Jakub Winiarski: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz w niej siebie obecnie? To coś związanego z losem, rodzaj powołania, czy po prostu sposób robienia kariery taki sam jak inne?
Adam Guz: Nie widzę siebie w Literaturze przez duże „L”. Po prostu nosiłem w sobie jakąś potrzebę opowiedzenie czy spisania dziwnych lub ciekawych historii, których doświadczyłem w swoim życiu. Ale tę chęć podzielenia się z tego co się przeżywa ma chyba ma każdy z nas. Wybrałem się z ciekawości na twoje zajęcia i tak mnie zainspirowałeś a przede wszystkim „zmusiłeś” do pisania, że potem to już „poszło z górki”. Dzięki warsztatom napisałem kilka opowiadań, które chciałem połączyć w jedną całość „najdziwniejszych transakcji jakie mi się przytrafiły” ale nie było ciągłości bohaterów, wątki się rwały i historie były niespójne. Ale dzięki temu, że w ogóle pisałem, poprawiałem warsztat i miałem kilka pomysłów na powieści. Na pewno nie chcę robić kariery w tym biznesie, bo na co dzień wykonuję robotę, która daje mi dużo satysfakcji. Co prawda doznaję od czasu do czasu spektakularnej porażki, ale dźwigam się i podejmuję nowych zadań. Pisanie jest niezwykłą przygodą intelektualną, ale finanse i zarządzanie też wymagają myślenia i nie narzekam na nudę. Chyba, że mój szalony pomysł, aby powieść przetłumaczyć na angielski i wydać w Stanach się powiedzie i zostanę uznanym autorem powieści typu thriller biznesowy. Jeżeli będę mógł z tego godziwie żyć, to kto wie, czy nie porzucę zarządzania i inwestowania. Oczywiście oceniam prawdopodobieństwo realizacji tego scenariusz na minimalne, więc intensywnie pracuję w swoim fachu, kosztem pisania.
J.W.: Jak wpadłeś na pomysł napisania akurat takiej powieści?
A.G.: Trzeźwo oceniłem, że bohater moich opowiadań, alter ego autora, jest taki nijaki, taki „snuj” w świecie twardego biznesu. Zdałem sobie sprawę, że muszę stworzyć naprawdę wyrazistego, który przyciągnie uwagę. Chciałem, aby był irytujący, zły, aby czytelnik go nie lubił, ale, mimo wszystko, żeby mu kibicował. Nie mnie oceniać, czy mi się udało osiągnąć cel, ale spotkałem się z opiniami, że mogłem swojemu bohaterowi nadać nieco więcej ludzkich cech. Żeby chociaż lubił swojego kota. Bez aluzji! Ale przecież znam ludzi, którzy bez skrupułów realizują swoje cele i właśnie tacy są i starałem się takiego stworzyć. Kiedy moje życie zawodowe legło w gruzach, co niestety przytrafia się w biznesie, i co miało niemały wpływ na sprawy osobiste, w październiku przysiadłem do pisania i skończyłem w cztery miesiące. Intensywnego, codziennego pisania, w dyscyplinie z pobudką o szóstej i pisaniu całej powieści, która zrodziła się w głowie.
J.W.: Wykorzystałeś jakieś typy ludzkie napotkane w czasach, kiedy nie zajmowałeś się jeszcze na poważnie literaturą?
A.G.: Wszystkie moje typy są inspirowane z życia. Ponieważ mam kłopot w ocenianiu psychologicznych profili ludzi i ich cech, oraz połączenia tego w spójną całość z ich zachowaniem, każdego swojego bohatera miałem określonego w rzeczywistości. Gdy go opisywałem, to miałem konkretną osobę przed oczami. Mój bohater postępował tak, jak to robił lub jak mi się wydawało robiłby w rzeczywistości. Nawet postać rosyjskiego oligarchy była inspirowana realną postacią. Potem jednak mój bohater tworzył swoją historię daleką od rzeczywistości. Tak więc całość jest czystą fikcją literacką.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
A.G.: Po napisaniu dobrze, wręcz euforycznie. Teraz czuję jednak lekki niepokój związany z tym, że „moje dziecko” poszło w świat i nie wiem czy sobie poradzi. Wiem, że będę musiał zaakceptować różne opinie, czasem mało konstruktywną krytykę, a być może czysty hejt (takie ładne słówko).
J.W.: Którą z wykreowanych przez siebie postaci cenisz najbardziej i dlaczego?
A.G.: Natana. Rosyjskiego żyda, oligarchę z homoseksualnymi skłonnościami, który w biznesie jest brutalny. Bo jest niemal zupełnie zmyślony. W swoim życiu spotkałem jednego oligarchę, więc to nie moja rzeczywistość. Ale udało mi się go ożywić. W prywatyzacji w Rosji też nie uczestniczyłem, ale zainspirował mnie mój znajomy, który pracował dla wielkiego banku inwestycyjnego z Londynu i opisywał swoje wrażenia z pracy przy prywatyzacjach w Rosji. To jest nieograniczona zbiornica pomysłów. To on widział na własne oczy tytanową łopatę do odśnieżania, niestety nie ja.
J.W.: Którego z bohaterów było ci najtrudniej opisywać?
A.G.: Tam, gdzie wchodziłem w opisy związane z doświadczeniami osobistymi. To jednak są trudne emocje wchodzenia w samego siebie.
J.W.: Czy twoi bohaterowie mają pierwowzory w świecie rzeczywistym?
A.G.: Tak. Niemal każdy z nich. Tak mi było łatwiej ich tworzyć. Ale niekoniecznie dany charakter łączył się z rolą jaką mu przypisałem w książce.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
A.G.: Jest ich cała masa. Ale mogę z całą stanowczością powiedzieć, że zazdroszczę Larssonowi jego bohaterów. Lisbeth jest niedoścignionym wzorem. Zazdroszczę Michaelowi Lewisowi jego umiejętności nadawania tak trudnym sprawom wymiaru ludzkiego. Pisania o sprawach hermetycznych, jak na przykład handel wysokich częstotliwości w sposób, który wbija mnie w fotel. Ma nieprawdopodobną zdolność do opisywania wydarzeń autentycznych w sposób, który sprawia że czyta się to jak najlepszą beletrystykę. Kryzys 2008 opisuje przez pryzmat jedynego człowieka w Stanach, który potrafił ten finansowy Armagedon przewidzieć na lata przed jego wybuchem. Zadaje sobie i nam pytanie, co kierowało tym bohaterem, czemu przeciwstawił się całemu systemowi. Dlaczego dobrze zapowiadający się lekarz zaszywał się po dyżurze w swoim gabinecie, stroniąc od ludzi i studiował tysiące prospektów emisyjnych z milionem liczb, aż odkrył, że machina Wall Street wymyśla coraz to nowe produkty, aby oszukiwać Amerykanów. Wreszcie Lewis wyjawia czytelnikowi, że jego bohater miał zespół Aspergera i stracił oko w dzieciństwie przez co stronił od ludzi i jego wady i kompleksy stały się jego orężem w walce z Wall Street. Nie ma w jego powieści ani jednej zmyślonej sceny ani jednego zmyślonego bohatera a czytelnikowi nie pozostaje nic innego jak pomyśleć „to niemożliwe!”. Albo w gąszczu niezbyt przejrzystych transakcji wysokich częstotliwości, jakie pojawiły się na Wall Street po kryzysie, wyłapuje człowieka, który w tajemnicy przeciął w linii prostej pół kontynentu. Obliczył, że budując idealnie prosty światłowód między Chicago a Nowym Jorkiem zaoszczędzi milisekundy, dzięki czemu połowa traderów z Wall Street, którzy wykupią u niego ruch, zyska przewagę, nad tymi którzy tego nie zrobią. Fascynujące! Tysiące kilometrów kabla, by zyskać milisekundy, dzięki którym zarobi miliony dolców. Dla mnie są to boskie historie. W Polsce autor niemal nie istnieje i dopiero jego książki pojawiają się na półkach, kiedy kolejny film, oparty o jego powieść zdobywa Oskara. Tak było z „Money Ball”, tak było z „Big Shortem”.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej? A może jest tak, że żadnego zapóźnienia nie ma i to inni powinni baczniejszą uwagę zwrócić na to, co polska kultura ma do zaoferowania?
A.G.: Nie mam odwagi odpowiedzieć na to pytania. Za mało miejsca na takie rozważania. Ale mogę powiedzieć, że czytając „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk miałem niemal pewność, że czytam przyszłą noblistkę. Dla mnie nieosiągalny poziom intelektualny, narracyjny, erudycyjny. Coś takiego przeżywałem, kiedy czytałem Cabre „Wyznaję” lub Amosa Oza, czy Pamuka. Po prostu wymiękam i przechodzę na inny poziom świadomości. Na pewno problemem literatury w Polsce jest znikome czytelnictwo, które determinuje wydawców i rynek książki w całości. Nie opłaca się ani pisanie, ani sprzedaż książek. W takich okolicznościach trudno o wybitnych twórców. Jestem kinomaniakiem i w polskim filmie widzę wyraźną poprawę od kilku lat. Może to zasługa sposobu finansowania poprzez Polski Instytut Filmowy, ale naprawdę powstają u nas dobre filmy. Nie tylko takie na które walą tłumy, jak na kolejnego „Pittbula” lub przesłodzoną komedię romantyczną z tą samą paletą aktorów, ale powstaje sporo przyzwoitych filmów i coraz więcej niemal wybitnych. Interesuję się polskim malarstwem, czasami coś kupuję na aukcjach. Kiedy potem ci artyści mają wystawy w Londynie, Włoszech lub w Niemczech to jednak o czymś świadczy. Jeżeli na wystawy w Muzeum Sztuki Nowoczesnej ciągną tłumy a na nietanie bilety do Opery Narodowej nie ma miejsc, to chyba jednak z naszą kulturą nie jest tak źle. W Polsce mamy muzea na najwyższym poziomie, jak choćby Polin, Chopina, czy Powstania Warszawskiego, najnowocześniejsze sale koncertowe jak w Katowicach lub w Szczecinie, gdzie koncertują światowi muzycy. Na szczęście nie jesteśmy skazani tylko na telewizyjną papkę z jej przaśno-kabaretową ofertą. Tam naprawdę robi się straszno.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
A.G.: Nie poruszyłem genezy problemów, które leżą u źródeł kryzysu w Polsce i na świecie. Mam nadzieję, że w drugiej książce rozwinę ten temat w pełni. Chciałbym się rozliczyć z cwaniakami, którzy zalali nasz rynek frankowymi kredytami i toksycznymi opcjami zatruwając nasze społeczeństwo na lata. Zabrzmiało kontr-marketingowo? Już teraz nikt nie kupi ani pierwszej, ani żaden wydawca nie podejdzie do drugiej książki. (Śmiech.)
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
A.G.: Obok relacji w rodzinie. Mam takie doświadczenia, które umieszczają mnie w totalnej mniejszości. Dwa rozwody, brak normalnych kontaktów z dziećmi, obecna partnerka dwadzieścia lat młodsza. Wyszedłby z tego mdławy romans.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
A.G.: Powinien rozumieć mechanizmy władzy a także relacji w biznesie. Dopiero mój upadek uświadomił mi, że mam cechy przez które nigdy nie osiągnę w nim sukcesu mierzonego ilością kasy ale za to będę bardziej „ludzki”. Mam nadzieję, że mój czytelnik to zrozumie po lekturze. Nie zawsze kasa jest najważniejsza.
J.W.: Czy nagrody literackie mają sens?
A.G.: Na pewno dla piszących. Chętnie bym jakąś przyjął [śmiech]. Dla czytelników nie mają większego znaczenia. Larsson nie zdobył żadnej. Mało tego, zmarł przed wydaniem książek, a jednak jest synonimem pisarskiego sukcesu.
J.W.: Jak organizujesz sobie życie, żeby mieć czas na pisanie? Czy masz z tym problem?
A.G.: Przez moment moje życie zawodowe legło w gruzach i wykorzystałem ten okres do pisania. Była to moja psychoterapia – pomogło odbudować się po porażce. Teraz, kiedy odbudowuję się zawodowo mało czasu poświęcam pisaniu ale kumuluję w sobie energię. Obiecałem sobie, że do końca roku będę miał dwieście stron nowej historii.
J.W.: Coraz popularniejsze robią się kursy pisania. Co myślisz o idei uczenia pisania tak, jak się w szkołach muzycznych uczy muzykowania, a w akademiach sztuk pięknych rzeźby czy malarstwa?
A.G.: Znów nie mam porównania. Byłem tylko u ciebie i dla mnie to był ideał. Przede wszystkim dlatego, że zmusiłeś nas do pisania. I taki powinien być cel „kursu” bez względu na walory tych literackich prób. Dla mnie samo spotkanie z innymi, którzy myśleli czy też marzyli o napisaniu czegokolwiek było mocno ożywcze. Zupełnie inne środowisko, zupełnie nowe wyzwania, inni ludzie – dla mnie ten kurs był jak przewietrzenie starego strychu mojej świadomości. Widać po liczbie wydających, którzy wyszli spod Twoich skrzydeł ten model jest najlepszy.
J.W.: Czego pisarz może nauczyć się od twórców filmowych i serialowych? Jest w ogóle coś takiego, czy te dwa światy nie mają wiele wspólnego?
A.G.: Jak już wspomniałem jestem kinomaniakiem. Chodzę regularnie co najmniej dwa razy w tygodniu do kina. Nie oglądam jednak seriali. Na pewno w kinie i w literaturze chodzi o opowiadanie historii, jednak w filmie to jest głównie dzieło reżysera a nie scenarzysty. Korzysta z całej dostępnej palety technik wpływających na zmysły widza, takie jak muzyka, efekty specjalne, światło trój wymiar. W literaturze pozostaje telepatyczna więź między autorem a czytelnikiem oparta na wyobraźni. Po naszym kursie nauczyłem się „fachowo” oceniać fabułę, dialogi czy też wyrazistość bohaterów. I tak naprawdę po to się zapisałem na twój kurs, by poszerzyć horyzonty i zdobyć nieco wiedzy o literaturze. Raczej spodziewałem się akademickiego podejścia, bo forma warsztatów które Ty zaproponowałeś wymaga jednak sporego wysiłku, wiedzy, erudycji i zaangażowania od prowadzącego. Nie przypuszczałem, że zacznę pisać. Dziękuję, że mnie i innych zmusiłeś do tego.
J.W.: Od lat powtarzany jest banał o upadku literatury i jej stopniowym przechodzeniu do defensywy. Jakie faktyczne zagrożenia dostrzegasz, patrząc na współczesną literaturę, postawy pisarzy i działalność rynku wydawniczego? Jest coś, co cię niepokoi szczególnie?
A.G.: Kuba, a jakieś lżejsze pytania? Nie ma upadku literatury i nie będzie, dopóki powstają takie książki jak „Shantaram”, „House of Cards”, „Małe życie”, czy też „Krótka historia siedmiu zabójstw”. Na pewno czytelnictwo nie jest najłatwiejszą formą kultury w świecie multiskills ale nie utoniemy w fali sitcomów i programów typu „Tańczący z kimś tam”, tak jak powoli wraca świadomość, że nie możemy jeść tylko czipsów i zapijać je piwem.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
A.G.: Artysta ma ten przywilej, że może więcej. Bo może mieć gdzieś wszelkie konwenanse. Nawet ze swojej choroby alkoholowej zrobi dzieło sztuki. Dla innych byłby to powód do wstydu a na pewno nie do afiszowania się.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
A.G.: Ja już dzieci mam odchowane, a moja obecna partnerka była głównym motywatorem mojego pisania. Gdy się poznaliśmy chciałem jej zaimponować i opowiadałem różne historie, kończąc westchnieniem „że kiedyś napiszę o tym książkę”. Pewnego dnia nie wytrzymała i powiedziała żebym się po prostu za to wziął a nie tylko gadał. Tak trafiłem do ciebie.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
A.G.: Zależy od warsztatu, pracy, determinacji i szczęścia. Sukces to tłumaczenie na obce języki, bo oznacza że udało się zawrzeć w powieści uniwersalny przekaz.
J.W.: Jak w ogóle oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
A.G.: Nie uciekniemy od nowoczesnych mediów, od zalewu informacji. Fatalnie, że etyka dziennikarska zanika i nie wiemy, jak serio traktować dany news. Świat zmierza w złym kierunku, kiedy na wieść o tym, że firma w Kalifornii opracowała nowy algorytm, dzięki któremu zwiększy się zasięg reklamy, jej akcje idą do góry i pół świata jest zachwycone mądrością jej pracowników. To powoduje, że mamy fejkowe wiadomości, stymulowany zalew idiotyzmów w sieci tylko po to, by zwiększać ruch i oglądalność, bo to się teraz liczy. Click. Ty robisz click, a amerykański emeryt zarabia, bo jest akcjonariuszem poprzez fundusz emerytalny, kalifornijskiej spółki. Nie jest to dziwne? A jaki temat na książkę! Ale z drugiej strony ta sama firma udostępnia mi za darmo zasoby biblioteki Kongresu, mogę zwiedzać muzea, oglądać zabytki miast, w których nie byłem. To jest wspaniałe!
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięty ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnej Grecji, to coś zupełnie innego niż bycie jednym z siedmiu miliardów obywateli dzisiejszego świata, jak w twoim pojedynczym przypadku?
A.G.:
Staram się czerpać to co dobre z tego zalewu. Być na bieżąco z interesującymi wydarzeniami i to nie tylko o kolejnym zamachu, lub zdobytym terytorium przez ISIS. Mamy dostęp do światowych zasobów kultury, wiedzy. Świadomość darmowego dostępu do tych zasobów i współdzielenie ich przez miliardy oznacza, że wszyscy jesteśmy tacy sami. W czym utwierdza mnie swoim pisarstwem Mohsin Hamid, który opisuje historie z Pakistanu i nie są one związane z terrorystami, zamachowcami ale z codziennym życiu klasy średniej. Mają te same problemy co my.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
A.G.: Logika zdarzeń i zamykanie wątków.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
A.G.: Utrzymanie dyscypliny.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
A.G.: Metafizyczne przeżycie, kiedy mój bohater zaczyna żyć po swojemu a ja jestem jedynie spisujący jego dzieje. To jest coś czego niepiszący nie jest w stanie zrozumieć.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
A.G.: Utrzymanie dyscypliny by nie zanudzać.
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
A.G.: Świadka, ale mam ochotę w swojej kolejnej powieści trochę posędziować.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego np. Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie? A może inaczej to widzisz?
A.G.: Bo nasz zakątek może być atrakcyjny. Mam nadzieję, że tak jest dlatego chcę przetłumaczyć swoją powieść i wysłać do wydawców w Stanach. Jeżeli historia będzie ciekawa to może umiejscowienie jej w realiach środkowo i wschodnio europejskich może być atrakcyjne.
J.W.: Jeszcze wrócę do techniki i nauki. Jak to jest z tą techniką i zdobyczami nauki? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nimi interesować? Czy nie jest tragiczne, że na przykład w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest naprawdę bogaty i poetycko niewyzyskany, mam wrażenie, kompletnie)? Nie uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki? Zresztą, nie tylko poeci. Bo i prozaicy zdają się czasem pisać, jakby technika ledwie ich musnęła. Co o tym myślisz?
A.G.: Postęp jest ogromny i nieumiejętność wykorzystania technologii lub jej ignorowanie w powieści ma taki sam skutek jak w życiu. Znam osoby, które długo opierały się przed korzystaniem z komputera i jeszcze się z tym afiszowały. Patrzymy na nich jak na relikt przeszłości ale to jest ich wybór. Lepiej umieć korzystać z technologii ale na przykład świadomie z pewnych rzeczy świadomie rezygnować. Technologia to dostęp do kultury, wiedzy, postępu. Jeżeli nie chcesz aby Twój bohater dzwonił z komórki i zamiast tego szuka po mieście telefonu, to raczej młodzi nie zrozumieją o co mu chodzi.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
A.G.: Ostatnio zorientowałem się, że gros moich bieżących wydatków idzie na kulturę. Nie na ciuchy, samochody ale właśnie na kulturę. Myślę, że w ten sposób zapełniłem swoją przestrzeń sztuką. Obrazy rzeźby, książki, muzyka czy film są obecne w każdym aspekcie mojego życia.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
A.G.: Myślę, że braki w pełnym określeniu psychologii bohaterów. W życiu nie potrafię oceniać ludzi i tak samo może być w mojej książce.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
A.G.: To że napisałem powieść. Chcę aby była wydana w Stanach. W życiu dopiero dochodzę do swojego celu a jest nim własny fundusz inwestycyjny.
J.W.: Myślisz, że każda książka przeczytana wzbogaca nas duchowo i intelektualnie?
A.G.: Oczywiście, chyba że jest to ileś tam twarzy Greya.
J.W.: Czy pisarz powinien zajmować się kwestiami bieżącej polityki? Czy pisarz powinien angażować się w polityczne spory?
A.G.: Na pewno, ale ja już jestem tak zmęczony polityką, która atakuje nas niemal na każdym kroku, że szukam obszarów wolnych od niej. Ale polityka, gospodarka i wspomniana technologia powinny być częścią powieści.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
A.G.: Nie łatwo ale nie było to dla mnie zaskoczeniem. Z wymienionych przeze mnie autorów wielu w Polsce nie miałoby szans. Płytki rynek.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłeś?
A.G.: Po prostu się tym nie przejmowałem.
J.W.: Od kiedy wiedziałeś, że chcesz pisać?
A.G.: Chyba to siedziało we mnie długo. Ale nie miałem odwagi o sobie w ten sposób myśleć. Miałem ogromne braki warsztatowe jak i językowe. Ale historii mam sporo do opowiedzenia. Mam niemały bagaż doświadczeń na wielu polach.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
A.G.: To że musisz wejść głęboko w samego siebie i czasem ze sobą rozliczyć.
J.W.: Jak trafiłeś na warsztaty pisarskie?
A.G.: Wygooglowałem „warsztaty pisarskie warszawa” i wyskoczył mi Jakub Winiarski. I tak się poznaliśmy. Czy to nie jest przykład fantastycznego wpływu technologii na życie.
J.W.: Czy warsztaty pomogły ci w pisaniu?
A.G.: Gdyby nie warsztaty nigdy bym się nie zabrał do pisania. Na twoje pytanie na pierwszych zajęciach: „kto, na ochotnika napisze, na kolejne zajęcia cztery do sześciu stron, pod krytykę?” pomyślałem „ten gość oszalał”. Ostatni raz pisałem cokolwiek co nie było biznes planem, memorandum inwestycyjnym, prospektem emisyjnym, strategią i innym tego typu fascynującymi „dziełem”, w ogólniaku. Ale napisałem i co najważniejsze poddałem się krytyce z ciekawością i otwartością. Chociaż muszę przyznać, że nie mogłem też opanować emocji obserwując czytających mój tekst. Podniecenie połączone z niepewnością czy się spodoba.
J.W.: Zamierzasz pisać kolejne książki? Co to będzie?
A.G.: Podobna tematyka, ale o nieco szerszym zakresie, to jest źródła toksycznych opcji i kredytów frankowych i jak zatruły nam gospodarkę i codzienne życie.
J.W.: Kim byłbyś w idealnym wszechświecie?
A.G.: Pisarzem czerpiącym natchnienie podczas rund golfa. Od czasu do czasu inwestowałbym nadwyżki w ciekawe start-upy. Jest to też forma tworzenia, bo jesteś częścią nowego przedsięwzięcia, które rozwija się dzięki twojemu wsparciu kapitałowemu i merytorycznemu, którego brakuje młodym przedsiębiorcom.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
A.G.: BARDZO.
J.W.: Dziękuję ci serdecznie za rozmowę.
Fot. Archiwum Adama Guza.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.