich pozycji w USA, tyleż w Europie tudzież Azji i Afryce o Australii nie zapominając, to osiągnie sukces, gdy te liczby przekażą mu agenci i wydawnictwa. Scott Adams, twórca komiksowej postaci Dilberta i autor kilku niezłych książek napisał, że założył sobie następujący plan: „chcę być najpopularniejszym autorem komiksowym na świecie”, przy czym za kryterium popularności obrał ilość tytułów, które będą go publikować. Zamiar został zrealizowany: drukuje go rekordowa liczba periodyków. Czyli osiągnął sukces. Nie odpowiem, co jest sukcesem w literaturze ogólnie, bo dla każdego będzie to co innego: Nobel, realizacja filmowa, popularność, sprzedaż, uwielbienie czytelników i czytelniczek, jeden list od odbiorcy, po którym świat przyjmuje inne barwy. Jeśli za sukces uznamy wysoką sprzedaż, to odpowiem, że nie wiem, co za nią odpowiada. To w dużej mierze przypadek, na pewno dobry marketing nie przeszkodzi. Nie wierzę, by „Eragon” stał się popularny gdyby nie machina piarowska rozdmuchana nie wokół walorów książki, ale wieku autora. Jeśli na rynku jest luka i coś w nią wpadnie oraz zostanie zauważone, to też może osiągnąć dobrą sprzedaż. Ważne też są mody, trendy, ale chyba przede wszystkim media. No i przypadek. Jeśli za sukces przyjmiemy wzruszenie, głębokie przeżycie wywołane u wartościowej osoby, to odpowiada za niego wyłącznie jakość dzieła, a ta bierze się z głowy twórcy. Jeśli stwierdzimy, że sukcesem jest odebranie maksymalnej liczby nagród: Zajdli, Żuławskich, Śląkf, Nautilusów, Sfinksów, Nike’ów, Kościelskich, Hugonów, Nebulów, Diderotów, Oscarów, Adolfów i Noblów, to odpowiada za niego w zasadzie wyłącznie PR. Książka może być zaledwie „niezła”, choć przeważnie mieści się w obszarze „dobrych”. Jednak broń boże nie musi być „wybitna”. Odpowiednie kontakty, odpowiednia ilość uściskanych rąk, dobra prasa, dobre nazwisko, przyjazny klimat w mediach, zgrabnie ułożone mity na temat dzieła: „ambitne”, „trudne”, „wymagające”, „pogłębione”, „zagadkowe”, „niejednoznaczne”, „filozoficzne”, „pełne wiedzy”… Byleby leczyło kompleksy jury, głosujących. Wynika z tego, że w literaturze sukcesy są trzy: popularność, nagrody, oraz poruszenia w sercach wrażliwych czytelników. Te trzecie są najważniejsze, bo ziarna zasiane w pięknych ludziach dają piękny plon, te drugie (nagrody) napędzają te pierwsze (popularność), a te pierwsze pozwalają twórcy przeżyć i dają napęd by pisać dalej. Idealny układ wyglądałby tak, że piękni ludzie dają nagrody, a mniej piękni uczą się ich wrażliwości i nagrodzone dzieła czytają. Miałem sen…
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.P.: Jestem nieustannie pogrążony w myślach. Gdy prosi mnie o coś żona, często się zdarza, że mówię „tak, oczywiście”, a potem o tym zapominam. Myślę o kreacji przed snem, podczas obiadu, spaceru, jazdy samochodem, gdy się budzę, gdy się myję. Gdy mnie coś boli, staram się to zapamiętać, by potem opisać, gdy przeżywam stosunkowo rzadki stan emocjonalny – robię to samo. Patrząc inaczej na Twoje pytanie, można się zastanowić: jeśli twórca to człowiek o specyficznej wrażliwości i charakterystycznie ustawionej uwadze, to w każdym szczególe otoczenia będzie dostrzegał rzeczy kompatybilne z jego tworzeniem. Aktor płacząc postara się zapamiętać układ twarzy, nawet spojrzy w lustro, by go skontrolować, i potem powtórzyć. Muzyk jadąc samochodem będzie się starał uchwycić drzemiącą w warkocie silnika melodię. Malarz patrząc na pochmurne niebo będzie szukał w odcieniach szarości komponentów fioletu, beżu, żółcienia, złota. Ktoś taki jak ja…? Mam wrażenie, że widzę na świecie bardzo dużo piękna. Widzę je w ludzkich twarzach, spojrzeniach, gestach. Już myślałem, że tak ładnie będzie, gdy sobie uzmysłowiłem, że widzę też dużo brzydoty i bytów niższych. Mam łatwość odczytywania gestów, mimiki, mikroruchów. Mam wrażenie, że czytam rzeczywistość. Tak jak książkę. Może dlatego nie znam Pilcha czy Masłowskiej. Książkę mam dookoła siebie i w sobie. Ale czy to ma coś wspólnego ze sztuką? Jeśli przyjąć, że jestem maszynką, która tak jak krowa przerabia trawę na mleko, metabolizuje to, co widzi i słyszy i przetwory te umieszcza w tekstach, to przestrzeni, o którą pytasz, nie ma. Mam taką prywatną teorię, że sztuka jest efektem ubocznym wysiłku osoby wrażliwej, że tak powiem, artystycznie. Wychodzi przypadkiem, czasami, nie zawsze całościowo, częściej cząstkowo, fragmentarycznie. To złote okruchy, które zapadają głęboko w pamięć osoby, która z nimi obcuje. Dla takich okruchów warto tworzyć, dla takich okruchów warto czytać.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
M.P.: Niemożność czytania dalszych tomów po dłuższej przerwie. Odsłony I – IV zostały tak pomyślane, żeby poznawać je bez interwałów czasowych. Wadą może być to, że jeśli ktoś czyta gamedeka małymi odcinkami, ma wszelkie szanse, by się pogubić w intrydze, w zależnościach, w tym co kto do kogo i kiedy powiedział. To po prostu nie jest leniwa opowieść, którą można przerwać w dowolnym momencie i w dowolnej chwili do niej wrócić. W pierwszym tomie za słabo opisywałem twarze i postacie drugoplanowe, wizja otoczenia nie była klarowna. Dopiero pisząc drugi tom wpadłem na pomysł barier ABB. Idea zagrała, ale powinienem był wprowadzić ją wcześniej.
J.W.: Dostrzegasz coś jeszcze?
M.P.: W drugim tomie na początku jest zbyt wiele newsów, to może rozbijać czytelnika. Jeden brzydki wyraz jest zupełnie niepotrzebny. Niewyjaśniona jest postawa religijna Shadow Zombies. Wyrzuciłem duży dialog między Lamą, Haroldem Allandem i Torkilem, gdzie było sporo na ten temat. Za mało fauny opisałem w Undercity.
J.W.: A trójka?
M.P.: W trzecim tomie początek może być przeładowany informacjami. Nie bardzo wiedziałem, jak inaczej zapoznać czytelnika z wszystkim, co wymyśliłem. Wielu autorów nie zadaje sobie tego trudu, bo albo nie wymyśliło świata, albo nie obchodzi ich niezrozumienie czytelnika. Ja lubię, gdy odbiorca rozumie dokładnie to, co powinien rozumieć (a nie wie dokładnie tego, czego nie powinien wiedzieć), ale taka filozofia powoduje, że początki moich książek mogą być naszpikowanymi informacjami wstępami, wprowadzeniami. To opóźnia zawiązanie właściwej akcji. Wydaje się, że rozwiązaniem jest słownik na końcu książki, ale nie chcę, żeby a: leniwy czytelnik nie zaglądając do słownika przeoczył istotne niuanse (bo gamedec opiera się na niuansach), b: dociekliwy czytelnik zamiast czytać i wtapiać się w rytm opowieści, wachlował książką i co chwila przerywał lekturę, bo coś tam trzeba sprawdzić. Myślę, że nadmiar pomysłów i skojarzeń powoduje czasami, że uwzględniam zbyt wiele zjawisk, co powoduje „puchnięcie głowy” odbiorcy. Powinienem chyba robić filmy. Pięciosekundowa scena dziejąca się na ekranie może wyjaśnić więcej niż pięć stron w książce. W filmie od razu widać, jak wyglądają pojazdy, jaka jest pogoda, z jaką prędkością porusza się jakiś obiekt, jak ubrana jest główna bohaterka, jaki ma wyraz twarzy (o, to się dopiero długo opisuje!), przelatujący holobim może wyświetlić dodatkowe informacje, a protagonistka może właśnie łączyć się przez eternet z ukochanym. Wszystko w pięć sekund. Ja, niestety, wszystko to widzę i staram się opisać, dlatego wadą, która jest też zaletą moich książek jest obsesyjna dbałość o szczegóły. Wadą może być nadmierna dygresyjność narracji, brak skoncentrowania się na głównym wątku. Za mankament może być uznane to, że nie tworzę „fantastycznych historii”, ale pozwalam im, by tworzyły się same. Dlatego nie są to hollywoodzkie „stories”, tylko prawdopodobne przebiegi zdarzeń. Piszę książki obyczajowe umieszczone w przyszłości, których fabuła dzieje się w ciekawych („historycznych”) czasach.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.P.: Moim największym osiągnięciem jest zdecydowanie powieść „Zabaweczki” składająca się z dwóch ksiąg: „Błysków” i „Sztormu”. To epopeja, którą napisałem tak, żeby sprawiała mi maksymalną przyjemność z czytania. Jest długa, wielopoziomowa, wielopłaszczyznowa, naszpikowana pomysłami, ideami, obrazami, przeżyciami, intryga jest wielowątkowa i zupełnie niebanalna. To naprawdę eksportowy produkt.
J.W.: Coś jeszcze?
M.P.: Jestem też bardzo zadowolony z „Antyporadnika” i jego drugiej, jeszcze nie opublikowanej części (może zdecyduje się Wydawnictwo Literackie?). W tych książkach zawarłem poglądy, których nijak nie dało się upchnąć w gamedekach. Jeśli chodzi o literackie plany, chcę domknąć sagę o Torkilu. Będą się na nią składały, jak teraz przewiduję, trzy opowieści. Pierwsza liczy cztery tomy, druga być może będzie się składała z dwóch (albo z czterech, nie wiem jeszcze jak będzie z objętością), a trzecia… Na razie nie wiem. Wiem natomiast, że dziać się będzie już w wielkim, fantastycznym uniwersum, może nie tak gargantuicznym jak świat „Gwiezdnych Wojen”, „Warhammera 40 000” czy „Diuny”, ale dostatecznie dużym, by się w nim zgubić, by snuć bardzo zróżnicowane opowieści. Co bardzo ważne, świat ten będzie o wiele spójniejszy i lepiej dopracowany pod względem logicznym, biologicznym, psychologicznym, socjologicznym i technologicznym niż wszystkie wymienione dominia razem wzięte. Będzie to jednym słowem najlepiej opracowany literacki świat science fiction w historii literatury. Takie mam literackie plany. Bagatela, prawda? Marzy mi się film. Wysokobudżetowy, zrobiony z wyobraźnią, sercem i rozmachem. Niejeden. Marzy mi się gra komputerowa. Cechująca się powyższymi cnotami. Marzy mi się komiks o planszach namalowanych z taką precyzją, z jaką maluje się okładki. Marzy mi się muzyka do gamedeka. Dynamiczna, nostalgiczna, liryczna i patetyczna. Chcę wyjść poza granice Polski ze swoją wizją i poza granicę zakreśloną przez kręgi interesujące się science fiction. Wiele osób mówiło mi, i ja się z tym zgadzam, że gamedeka mogą czytać ludzie niegustujący w fantastyce. Chcę to osiągnąć. Chcę, by gamedeka czytali po prostu inteligentne i wrażliwe osoby, a nie tylko maniacy fantastyki.
J.W.: Czy literatura jest sexy? Czy pisanie SF jest bardziej sexy od pisania mainstreamowego?
M.P.: Jakub, jakie Ty wymyślasz pytania? Literatura? Sexy? Pisanie SF jest… Owszem, przyjemne, ale też okropnie trudne. Zrozumiałem to, gdy żona zaproponowała mi, żebym napisał powieść obyczajową. Gdy zacząłem tworzyć jej zrąb, dotarło do mnie, jakie wszystko w mainstreamie jest proste! W SF, gdy bohater wsiada do pneumobila, trzeba pojazd opisać, a żeby to zrobić, wypada sobie wyobrazić. Gdy pan X telesensuje do przyjaciela, należy wyjaśnić, co widzi, jak wygląda interfejs urządzenia i jak możliwe jest widzenie zarówno kumpla jak i otoczenia. Podczas pisania SF pisarz na każdym kroku napotyka problem, oczywiście, jeśli traktuje swoją pracę serio. Nie odtworzy naszego społeczeństwa w innych dekoracjach, bo będzie pamiętał, że stosunki społeczne, tak jak dekoracje, także się zmieniają. Nie przeniesie w przyszłość znanych dzisiaj przysłów (no, może część), tylko doda nowe, powstałe na bazie zdarzeń, które dopiero się zadzieją. Nie napisze, że kobieta miała paznokcie „pomalowane” na czerwono, bo będzie sobie zdawał sprawę, że tak prymitywna metoda jak nakładanie chemicznej substancji na płytkę paznokciową będzie zastąpiona jakimś rodzajem bionadruku, hologramu, animacji. Jeśli opisze kogoś „idącego” to zapewne wyjaśni, dlaczego ten ktoś idzie, a nie leci – sunie – unosi się, czy podróżuje innym z tysiąca dostępnych w jego czasach wehikułem. Co krok – to problem. W mainstreamie niczego nie musisz wyjaśniać: ani telefonowania, ani wsiadania do samochodu, tym bardziej chodzenia czy malowania paznokci. Trzeba naprawdę kochać futurystyczne wizje, żeby zadawać sobie taki trud. A jeśli kochać, to… Masz rację: pisanie SF jest sexy!
J.W: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.