Jakub Winiarski: Wydajesz się być zapracowany. A jeszcze wziąłeś sobie na kark pisanie powieści w odcinkach. Skąd pomysł na „Warszawiaków”? I czemu dajesz to na stronę „Ha!artu”, a nie do zwykłej gazety?
Łukasz Orbitowski: Nie przesadzajmy z tym zapracowaniem, nie piszę po godzinach, to moje główne zajęcie i bardzo się pilnuję, żeby mieć oddech, ale i znaleźć czas na rzeczy różne. „Warszawiacy” chodzą mi po głowie gdzieś tak rok z kawałkiem, tylko nie miałem pojęcia co z tym zrobić, jak ugryźć ten pomysł. Bo na normalną powieść, nie bardzo, nie czułbym takiego pisania. Więc ta idea leżała w towarzystwie innych, które leżą sobie dalej. Zdarzyła się okazja, konkretnie miała twarz Piotrka Mareckiego z Ha!artu i przyniosła też ze sobą portfel, który zaraz zabrałem. Musiałem tylko wymyślić jakiś tytuł i znów chyba wyszło. Wracałem sobie do domu i jak głupi powtarzałem pod nosem „Warszawiacy”, „Warszawiacy”, cały zadowolony. Ha!art dał pewność, że rzecz zostanie doprowadzona do końca. Wiesz, z gazetami bywa różnie. Trzeba sprofilować numer, wejdą jakieś reklamy i książkę zdejmujemy. Takie jest życie, nie ma co się złościć, zresztą, żaden dziennik, tygodnik nie zameldował się u mnie. Ta sytuacja zresztą dość dobrze oddaje mój sposób pracy. Nie szukam, nie kombinuję. Życie przynosi pomysły, jak i zatrudnienie.
J.W.: Przeniósłbyś „Warszawiaków” na papierowe łamy, gdyby pojawiła się taka propozycja?
Ł.O.: To zależy od ostatecznego kształtu książki, czy będę zadowolony, czy ludzie zareagują życzliwie. Ale nie tylko. Jak każdy twórca pozostaję związany umowami wydawniczymi, wydanie „Warszawiaków” łączyłoby się, być może z jakąś próbą dogadania się pomiędzy podmiotami, co nie zawsze wychodzi, zawsze za to generuje koszta, a rzecz wisi w necie.
J.W.: Nie obawiasz się, że forma „powieści w odcinkach” to szacowna ramotka, której wskrzeszanie, w dobie takiego rozbuchania innych mediów skazane może być na porażkę
Ł.O.: Nie boję się. A to dlatego, że perspektywa klęski nie jest władna mnie przestraszyć czy zniechęcić. Nie wiem za bardzo, jak Oramusowi poszło z jego „Kankanem…”, nie znam innych, którzy mierzyli się z tą formą. Może się nie udać, jasne, ale głównie z tego powodu, że nie każdy i nie koniecznie uwielbia czytanie z ekranu. Ale jednak ludzie sięgają po blogi, na których wciąż znajdziemy czasem ociupinkę tekstu, słowo rządzi w twitterach wszelkiej maści. Boję się raczej, że nie znajdziemy sposobu na określenie wartości tego projektu. Ocena książki drukowanej jest jasna, wyrażają ją słupki sprzedaży. „Warszawiacy” są za darmo i dla każdego, więc czego mam się chwycić? Opinii w necie na temat? Liczby wejść? Maili do mnie i klepania po plecach? Nie ma to wielkiego znaczenia, za to powiem co się naprawdę liczy. Darmocha. Ludzie oszczędzają, żeby móc kupić sobie książkę. Także moją książkę. Więc teraz, dzięki Mareckiemu przynajmniej jedna moja książka będzie kompletnie za darmo, pozostaje nadzieja, że mimo tego będzie coś warta.
J.W.: Skąd te wątpliwości? Nie wierzysz w obiektywność netowych komentarzy? Tylko słupki sprzedaży księgarnianej są wyznacznikiem wartości?
Ł.O.: Wierzę w subiektywność netowych komentarzy, ich suma może złożyć się na jakiś tam obraz. Możemy wymienić wiele wyznaczników wartości książki: zdolność do przekształcenia kultury, recepcja krytyczna, wpływ na literaturę, wreszcie te nieszczęsne słupki. Z nimi nie ma źle. Nieskromnie sądzę, że dość mocno oddziałałem na literaturę fantastyczną. Tylko widzisz, słupek to jest konkret, wszelkie wpływy kulturowe, wymiana idei z innymi twórcami, nawet zapładnianie innych twórców można w pełni sobie unaocznić dopiero po śmierci autora, ten rodzaj wiedzy więc będzie poza mną. Życzę sobie, aby i inni zapoznali się z nią możliwie jak najpóźniej.
J.W.: Ponieważ może nie wszyscy wiedzą, chciałbym zapytać cię o pisarskie początki. Jak to z tobą było, jak się zaczęło, pamiętasz jeszcze?
Ł.O.: Ano myślę, że byłem smutnym bucem, mało kto mnie lubił, więc miałem czas na pisanie, jeszcze wymyśliłem sobie, że będę na te knoty podrywał koleżanki. Szło jakoś, ale kumple z technikum radzili sobie o niebo lepiej. Wiesz, miałem lat naście i chciałem być kimś. Naprawdę kimś, bo pisarz to jest, kurwa, ktoś. Tymczasem nic mnie wtedy do pisania nie pretendowało, nie było szczerego powodu, by pisać. Po prostu chciałem się pokazać, wrzasnąć „ja!”, zapominając, że zaimki mają ciąg dalszy, ty, my i tak dalej. Dobrze, że kariera nie poszła łatwo, dobrze, że teraz nie mam dwudziestu lat, bo jeszcze nie daj Boże bym ją zrobił na tym starym szajsie. Obijałem się po jakichś domach kultury, drukowałem w niskonakładowych almanachach napuszone teksty, a przecież chodziło tylko o to, żeby sobie poszczypać i napić się wódeczki. A potem zassało mnie życie, w dobrym i złym sensie, miałem przygody. Rozsądku zostało na ćwiczenie technik literackich w domu. I nagle obudziłem się z tym, że chcę coś powiedzieć, dopuściłem do siebie wątpliwość – że jednak mogę mieć coś do powiedzenia, że mi w jakiś sposób wolno prosić o głos i wysłuchanie. Z tego zrodziły się pierwsze prawdziwe teksty, te z „Wigilijnych psów” i „Horror show”. Potem już poszło.
J.W.: „Szeroki, głęboki, wymalować wszystko”. Jak wspominasz to swoje dziełko? Jest ważne, czy też liczysz dopiero od „Horror show” (albo jeszcze inaczej)?
Ł.O.: Może prędzej od „Wigilijnych psów”, choć powinienem chyba później. Stawiam na pieski, bo była to moja pierwsza książka, która została zauważona i skomentowana, mimo licznych błędów popełnionych przez wydawcę. Teraz ten sam partacz przyleciał do mnie, żeby audiobooka z tego robić, nawet nie wiesz ile radości sprawiło pokazania mu fucka. A z „Szerokim…” była śmieszna historia. Miałem wówczas z Urbaniukiem grupę poetycką Czarna Rozpacz, był z nami jeszcze M., dziś as black metalu, oraz niejaki Pazur, który co prawda nie pisał, ale „robił klimat jak chuj”. Gdybyśmy cokolwiek ogłosili, może by się który dochrapał do czegoś na tych wierszach, ze względu na ich neoklasycystyczną formę. Było to przed Dehnelem. Choć Wencel, fakt. W każdym razie zaprosili nas na offowy festiwal, byśmy czytali. Po drodze zwinęliśmy dwóch zacnych meneli spod budynku Lotu w Krakowie, dostali po piętnaście złotych plus browara, by przeczytali wiersze przed licznie zgromadzoną publicznością. Udało się! A ja jeszcze zdołałem wywołać bójkę. W tych okolicznościach poznałem Piotrka Mareckiego i, jak sądzę, zachęciłem do wydania swojej prozy – Czarna Rozpacz rozpadła się wkrótce potem. Wydaje mi się, że teksty w „Szerokim…” były czymś ciekawym, nikt nie próbował wtedy w Polsce pisać w stylu „Opowieści z krypty”, z drugiej strony, wartość literacka, objętość, wydanie wskazują na tomik półamatorski. Raz na czas zjawia się ktoś, kto chce go wznawiać. Zawsze odmawiam. Bo tak, mógłbym albo wypuścić go bez jednej zmiany w tych opowiadaniach, powtarzając wszelkie możliwe błędy… albo napisać te teksty od nowa. Byłby to taki literacki remake, chyba jednak nie całkiem sensowny.
J.W.: W tej opowieści jest duch błazenady. Nie traktowałeś z początku kultury, a zwłaszcza tej wysokiej zbyt poważnie. Dlaczego?
Ł.O.: Ależ ja traktuję kulturę, wysoką i niską poważnie. Tylko tobie się pomerdała powaga z nabożnością. Jestem zresztą osamotniony, bo mało kto podchodzi poważnie do takiej Dody, ja akurat tak robię. Wracając do pytania, żartujemy sobie z miłości i śmierci. Śmiejemy się z kochanego dziadunia, tego samego, co by dla nas sobie żyły wypruł tylko dlatego, że mu sos z wąsa melancholijnie zwisa. No i co? przestajemy go kochać, przestaje być naszym kochanym dziaduniem? No nie, więc o co chodzi?
J.W.: Nobilitujesz swoim pisaniem gatunku powszechnie wciąż uważane za brukowe: horror, thriller. Zajmujesz się legendami miejskimi. Do tego próbujesz przekonać ludzi, że gry komputerowe staną się niebawem standardowym wyposażeniem intelektualisty. Skąd w tobie taki pociąg do tego, co w kulturze zepchnięte na margines, traktowane z przymrużeniem oka. I czemu chcesz, żeby to zostało podniesione do rangi czegoś ważnego?
Ł.O.: Niczego nie nobilituję, bo horror, thriller, gry video (jakie tam komputerowe!), żadnej nobilitacji nie potrzebują. Wolę myśleć, że jestem obrońcą ich dobrego imienia. Tak samo nie muszę podnosić niczego, co zostało już wyniesione. Jestem ostatnim, który psioczyłby na kino „wysokie”, literaturę „głównonurtową”, gdyż zwyczajnie lubię poobcować sobie z jednym czy drugim, ale nie wartościuję. To znaczy, literatura groszowa, kino klasy C nie jest gorsze w sensie wartościującym i z automatu od innego kina, innego pisania. Nawet łączy się w prawdzie, że 90% wszystkiego to gówno. Tak zwane arcydzieła też się na to załapują. A tym marginalizowanym (choć masowo obecnym) rodzajom sztuki wiele zawdzięczam i zwracam się ku nim celem zaspokojenia ważkich dla mnie potrzeb. Ja lubię wielkie słowa i pytania jeszcze większe, o sens życia i miłości, zasady świata, Boga, funkcjonowanie przyjaźni i czemu jest ważna, weźmy dalej figurę ojca, rodziny i tak dalej, wiesz, te zużyte, wyśmiane przez kulturę tzw. wysoką tematy. Pop jest im bliski. Mamy komedie romantyczne, a wampir boi się krzyża. Tylko nie zrozum źle, nie jestem naiwniakiem ani konserwatystą, po prostu dręczą mnie wątpliwości określonego rodzaju, inne rodzaje sztuki zajmują się czymś innym. Tam znajdę inną część siebie. Dalej, są struktury narracyjne, rodzaje narracji, czy raczej snucia opowieści które zwyczajnie z parnasu wyrzucono, zapominając, jak bardzo ludzie ich potrzebują. Mógłbym tak dalej, zejść do świata emocji, porozmawiać o wahaniach. Podkultura jest religią odwagi. Dwie istotne sprawy. Nie jestem rycerzem popu, wsadzam łeb w różne dziury, walczę o te zjawiska w kulturze, które walki wymagają, oczywiście tylko na arenie intelektualnego sporu, bo rząd dusz i kasę mają od dawna. A, i to wszystko nie dotyczy jeszcze gier. Gry są świetne. Branża zrobiła gigantyczny postęp i znajduje się w fazie przełomu. Niedługo pojawi się „Obywatel Kane” segmentu. Tu włącza się moja próżność, egoizm, poszukiwanie chwały. Bo widzisz, jak ta przemiana gier się dokona, wyskoczę w górę i ryknę: „Pierwszy! A nie mówiłem!”.
J.W.: Zapytam jak laik, którym w tej dziedzinie jestem. Co jest wartościowego w grach? Czemu, jak napisałeś w jednym z artykułów, intelektualista przyszłości miałby z dumą prezentować półeczkę gierek, które „przeszedł”?
Ł.O.: Pytanie o rzeczywistą wartość gier jest dla mnie jeszcze nie rozstrzygnięte. Szukam, próbuje zrozumieć, bo nowoczesne gry są fenomenem, który próbuję zrozumieć i jakoś wepchać w pojęcia. Dajcie pada Witowi Szostakowi, będziemy mieli szybciej potrzebne terminy. Znów sięgnę po przykład. Wyobraź sobie, że żyjesz w latach trzydziestych i podczytujesz sobie zeszyty komiksowe, a w nich, pierwsze przygody Batmana, Supermana. Wtedy ich narysowano? Naprawdę, nie chce mi się wchodzić na wiki. Przecież nie ogarniesz skali fenomenu, nie przewidzisz jego dalekosiężnych konsekwencji, filmów, lalek, obecności w kulturze masowej, całej symboliki i tak dalej, będziesz, co najwyżej miał przeczucie, że obcujesz z czymś błahym, co jednocześnie już nie tłumaczy się błahością. Przeczuwasz potencjalną wielkość, widzisz jej zaczyny. Jestem wyrazicielem opinii, że gry wciąż korzystają, niejako samodzielnie, ze środków zapożyczonych od komiksu, filmu, literatury, niedługo się to zsyntetyzuje. W co, nie wiem. W pierwszą opowieść piszącą się samorzutnie, w dziejącą się na bieżąco narrację, współrealizowaną jednocześnie, uwaga, jednocześnie, przez setki, tysiące autorów? Jak bym wiedział, robiłbym gry. Tak, nie mam zielonego pojęcia. Moja rola, tak jak ją widzę – polega na bronieniu gier przed oskarżeniami o jakąś ułomność, o bycie durną rozrywką. Rozrywką tak, ale nie durną.
J.W.: Kiedy w jednym z wywiadów spytano cię, czy nie boisz się, że jakaś moda przemija, powiedziałeś: „my będziemy modę współtworzyć”. Uważasz, że autor, człowiek kultury powinien świadomie tworzyć mody?
Ł.O.: Cieszę się, że traktujesz mnie poważnie. Powiedzmy jednak prostą prawdę o twórcach. Artysta jest próżny, najczęściej nie zna się na niczym, w wywiadach plecie bzdury i próbuje walić piękne sentencje, żeby ludzie zapamiętali. Dotyczy to mnie i innych, tych dużo, dużo większych także. Więc słowa są ważne, myśli są ważne, ale moje niekoniecznie ważniejsze od innych. Próbuję zgadnąć, co miałem wtedy na myśli. Nie umiem. Autor musi współtworzyć mody, choć niekoniecznie świadomie. Ja współtworzyłem rodzącą się teraz modę na polski horror. Było to, z mojej strony, działanie zupełnie bezrefleksyjne. Podam ci inny przykład. Co by nie sądzić o Stephanie Meyer, laska ma miejsce w historii literatury, zmieniła też obraz współczesności. Jej książka jest tak durna, że nie sposób uwierzyć, że powstała w wyniku kalkulacji. Ale ci wszyscy ludzie, którzy za nią poszli, sadzą knoty o romansach z wurdulakiem, demogorgonem, aniołem czy czymś podobnym przepadną, nikt ich nie zapamięta. Zarobią swoje i pójdą w cholerę. I dobrze, to jest w porządku. Więc, można być artystą na dwa sposoby. Zwyczajnie załapać się na bieżący trend i zarobić swoje, godząc się zarazem na miejsce w drugim szeregu i czyjś tyłek przed sobą, albo robić to, co nie jest robione. Zaryzykować. Zwrócić się ku innym szlakom. Nie ma nic złego w próbach przewidywania, co będzie modne za pięć, dziesięć lat. Jeśli przewidzisz, trafisz, odniesiesz sukces – to chyba dowód większego geniuszu niż w wypadku tego gościa, który trafił w moment przypadkowo lub za sprawą intuicji. Tylko wymyślić ciężko tę przyszłość. Nam, fantastom się nie udało. Albo tworzysz mody, albo ciebie nie będzie.
J.W.: Mówisz, że fantastom się nie udało, a tu akurat mam wrażenie, że jest inaczej. Chyba jeszcze nigdy twórcy fantastyki nie byli tak blisko powszechnego uznania, z mitycznym Noblem włącznie. Ty uważasz, że podział będzie trwał?
Ł.O.: Nam, fantastom nie wyszło przepowiadanie przyszłości. Żadna wizja świata przepowiedziana ileś tam dziesiąt lat wcześniej nie doczekała się spełnienia. Za to modę można przewidzieć, choć nie zawsze w drodze procesu kalkulacji. Zwróć uwagę, że podział w dużej mierze polega na sprytnym używaniu słów. Nie horror, ale magiczny realizm, na przykład. Zamiast fantasy – powieść oniryczna. Zwał jak zwał. Obserwuję powolne docenianie fantastyki, także ten wskazanej z imienia i nazwiska, chyba tez zlewają się różnego rodzaju puply. Pytanie: czy twórcy fantastyki potrzebują takiego uznania w sensie innym niż ekonomiczny (milion dolców piechotą nie chodzi), i drugie, ważniejsze: czy czytelnicy fantastyki, niektórzy pisarze są w stanie wykonać ruch odwrotny i też obcego w gałganach, jakiegoś postmodernistę pod dach swój przyjąć.
J.W.: Chodzą słuchy, że w twoim życiu pewną rolę odegrał striptiz czy szereg striptizów. Mógłbyś to zdementować, lub opowiedzieć, jak było? (śmiech)
Ł.O.: O, widzisz. Kiedyś palnąłem jakieś głupstwo, które żyje do dziś. Szlag by to, nigdy, niestety, nie rozebrałem się publicznie, byłem parę razy w jakimś klubie, nie mam jednak żadnych wspomnień. Raz chyba chcieli nas oszukać na wieczorze kawalerskim kumpla. Za to tańczyłem ze skarpetami. O, taniec ze skarpetami to było coś, tylko nie umiem nic o nim powiedzieć, poza tym, że te parę osób, co widziało te moje wygłupy, musiało zbierać szczęki z podłogi. Jak sądzę, był to komizm szczególny, przeze mnie nie zamierzony i szalenie, z mojej perspektywy, przykry.
J.W.: Wiesz, niebawem będziesz mitycznym stworem, więc takie historie dodają ci ludzkiego rysu. A propos, skąd ksywka „potwór”, o której wspominasz na swojej stronie?
Ł.O.: Notkę pisała Asia Mika, redaktorka moich książek. Nie umiem dokładnie wskazać, skąd wzięło się to przezwisko. Tak mówią do mnie moi przyjaciele. Jestem dość kanciastym, dużym chłopem, mówię chaotyczniej i często rzeczy straszne, jem i piję błyskawicznie, może więc dlatego.
J.W.: Powiedziałeś też w jednej z rozmów: „Kiedyś ułożyłem sobie takie szalenie mądre zdanie: cała tragedia polskiej literatury wynika z tego, że ludzie mówią tak jak piszą, a nie piszą tak jak mówią.” Mógłbyś to zdanie rozwinąć, podać przykłady?
Ł.O.: Zapomniałem o nim, czyli nie było takie znów mądre. Stąd, pewne trudności z rozwinięciem, muszę zgadywać. Wydaje mi się, że wtedy źle zabrałem się za tragedię literatury polskiej. Ma ona wiele przyczyn. Myślę, że chodziło mi o brak związku pomiędzy żywym, autentycznym językiem potocznym, a literaturą. Pisarze mówią, jakby pisali. Z kolei ci obdarzeni darem wypowiedzi błyskotliwej, gawędziarskiej albo nie piszą wcale, albo nie umieją przekuć tej gadki na książki. Mówić jedno, pisać drugie. Nie da się wyjąć języka ulicy, czy też naturalnego sposobu kształtowania się frazy w polszczyźnie i zaraz wrzucać w okładki. Mowa, pisanie, to dwie różne sprawy. Wielkość Masłowskiej polegała przecież nie na tym, że wzięła sposób wypowiadania się kolesi z osiedla, ale na znalezieniu sposobu na jego nowe, literackie otwarcie.
J.W.: Ty sam piszesz jednak dość wysoka polszczyzną. Owszem, wstawki żywej mowy są, ale przeważa tak zwane piękne zdanie. Wolałbyś bardziej „ubrudzić” swój język? Wolałbyś widzieć go połamanym w szczególny sposób?
Ł.O.: Ej, myślę, że umiem pojechać mięchem jeśli trzeba. W pierwszych tekstach było tego całkiem sporo. Ten sposób widzenia literatury, który sugerujesz, jest mi obcy. Nie zastanawiam się nad tym, czy powinienem władować w rozdział, opowiadanie określaną liczbę słowa „kurwa”, nie rozważam na sucho konieczności łamania i prostowania zdań, po prostu próbuje znaleźć najlepszy sposób na wyrażenie w języku danego tematu, takiej a nie innej opowieści. Też, nie ma za wiele kombinowania, język najczęściej narzuca się sam. Dość długo przeżuwam historie w sobie. Jak wypluwam, to już z ułożonymi literkami. Szczególna cecha żuchwy. Niektórzy tak mają.
J.W.: Uważasz się za pisarza realistę?
Ł.O.: Może po prostu za pisarza? Mówią, że piszę horrory. Pokażcie mi je. Ale godzę się na nie, godzę się nawet na tego nieszczęsnego „polskiego Stephena Kinga”. Co mi tam. Nie jestem realistą w tym sensie, że wyłącznym celem mojej działalności artystycznej jest odtwarzanie, czy też komentowanie współczesności. Po prostu, kiedy piszę o współczesności chcę robić to w wiarygodny sposób na szczególe i syntetycznie w ogólności. Taka jest w ogóle funkcja artysty. Nazywać to co ludzie czują, a nie umieją nazwać, zszywać nitki życia w szalik, czapkę, albo i reformy.
J.W.: Powiedziałeś „artysta”. To słowo jeszcze coś znaczy?
Ł.O.: Używam go z przekory. Za dużo rzemieślników u nas fantastów, dla mnie słowo rzemieślnik zaraz brzmi fałszywie. Do tego, środowiskowo termin ‘artysta”, co jest w jakiś sposób zrozumiałe, kojarzył się pisarzom fantastycznym z czymś co najgorsze, kimś kto ma plecy, układy, żyje z dotacji i stypendiów. To budziło zasłużoną wściekłość. Dziwisz się mi się więc, że tak ochoczo operuję tym słowem? Cały czas tu powtarzam artysta, artysta z czystej przekory. Z drugiej strony uważam, że każdy twórca jest artystą. Ja, Andrzejowie Pilipiuk i Głowacki, Mandaryna, Morbid Angel i Placido Domingo. Każdy, kto zajmuje się twórczością nie użytkową. Następnie należy zapytać, jaki to artysta: dobry, zły, marny, wspaniały, genialny. Jak ze wzrostem. Każdy człowiek ma wzrost, niektórzy tylko – nikczemny.
J.W.: Jak to jest z twoimi projektami, które robisz z Urbaniukiem? „Pies i klecha”, Bokemono” – co ci daje takie pisanie, tworzenie w duecie?
Ł.O.: Bakemono zdechło i wstanie najwyżej w innym życiu, kiedy my, aborterzy tego dziecka, wreszcie poumieramy. „Pies i klecha” z kolei, zawieszony na twardej obietnicy powrotu. Strasznie jestem przywiązany do myśli, że wolno mi robić rzeczy, których nie muszę, w „Psie i klesze” odezwały się właśnie takie ciągoty. Nikt tego nie potrzebował, a bawiliśmy się świetnie. Siedzieć, przerzucać się ideami, znajdować wspólne fascynacje. Gdybyśmy z Jarkiem nie znali się od dziecka, projekt zwyczajnie by nie wypalił, przynajmniej nie w sensie artystycznym. Lubię zaskakiwać, a jeszcze bardziej być zaskakiwany. Jarek zaskoczył mnie fabułą którą przygotował, z kolei ja jego, mam nadzieję, wypełnieniem zadania czysto literackiego. I do tej przygody wrócimy, tylko nie wiemy, kiedy. Bo widzisz, nikt nic nie musi. Ja mam plany na dwie powieści, Jarek siedzi w przepisach, niedługo ukazuje się jego książka kucharska. Powiem ci więcej, może zaczniemy i nie skończymy, tomów będzie dziesięć, może zrobimy sztukę teatralną albo komiks. Kwestia ochoty.
J.W.: Jest jakiś przepis na taki komfort? Serio pytam.
Ł.O.: Być może mam talent, rozumiany jako kumulacja określonych zdolności: wyobraźni, operowania słowem, pracowitości, zdolności pozyskiwania dla siebie określonych ludzi, tych co opowiedzą, ale i pomogą. Jeśli nie, bo przecież niekoniecznie, wskazałbym jednorazową zdolność do podjęcia ryzyka. Wróciłem z Ameryki z niedokończonym „Tracę ciepło” i stwierdziłem, że zamiast iść do roboty, będę sobie pisał. Skończę powieść. Może jakieś opowiadania. Nikt specjalnie nie czekał na te rzeczy, ogłosiłem kilka opowiadań, ledwo złożyłem w małym wydawnictwie „Wigilijne psy”. Nie jestem już pewien. Był to rzeczywiście akt odwagi, próba realizacji marzenia, czy odruch lenistwa, potrzeby wolności – nie, do normalnej pracy nie pójdę. W obu przypadkach, dobre i złe strony zawodu zaskoczyły mnie. Komfort jest rzeczą względną, po części przyszłościową. Widziałeś jakiś mój komiks? Coś grają w teatrze?
J.W.: Twoje teksty i ty to jakaś schizofrenia. W prozie dramatyczny, opowiadający o rzeczach tragicznych i nieprzyjemnych, w życiu – uśmiechnięty facet, zadowolony, może nawet – straszne słowo – szczęśliwy. Jak to jest? I jak ty to godzisz, Łukasz? (śmiech)
Ł.O.: Myślę, że przesadzasz i z tym dramatyzmem i tą szczęśliwością. W moich tekstach jest wiele światła i będę się upierał, że każda, powtarzam, każda moja powieść miała szczęśliwe zakończenie. Z kolei szczęście prywatne definiuję wedle Arystotelesa, jako stałą predyspozycję do banana pod nosem. Miałem w życiu wiele trosk, wiele szczęśliwych momentów. Rety, ty pytasz o mnie, nie pisanie. Czuję się jak w Vivie. Więc słuchaj, z jednej strony jest tak, że dziecko we mnie średnio uznaje stany pośrednie, czyli jak się cieszyć to na maksa, jak bawić to do upadłego, w chwilach smutku rwę włosy z nosa i posypuję głowę popiołem. Wkurwiam się też straszliwie. Druga rzecz, że przecież masa, zdecydowana większość mojego życia nie ujawnia się ani w drodze działalności artystycznej, ani na przykład, na konwencie. Nie napiszę o dłubaniu w nosie, myciu pieluch, albo gapieniu się w ekran. Książki, które piszę, kanalizują lęki i emocje, których nie umiem wyrazić w inny sposób. Gdybyśmy nawet siedli nad browarem, ja bym się otworzył, nie umiałbym nazwać pewnych rzeczy. Pisząc, potrafię ze względu na doniosłą rolę narracji. Dlatego te teksty są w jakiś sposób, a jednak, mocne, dramatyczne, bo to jedyna okazja, żeby pewne nastroje, przemyślenia ujawnić i chyba nie mogę obnażyć się bardziej. Sytuacja towarzyska jest inna. Jeśli spotykam się z ludźmi to dlatego, że potrzebuję takiego zdarzenia, więc cieszę się na nie i w czasie niego, aż w końcu urżnę się z tej szczęśliwości i będę siedział markotny w kącie. Po co ludziom moje smutki? Do knajpy, na konwent, przychodzą się bawić.
J.W.: Czyli to odbiorca decyduje? A gdyby odbiorcy chcieli Orbitowskiego z jego smutkami, pieluchami? Wiesz, to coraz częstsza sytuacja w przypadku autorów z pierwszej ligi rynkowej, dlatego pytam.
Ł.O.: A co ja Caritas jestem? Odbiorcy dostaną to czego oczekuję i co mam ochotę dać. Jestem dość wylewny i tak, wykorzystuje przeczenie samemu sobie jako mechanizm obronny. Pieluch już nie zmieniam, tym bardziej nie piorę. Jeśli ktoś interesuje się takimi rzeczami, chyba ma źle w głowie.
J.W.: Porozmawiajmy chwilę o byciu outsiderem, używkach, marginesie. Wspominasz czasem, że było różnie, a mnie interesuje, jak widzisz to z perspektywy dzisiejszej twojej, jeśli tak można powiedzieć, stabilizacji?
Ł.O.: Myślę, że ze cztery razy mogłem umrzeć, taka zabawa była. Zastanawiam się nad tym, jakim cudem nie miałem ataku serca albo nie zostałem nigdy aresztowany. A teraz siedzę, piję herbatkę, mruczy mi kot. Mam fantastycznego syna, z którym spędziłem właśnie udany tydzień. Cieszę się teraźniejszością, tak jak przeszłością wcześniej i nie chciałbym, aby jedno z drugim zostało mi odebrane. Gdyby ktoś zaczął żyć tak, jak ja dekadę temu, złapałbym się za głowę i spróbował ratować, mając świadomość, że nie miałoby to nic wspólnego z uczciwością. Troska jest nieuczciwa. Niczego nie żałuję, bo i ten szalony okres niewiele mnie kosztował. Zdrowie dopisuje, nie mam żadnych, prócz fajek, uzależnień, umiem pracować szybko i sprawnie, zagrzewa mnie do czynu kupa ciekawych wspomnień. Oczywiście się zmieniłem. Inteligencja spadła mi o jakieś trzydzieści procent. Wyobraźnia rozrosła się dwukrotnie. Dla mnie to świetny interes. Pisarz musi dysponować wyobraźnią. Durniem wolno mu zostać.
J.W.: Zgadza się (śmiech). Masz jakiś sprawdzony patent na rozrost wyobraźni? Czy to może po prostu geny?
Ł.O.: Gra w zielone, cóż rzec, choć jestem raczej wyjątkowym przypadkiem, nikomu nie polecam akurat tego rodzaju ćwiczeń literackich. Mój ojciec jest malarzem, od niego uczyłem się wolności, jakiejś naturalnej swobody. Mama czytała mi Tolkiena. I to była chyba jedyna książka fantastyczna u nas w domu. Dalej już poszło, jak wspominałem, nikt mnie nie lubił, więc sobie dużo czytałem. Chodziłem na giełdę elektroniki i wymieniałem kasety video, jakie tylko były. Rodzice nie bardzo się w tym orientowali, oglądałem wszystko czego oglądać nie powinienem, brutalną sensacje, kryminały, horrory. Teraz, w epoce torrentów, każdy gówniarz tak ma. Potem przyszli koledzy, masa kolegów i gadanie do świtu. Z jednym tylko Urbaniukiem przerobiliśmy wszystkie tematy świata, uruchamialiśmy wyobraźnie i czas to powiedzieć, Jarek jest w mniejszym lub większym stopniu współautorem wszystkich moich książek, bo gdyby nie nieustanne rozmowy z nimi, żadna by nie powstała w obecnym kształcie.
J.W.: Miałeś uczyć pisania fantastyki na uniwersytecie. Wypalił ten pomysł?
Ł.O.: Nie wypalił, bo nikt konkretnie tego nie zaproponował. Wracam do pomysłu, ale jestem za leniwy, żeby wysłać ofertę. Czasem rozmawiam z zaprzyjaźnionym profesorem na ten temat, sprawa się przeciąga. Za rok, za dwa? A ja mieszkam już w Warszawie, kumpel w Krakowie, rozjechaliśmy się.
J.W.: Od czego zacząłbyś taki kurs, gdyby do niego doszło? Co byś powiedział ludziom łaknącym wiedzy o literackim rzemiośle i bestsellerowych sztuczkach?
Ł.O.: Musiałbym się zastanowić. To także zależy od poziomu grupy. Nie ma sensu, na przykład, analizować sposobów na budowanie bohatera, skoro ludzie nie przyswoili sobie, nie najlepszego zresztą, samouczka Kresa. Pewno najpierw bym słuchał – czego ludzie ode mnie oczekują. Jak znam życie skoncentrowałbym się na fabule i technikach narracyjnych. Tylko widzisz, ja jestem jak najgorszy, bo moje własne doświadczenie byłoby demoralizujące. Uważam, że powinno się pisać z konspektem, sam tego prawie nigdy nie robię. Jak ktoś mi tłumaczy książkę klimatem, nastrojem to nóż mi się otwiera w kieszeni. Sam zawsze najpierw mam nastrój tekstu, wokół niego oplatam bohaterów i wydarzenia. Uwielbiam jako czytelnik błyskotliwe pomysły i precyzyjne fabuły, choć sam mam raczej pretekstowe idee, fabuły proste i nie zawsze poskładane. Tak to się kręci, chyba inaczej nie umiem. Pisze wbrew sobie. Inaczej byłoby nudno.
J.W.: Wrócę na moment do kwestii języka twoich książek. Piszesz dość przezroczystym językiem, a jednocześnie widać, że czynisz wysiłki, aby ten język jakoś się wyróżniał. Czemu tak ci na tym zależy?
Ł.O.: Po prostu chcę pisać dobre książki. Nawet nie najlepsze jakie umiem, ale wyłącznie takie, których nie umiem napisać. Udało mi się już trzy razy. Istnieją dwa podejścia do języka. Pierwsze, czynią z niego wartość samą w sobie, tu mamy neolingwizm, ale i po części Masłowską, drugie sprowadza go do popychacza akcji. Język ma zachwycać sam w sobie. Albo nie przeszkadzać. Obie drogi są może fajne, ale nie dla mnie. W książkach najważniejsza jest opowieść. A każda opowieść ma swój własny język, którym winna zostać wyrażona. Inaczej opowiesz „Czerwonego kapturka’, a inaczej „Komu bije dzwon”, mało tego, opowiadania o Wędrowyczu domagają się właśnie przeźroczystego zestawu słów. I dobrze. Te wysiłki o które mnie zagadujesz, są tylko częścią normalnej pracy literackiej, być może nie są nawet wysiłkami. Mam problem z układaniem fabuł. Do tego, w kółko zapominam, co pisałem wcześniej. Reaserch to dla mnie koszmar, bohaterów kreślę i rozrysowuje na nowo. Ale z językiem nie mam żadnego kłopotu.
J.W.: Kiedy piszesz, robisz jakieś plany?
Ł.O.: Bardzo rzadko. Powoduje mną lenistwo i zaufanie do siebie. Wszystkie moje powieści powstały na żywca, znałem tylko zakończenie. W wypadku „Nadchodzi” nie wiedziałem nawet tego. Skoro taki system działa, po co miałbym go zmieniać. Czasem kreślę konspekt na kilkanaście, kilkadziesiąt linijek. Często jak poczuję, że tekst mi się rozlatuje. Tak było w wypadku „Kacpra Kłapacza”. Wiesz, ja myślę głównie podczas pisania, jak się zatnę, nie wiem co dalej, to zarysowanie przyszłej akcji pomaga wpaść na jakiś trop.
J.W.: Od Maćka Parowskiego słyszałem, że dużą wagę przywiązywałeś do „Tracę ciepło” i bardzo broniłeś tej książki, kiedy recenzje nie były najprzychylniejsze. Co takiego założyłeś sobie, pisząc „Tracę ciepło” i co, jak uważasz, osiągnąłeś, że powinno się tę powieść przeczytać i mieć o niej co najmniej dobre zdanie?
Ł.O.: To moja pierwsza prawdziwa powieść, stąd ogromne oczekiwania, które, w gruncie rzeczy zostały spełnione. Mało tego, odbiór jej był zupełnie sympatyczny także w prasie. Znamienne, że cierpko zareagowali niektórzy fantaści. Zrozum mnie dobrze. Jestem człowiekiem próżnym, nie mogę mieć w dupie recenzji, z drugiej strony nie rwę włosów z głowy, kiedy ktoś walnie publicznie: Orbitowski, spieprzyłeś sprawę. Po prostu poczułem się niezrozumiany. Mój błąd, po części polegał na tym, że napisałem trzy części, każdą w innym stylu i do łba mi nie wpadło, że ludziom znudziło się odkrywanie. Ktoś przeczytał część pierwszą i uznał, że w drugiej dostanie to samo. Na jasną cholerę? Przecież już to ma, pora na inne danie. Tu nie miałem racji. Racje ma zawsze czytelnik i święto, koniec pieśni. Co nie znaczy, że rację ma zawsze też krytyk, ty akurat masz – wściekłem się o niektóre opinie. Wcale nie ze względu na brak życzliwości, bo wielu pisało ciepło, wbrew tytułowi. Zarzucono mi niespójność, co trudno odebrać inaczej, jak brak kompetencji. Człowieku. Możesz napisać, że „Tracę ciepło” jest głupie, śmieszne, żałosne, egzaltowane, że tej powieści szkoda nawet na papier do klopa. Proszę bardzo. Twoja opinia. Zarzut niespójności wynika z przekonania, że jedyną zacną formą spójności jest ta fabularna. Często jest to jedyna spójność znana krytykowi. Tymczasem moja książka była spójna tematycznie, a jakbym teraz się wściekł, to jeszcze bym ze trzy spójności tam znalazł.
J.W.: Zaryzykowałbyś jeszcze raz, gdybyś teraz miał wydać „Tracę ciepło”? Nie zmieniłbyś ani sylaby, ani stylistyki?
Ł.O.: bez przesady. Ale nie zmieniłbym nic ze struktury książki. Po prostu, powieść przeszłaby normalną redakcję. Nie sądzę, żeby zmieniło się wiele, zresztą, cholera wie. Może musiałbym od wydania odstąpić? Ja nie pamiętam już co zawarłem „Nadchodzi”, nie mam zielonego pojęcia co znajduje się w „Świętym Wrocławiu” a ty pytasz o rzecz jeszcze starszą. Poza tym to nie jest już moja książka. Jak i pozostałe. Straciłem ją w momencie wydrukowania. Teraz jest Twoja i innych czytelników.
J.W.: Jesteś też współautorem scenariusza do „Hardkor 44”. Jakie to było doświadczenie? Co ci dała ta robota, prócz pieniędzy?
Ł.O.: Znakomite. Zawsze chciałem robić scenariusze, zaczynałem skromnie, bo od „Brzyduli”, a tutaj nagle, z wypełniania drabinek i walenia dialogów na akord znalazłem się w wygodnych butach wysokiego budżetu. Sama praca, cóż, jak to praca. Z Tobiaszem Piątkowskim odnaleźliśmy się gdzieś w pół drogi: między jego rodzinnością, a moją nie-rodzinnością, zderzyły się dwa fajne charaktery. Tobiasz jest precyzyjny i konkretny, ja rzucam pomysłami na bieżąco, nie umiem tylko ich łączyć. Jak na brak doświadczenia, poszło szalenie sprawnie. Wiele się nauczyłem, to znaczy: umiem już napisać scenariusz do filmu. Wcześniej nie umiałem, choć wydawało mi się, że owszem, a skoro tak, to będzie trzeba coś z tą wiedzą zrobić. Ciągle dłubię przy filmach, tym razem projektach autorskich, współautorskich. Nie oszukujmy się. Droga pomiędzy napisaniem scenariusza, przyjęciem scenariusza, a realizacją, jest długa, dla mnie, jako człowieka bez szkół i kontaktów – trudna do wyobrażenia.
J.W: Jakiego rodzaju kontakty i szkoły masz na myśli? Spotkałeś się z opinią, że jesteś z zewnątrz i się nie znasz?
Ł.O.: Nie mam odpowiedniego wykształcenia, choć czekaj, cholera jasna. Studiowałem trochę scenopisarstwo, ale w międzyczasie trafił się „Hardkor 44”, poszedłem więc na wagary i już nie wróciłem. Nie otarłem się jednak o żadną szkołę filmową. Czy bycie pisarzem pomaga w pisaniu scenariuszy? A co jeśli przeszkadza, skąd mam to wiedzieć? Może zamknąłem sobie coś we łbie, może filmowość mojej prozy właśnie czyni ze mnie niedobrego scenarzystę. Diabli wiedzą. W świecie filmu chodzi rzecz rozbija się o pieniądze, dużo większe niż w wypadku wydawania książek. Znam reżyserów, którzy od kilkunastu lat walczą o swój debiut, scenarzysta ma łatwiej, ale i mniej zależy od niego. trzeba dobijać się do producentów, rozmawiać z ludźmi. Jestem spoza tego środowiska. A wszędzie trzeba się dopychać, także w świecie filmowym. Na zachodzie scenarzystów zaprasza się na przyjęcia, żeby robili tłum. Chodzi o to, że nie muszę być ważny, ale chcę jeszcze raz się przekonać: czy umiem. Czy kiedyś będę umiał.
J.W.: Jaka jest twoja recepta na dobrą literaturę?
Ł.O.: Nie wiem. Nie chcę spartolić pytania, ale naprawdę, no… Nic oryginalnego. Być szczerym, pracowitym, nigdy nie zapominać, że ważniejsze jest życie.
J.W.: Czyżbyś miał jeszcze tyle luzu, by móc dokonywać takich rozróżnień: tu życie, a tu literatura?
Ł.O.: Mam więcej luzu niż ci się zdaje. Dziewięćdziesiąt procent mojego życia nie ma nic wspólnego z literatura, przecież jem, śpię, bawię się i chodzę na klopa, to wszystko może jakoś przełożyć się na pisanie, ale najczęściej tak się nie dzieje. Mówiąc nieco bardziej górnolotnie. Pisanie jest ważne, cholernie ważne, a zarazem trzeba nauczyć się trochę je lekceważyć, bo inaczej wróci smutny buc, czego chyba nie chcemy. W artyście, przynajmniej we mnie zaszyta jest taka wesoła sprzeczność. Przyciągam i odpycham tę całą sztukę. Chce dobrze pisać. Chce być dobrym człowiekiem, w tym najprostszym sensie: żeby ludziom ze mną było dobrze, co jest, uwierz mi, trudne.
J.W.: Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, literacką karierę?
Ł.O.: Próżność, która mnie przepełnia, pozwala sądzić, że dorzuciłem trochę klocków do tego pudełka. Współtworzyliśmy, z Miłoszewskim i Grzędowiczem, narodziny nowoczesnego polskiego horroru, miałem przyjemność nadać mu formę dojrzałą i konkretną w tym nieszczęsnym „Ciepełku”. Krytycy mnie polubili, ci „głównonurtowi” także, co, mam nadzieję, przekłada się na życzliwszy stosunek do fantastyki jako takiej i jeszcze, żeby się tak chwalić, udowodniłem, że pisanie o Polsce to żaden obciach. Z drugiej strony nie odniosłem oszałamiającego sukcesu, jestem sobie taki żuczek gnojnik, toczący rosnącą pomału kulkę. A że kulka coraz większa, nie wiem już, gdzie idę. Nie dorobiłem się wielkich pieniędzy, ale nie patrzę specjalnie na ceny w supermarkecie. A najlepsze jest to, że gdyby pięć lat temu, kiedy pracowałem na budowie w Ameryce, ktoś powiedział, że akurat tak przebiegnie moje życie popukałbym się w głowę. Serio. Nie przewidziałem i to co się dzieje, mimo wszelkich rozczarowań, jest spełnieniem snu, którego sam z siebie nie miałem odwagi wyśnić. Siedzę. Piszę książki. Zwracam się ku różnym projektom, ku ludziom, mam nadzieję, także.
J.W.: Wspominasz o swojej próżności tak często, że muszę zapytać, czy to naprawdę jakiś problem? W końcu, sam powiedziałeś, twórca zawsze jest próżny. Czemu więc się przed tym bronisz?
Ł.O.: Bronię się, bo nie jestem przekonany, czy fakt uprawiania działalności twórczej daje glejt na próżność. To znaczy nie znajduję w uprawianiu takiego zawodu niczego, co czyniłoby mnie wyjątkowym i lepszym od innych, zarazem akurat ten zawód jest wyjątkowy na każdym poziomie. Wolno mi być próżnym a jednocześnie nie powinienem. Wiec nadymam się czasem w sobie, albo i zaciskam piąstki, kiedy ktoś niedocenia moich kolejnych majstersztyków. Czy gapię się w lustro i mówię sobie z dumą „jestem pieprzonym Łukaszem Orbitowskim?”. Pewnie, że tak. A z drugiej strony należy trochę dbać o skromność. Dlatego nie mówię o polityce, powiedzmy właśnie o niej. Mógłbym. Nadałbym się, po krótkim przeszkoleniu na publicystę politycznego, sęk w tym, że użyłbym swojej wyższej pozycji. Jako pisarza. Swoich wejść do prasy i tak dalej, a nie ma we mnie nic, co uprawniałoby do gadania o polityce, co czyniłoby mnie bardziej godnym wysłuchania od kobieciny ze sklepu na dole. Przykładów jest więcej. Puszę się więc i próbuję hamować.
J.W.: Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
Ł.O.: Niczym. Nie lubię poezji. Ani czytania, ani pisania. Czarna Rozpacz się rozleciała, bo nikt nie chciał pisać tego rymowanego szajsu.
J.W.: Mówić o szajsie, masz na myśli to, czym pasła cię szkoła, czy też chodzi ci o te teksty, które słyszałeś na poetyckich wieczorkach, kiedy bawiłeś się w Czarną Rozpacz?
Ł.O.: Och, krótka piłka. Nie lubię żadnej poezji i w ogóle jej nie rozumiem. Agnieszka Wolny napisała śliczne wiersze inspirowane „Świętym Wrocławiem”, urosło moje ego, ale ja nawet tych dwóch kawałków nie zrozumiałem. Wydaje mi się, że łatwo jest pisać wiersze, co oznacza tyle, że byłbym fatalnym poetą. Naprawdę koszmarnym, nie o ten rodzaj koszmarności jednak chodzi.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało?
Ł.O.: Cały czas się formuję, tyle, że zrobiłem się twardszy. W dzieciństwie przeżywamy książki z zaskakującą łatwością. Jedna lektura potrafiła wywrócić mnie na lewą stronę. Tak teraz się nie dzieje. Myślę o Marku Twainie, Grahamie Mastertonie, Stephenie Kingu z zaznaczeniem, że Twaina do dziś uwielbiam, dwóch pozostałych nie. To typowo młodzieżowi autorzy. Twain uczy, jak pisać okrutną prawdę nie tracąc życzliwości, King z Mastim, co tu kryć, zafascynowali mnie horrorem. Potem było bardzo różnie, robi się wyliczanka. Z Polaków Jarosław Iwaszkiewicz, Edward Redliński, duch twainowski ożył w Jerzym Nowosadzie. Zagraniczni, proszę, Robert Nye, Roman Gary, Cormac McCarthy, ostatnio Jack Ketchum. Czytam dzienniki Szczepańskiego. Nie umiem chyba tak wymieniać. Próbuję zrozumieć, o co chodzi w komiksie i grach video, co zabiera sporo czasu.
J.W.: Wymieniając autorów zagranicznych, obok twórców grozy umieściłeś zgrywusów: Twaina, Nye’a. Humor w prozie jest ważny?
Ł.O.: Oni są poważni w swej treści, to wielcy pisarze przecież, Twain wymyślił nowoczesną powieść, a w swoich książkach zawarł właściwie wszystko, co chce wiedzieć o człowieku. Z tym humorem to jest tak, że nie lubię wesołych, wesołkowatych, jajcarnych książek, nie znoszę Adamsa i Prachetta. Z Twainem inaczej (mógłbym dorzucić tutaj Haszka). Ciepły humor łagodzi tam przerażenie światem i człowiekiem, tą prostą prawdą – ludzie są źli. Kto inny pisałby jakiś brutalny naturalizm, Twain stwierdza, że takie po prostu jest życie, więc możemy się pośmiać, bez okrucieństwa i nienawiści, może trochę przez łzy. Rozumiesz, mówię o miłości do świata i człowieka ze strony realisty, ateisty, który niczego nie próbuje udawać. Rzadka sprawa. Nye z kolei jest makabryczny i postmodernistyczny co mi odpowiada. Nie przypominam sobie żadnej książki pozbawionej żartów która by mi się podobała, to samo dotyczy powieści czysto jajczarskich. W prozie musi być humor. To trochę ordynarne, wskazujemy czytelnikowi palcem „masz, z tego się zaśmiej” w obawie, że jeśli tego zabraknie, znajdzie sobie sam coś do śmiania, jakąś rzecz którą pisałem na serio.
J.W.: Wspominasz czasem o ułomnościach prozy głównonurtowej. Jak byś ocenił obecnie polski główny nurt? Są jakieś książki współczesnych, rodzimych głównonurtowców, które czytałeś z przyjemnością?
Ł.O.: Już o tym pisałem w „Czasie Fantastyki”. W tak zwanych głównonurtowcach drażni skoncentrowanie się na formie kosztem fabuły, w fantastach dokładnie odwrotny zespół zachowań i gdybyśmy się zeszli, byłaby literatura na sto dwa. Urbaniuk z Twardochem skłonili mnie do Rylskiego, świetne rzeczy pisze Piotr Siemion, skądinąd tłumacz powieści Roberta Nye, aktywny pozostaje Janusz Głowacki, Rymkiewicz to w ogóle kosmos, tylko ze współczesnością gorzej. Muszę o rówieśnikach pomyśleć. Ciekawie debiutował Dariusz Żukowski. Myślę o dwóch innych: Jakub Żulczyk i Jan Krasnowolski. Pierwszy bliskimi w sensie popkulturowych fascynacji, konsolowiec zresztą. Jego „Radio Armageddon” to ciekawa rzecz mimo pewnego przegadania. A Krasnowolski to zupełnie inna bajka, świetny pisarz, zarazem zupełnie niezauważony, marginalizowany niesłusznie, a wali oszczędną, brutalną prozę miejską jaka nawet by mi przez myśl nie przeszła. Podobał mi się debiut Sylwii Chutnik. Swoją drogą, czemu nie pytasz, jakich fantastów sobie cenię?
J.W.: To miało być teraz (śmiech). Jakich więc fantastów cenisz i za co, powiedz, bo to ciekawe?
Ł.O.: Głupia sprawa, bo cenie dokładnie tych, których znam i lubię prywatnie. Szczepana Twardocha, Rafała Kosika, Jacka Dukaja, Wita Szostaka. Tu sprawa jest specyficzna. Znamy się, więc czytając odkrywam, jakby na nowo, kolegów i przyjaciół. Szostak jest wizjonerem obdarzonym rzadkim wyczuciem słowa, nie wiem jeszcze czy przypadkiem akurat on nie jest tym najlepszym pisarzem fantastycznym w Polsce. Twardoch literacko ma podobny temperament do mnie, z tym, ze najwyżej sobie cenię go kiedy zmienia się w Forsythe’a. Dukaj jest za to tak różny ode mnie, że nie umiem przestać go czytać. W Kosiku jest jakaś elegancja i klarowność, do tego optymizm, wiara w życie, nerw dobrej przygodowej story. A jak nawet kogoś nie znam, to w końcu poznam. Tak było w wypadku znakomitego zresztą Pawła Palińskiego. Czytam debiut Joanny Skalskiej, na razie bardzo mi się podoba. Laury, które zbiera Ania Kańtoch są w pełni zasłużone. Z zagranicznych, duże wrażenie zrobił na mnie Walter Mores, odkryłem niedawno Morta Castle, jestem wierny mojej starej miłości, czyli prozie Jamesa Herberta. Ten facet zaspokaja mój głód literatury groszowej i nieustannie rozpaczam, że jego książki przestały ukazywać się u nas.
J.W.: Czy dostrzegasz może zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
Ł.O.: Po części mówiłem o tym wcześniej. Receptą będzie przyswojenie wzorców zachodnich i użycie ich do opowiadania swoich, rodzimych, własnych treści.
J.W.: A co z tym, co własne, swojskie, przaśne i ziemniaczane? Wszystko wywalić i zapomnieć?
Ł.O.: A skąd! Właśnie użyć i uwznioślić. Amerykanie sprzedają swoją przasność w wysokich budżetach, nasza jest świeższa i chyba bardziej sympatyczna. Zdumiewa mnie nasz brak zdolności w zakresie akceptowania i zarabiania na własnym buractwie, skoro cudze przyjmujemy z otwartymi ramionami.
J.W.: Jaka jest główna przyczyna ułomności niektórych kultur? Czemu mamy takie tyły, jeśli chodzi o film, przy jednoczesnym całkiem nieźle funkcjonującym teatrze?
Ł.O.: Kwestia tradycji. W teatrze mieliśmy dwie wielkie figury, Kantora i Grotowskiego, których wymiar wykracza daleko za Polskę. Zwłaszcza Grotowski był tu istotny. Nie wiem, jak wygląda rzecz współcześnie, nie bywam za bardzo. Z filmem znów nie jest tak najgorzej, obejrzałem ekranizacje Masłowskiej, w Anglii wyszłoby to prosto na DVD, u nas zahaczyło o kina. I tak, oglądało się bez bólu. A „33 sceny z życia”, „Rewers”, „Dom zły”? Nie mówię, że to arcydzieła, niemniej solidne kino, którego tak bardzo brakowało i mam mocne wrażenie, że polskie kino podnosi się z upadku. Przyczyny takowego wyróżniam trzy. Polska Ludowa odcięła nas od popkultury, za sprawą której pięćdziesięciolatek z Niemiec, Francji i Stanów może wypowiadać się tym samym kodem. Rozumiesz, szlag by to – zabrali nam Batmana, Raya Bradbury i Stephena Kinga na wiele dziesięcioleci. Kino gatunkowe musiało nadrobić te straty, co wymaga czasu, choć nie tak dużego jaki było nam dane odcierpieć. Problem leży w rozdaniach, wielu reżyserów, producentów traktuje nakręcenie filmu jako skok na kasę. Forsa się znalazła, róbmy cokolwiek, byle jak i byle o czym, do tego dochodzą zjawiska, powiedzmy, nomenklaturowe i brak słusznej w każdej dziedzinie sztuki wymiany pokoleń. Nie ma co kląć, jest lepiej, o wiele lepiej niż pięć lat temu. Czy to znaczy, że teraz teatr nam się popieprzy?
J.W.: Faktycznie jest lepiej, ale zagranica nadal tych naszych dzieł nie bardzo chce. Nie uważasz, że jesteśmy, w tym zakątku świata, skazani na lokalność i niszowość? Że jak chcemy nowego Szopena, to musimy go sfrancuzić, a jak polski reżyser zamarzy o karierze w stylu Polańskiego, to najlepiej, żeby już walizkę do Stanów pakował?
Ł.O.: Polański był hollywoodzki już w przedszkolu. Zwróć uwagę, że znakomicie poszło nam w wypadku teatru, żeby wskazać tylko Kantora i Grotowskiego. Ich rola jest gigantyczna. Z literaturą mięliśmy małego pecha, raz ze względu na hermetyczność polskiego romantyzmu, dwa, wielu naszych zdolnych wyraziło się w językach obcych. Korzeniowski i Kosiński są przecież pisarzami angielskojęzycznymi. Ale wiesz jaki polski twórca jest najczęściej komentowany na zachodnich uniwersytetach? Otóż Pasek, Jan Chryzostom, pamiętnikarz, który wynalazł nowy gatunek literacki, gawędę. W ten sposób się unieśmiertelnił. Mówiłem ci, że moim największym marzeniem artystycznym jest doprowadzenie do zekranizowania, oczywiście luźno, jego pamiętników? W formie serialu, takiego „Rzymu” na przykład. No to już wiesz. Podsumujmy. Grotowski w pełni wykorzystał polski romantyzm i zrobił na tym karierę, nasz szlachcic się unieśmiertelnił opisując swoją, jakże wesołą codzienność. Jesteśmy dzicy i niezwykli tu nad Wisłą. Wciąż możemy tym pohandlować, rozmiłować kogoś, zafascynować. Tylko nie wolno się wstydzić.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co powiesz o tej drugiej części w przypadku twoich książek? Czego nie napisałeś? Jakiego tematu, który – być może masz taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłeś?
Ł.O.: Nie ma chyba takiego. Piszę, bo coś mnie męczy i dręczy, albo też cieszy, oto powód. Syn miał mi się narodzić, to się cieszyłem. Masz więc, „Prezesa i Kreskę”. Czasem psuję pomysł, bo się spieszę. Każdy temat dorasta do tego, by się za niego zabrać. Moment rozpoczęcia pracy łatwo wybrać. Jesteś szpiegiem i chcesz pisać o szpiegach? Poczekaj z pisaniem do emerytury. Pracujesz jako adwokat, znalazłeś w tym temat? Świetnie, zamknij kancelarię i chwytaj za pióro. Dopóki znajdujesz się w konkretnej sytuacji, nigdy nie znajdziesz punktu zaczepienia, właściwego widoku na horyzont, co najwyżej zdołasz napisać o tym, co tobie się dzieje, a to, za przeproszeniem, gówno będzie, a nie literatura. Uchwycisz własną perspektywę. Właściwa metoda pisania „z życia” polega na tym, że bierzesz jakieś wydarzenie, scenerię, emocje i tak dalej, a następnie wrzucasz w wielka fikcję, przetwarzasz tak, aby odpadły wszelkie rzeczy przypadkowe, związane z tobą właśnie. Chodzi o to, by dokonać przetworzenia, przepoczwarzenia tego, co znane i intymne, na to, co obce i pozbawione intymności. Inna sceneria, inni bohaterowie. Próbowałem pisać w trakcie wydarzeń, źle rozpoznałem moment i w ten sposób spieprzyłem książkę „Ludzie jak motyle”. Czasem trzeba lat. Do dzisiaj wspominam swoje doświadczenie pracy w Ameryce, pięć lat temu. Dopiero teraz, w zeszłym miesiącu znalazłem właściwą formułę by o tym napisać, w gruncie rzeczy cieszę się na przeżywanie tej sytuacji raz jeszcze, tak czy siak, jeśli jest coś co mnie dręczy, a co przemilczałem, muszę dalej trzymać gębę na kłódkę – zdradziłbym pomysł na książkę.
J.W.: Ciekawa formuła: „pozbawić intymności”. Jak jest zbyt intymne, to dręczy?
Ł.O.: Pisanie jest wymyślaniem, opowiedzieć swoje życie-żadna sztuka. Każdy może napisać taką książkę. Często powtarzam, że każdy, dosłownie każdy może napisać dwie książki. Pierwszą o całym swoim życiu, a drugą o pisaniu pierwszej książki. Tylko to jest za łatwe. Gdzie tu zabawa? Ciekawe jest właśnie bajanie, tworzenie ludzi i struktur fabularnych, widzenie w nich swoich własnych, intymnych bądź nie, przemyśleń, uczuć. Tego, co skłania do pisania i jest jego sednem. Do tego dochodzi uczciwość. Wiesz pewno, co Andrzej Żuławski nawywijał w ostatniej książce. Mi by to przez palce nie przeszło. Pisarz, jak każdy człowiek jest uwikłany w innych. Ci inni, najczęściej bliscy, współdzielą z nim świat jego doświadczeń, także rzeczywistość emocjonalną. Trzeba ich oszczędzić, nie wywlekać do książki. Nawet jeśli przestali być bliscy. Więc ja się męczę, wymyślam demony i różne wydarzenia, traktując tę czynność w kategorii wyzwania, obowiązku. Też się uczę czegoś o sobie. Lepiej rozumiem siebie, popełniam mniej błędów. Także tych literackich.
J.W.: Są dla ciebie w ogóle jakieś tematy tabu?
Ł.O.: Nie bardzo. Pisałem ostatnio roboczy odcinek serialu telewizyjnego o dobrym pedofilu, uwierzysz? Chyba nigdy tego nie nakręcą. Ale widziałem sens takiego pisania: zboczeniec, który walczy ze swoim zboczeniem. Nie zawsze umiem to dostrzec, w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby nie okładać nikogo po mordzie bez ważnej potrzeby. Jestem bezbożnikiem, antyklerykałem, powiedzmy, agresywnie odartym z wszelkiej religijności, mógłbym tu i teraz napisać rzeczy straszne o Bogu i wszystkich świętych. Ale po co? Nie znajduję w sobie niczego nowego, żadnej myśli na tyle ważnej, żeby uzasadniła publiczne ogłoszenie się profanem. A zwyczajnie, zrobiłbym przykrość ludziom wierzącym, tym, których znam, oraz obcym – mógłbym się na to porwać, zwłaszcza w stosunku do tych obcych, tylko nie widzę sensu w ranieniu kogoś dla samej rozpierduchy. Daj mi inny powód, pomyślę. Nie będę ranił nikogo bez przyczyny i chyba właśnie ludzie są względnym bo względnym hamulcem – jeśli wpadnę na genialną, w moim mniemaniu książkę antychrześcijańską zaraz ją ogłoszę. Druga rzecz, bardziej techniczna. Są kwestie nie do końca mi znane. Jak wojna, strata dziecka. Obwąchuje je bardziej, dotykam, nie szukam jądra. Próbowałem pisać o koszmarze niechcianej ciąży, o zmorach porodowych, to już mogłem uchwycić, analizować dramat utraty, już nie. W takie sprawy bałbym się wchodzić, ze względu na brak doświadczenia. Nic nie woła, niet probliema.
J.W.: Może coś źle zrozumiałem, jednak to, co powiedziałeś, prowokuje mnie do postawienia pytania, które może ci się wydać dziwne. Ale zaryzykuję. Czy pisanie jest dla ciebie jakąś formą, sposobem ranienia świata? Metodą agresywnej obrony? A może, w gruncie rzeczy, obroną prowadzoną z głębokiej defensywy?
Ł.O.: Ze światem zawsze przegram, gdyż prędzej czy później pochoruję się i umrę. Wtedy jeszcze będę mocował się z własnym ciałem, które, no właśnie – zyska nieprzyjemną samodzielność. Świat jest okropnym miejscem na którym spotykamy się z wielkim pięknem, z kolei życie, z perspektywą śmierci, uważam za tragiczne w najgłębszym sensie tego słowa. Świat nam wydziera wszystko co drogie. Zdrowie, miłość, w końcu tracimy bliskich i nasze własne życia. Więc wściekam się na ten stan rzeczy, to cholernie mało twainowskie, przypomina mi pieklenie się o to, że tramwaj nie chce przyjechać. Wydaje mi się jednak, że ja świat oswajam, głownie, dlatego, że te książki wylewają się ze mnie. Nie rozumiem świata. Nie umiem nawet nazwać tych strasznych rzeczy, które na nim się pojawiają. Tych zmór. Przypominają mi niewyraźne, straszne twarze, a kiedy o nich pisze, nadaję jakąś swojską gębę. Osiedle, aniołek o wyglądzie prosiaczka. I robią się mniej groźne w tym sensie, ze są w ogóle jakieś, mogę jest wskazać, rozpoznać. Oswoić przez nadanie imienia.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów, jak myślisz, ty piszesz?
Ł.O.: Chyba głównie obok miłości, co?
J.W.: Cholera, możesz mieć rację (śmiech). Kusi cię, żeby napisać o miłości więcej?
Ł.O.: Wiesz, po „Prezesie i Kresce” musiałbym napisać coś w stylu Mniszkówny żeby zrobić jakiś postęp. Poczekajmy. Pisałem o przyjaźni w „Trace ciepło”, w we Wrocławiu znajdziesz klasyczny wątek romansowy, „Nadchodzi” opowiadało o tym, jak trudno jest kochać złego człowieka i jak bardzo, niekiedy, tego kochania potrzebujemy. Teraz piszę o romansie, o zdradzie i jeśli to przewalczę, chyba skończą się tematy. Na razie nie umiałbym dodać zbyt wiele nowego, choć niekoniecznie. Dopiero teraz uczę się pisać o seksie, próbuje zachować i wulgarność, konieczna przecież w miłości fizycznej, i zmysłowość, dosłowność bez wpadania w pornografię. Polszczyzna strasznie tu wadzi, brakuje właściwych słów. O, horror erotyczny to byłoby coś.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
Ł.O.: Nie mam zielonego pojęcia. Nie wyobrażam sobie swojego czytelnika, mogę co najwyżej popatrzeć, kiedy się spotykamy, a co najgorsze, nie umiem jakoś ładnie odpowiedzieć na to pytanie. Kwestia niewiedzy. Oczytanie, potrzebne do zrozumienia moich książek nie jest specjalne, wszystkiego uczą w podstawówce, trzeba tylko sięgnąć po paru fantastów. Wydaje mi się, że czytelnik „nadchodzi” musi być w pewien sposób dojrzały. „Warszawiacy” trafią do wszystkich, co znaczy chyba, że nie mam jakiegoś jednego czytelnika. to chyba błąd z punktu widzenia rynku, pocieszenia szukam w kieliszku wina i nadziei, że mój czytelnik idealny powinien być człowiekiem wrażliwym.
J.W.: Mówisz, że czytelnik „nadchodzi”. To mi przypomniało, że okładka twojej ostatniej książki jest tak pomyślana, że napis na niej układa się w hasło: „Łukasz Orbitowski nadchodzi”. To był twój pomysł, czy podpowiedź z działu marketingu (śmiech)?
Ł.O.: Rozważałem kilka tytułów, książka miała nazywać się „Daleko”, ludzie wybili mi to z głowy, wskazując na przyjemny dynamizm tego słowa. Marketingowy kontekst pojawił się potem. Po prostu na to nie wpadłem. A teraz mam kłopot, bo jak nadchodzi skoro już nadeszło, jeszcze wyjdzie, że jestem nieuczciwy i łżę.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
Ł.O.: Różnica jest prosta. Wywracasz się na ludzi w knajpie? Ochrona wywala cię za drzwi? Toś człek prosty. Wypionują i postawią drinka – zapewne jesteś artystą, gdyż takim pozwala się na więcej. Z zewnętrznych różnic ważniejszy jest chyba sposób życia, zupełnie inny tryb dnia, warunkowany przez brak konieczności chodzenia do roboty. To naprawdę zmienia człowieka i stanowi pułapkę: artysta odkleja się od rzeczywistości, przestaje rozumieć ludzi, bo i jak ma, skoro siedzi w domu, pisze, maluje? Artysta jest więc dużo dalej życia niż odbiorca jego dzieł, choć właśnie najważniejsza funkcja artysty to komentowanie świata w drodze jakiejś tam twórczej syntezy. Odlot ten potęguje jeszcze ta tajemna funkcja we łbie i sercu, która lokuje artychę po części w innych światach: figur, dźwięków, fabuł. Czyli ludzie odklejeni z natury odklejają się jeszcze bardziej w konsekwencji wykonywanego zawodu. Można temu przeciwdziałać, godząc się na śmieszność. Jej skrajnym wyrazem byli pisarze pracujący w fabrykach lat pięćdziesiątych, by pojąć robotniczą dolę, normą, w odniesieniu do mnie, nieustanne zainteresowanie życiem, popem, siłownia, rozmowy z ludźmi. Ich oby jak najwięcej.
J.W.: A nie jest tak, że żeby pisać, trzeba ten świat przyswoić mocniej? Obserwujesz uważniej, bo może przydać się do pisania. Słuchasz innych uważniej, bo może przydać się do tekstu. Jedziesz gdzieś oraz robisz coś, na co, powiedzmy, nie masz specjalnej ochoty, bo wiesz, że to do pisania może kiedyś tam wejdzie. W takiej optyce pisanie byłoby przyklejaniem jednostki do świata. Co ty na to?
Ł.O: Mówisz, jak prawidłowo powinna przebiegać praca pisarza, cały ten background, powiedzmy, metabolizm informacyjny i emocjonalny. Ja mówię z kolei jak to wygląda w praktyce, u większości artystów. Ot, różnica.
J.W.: Jak skomentowałbyś taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik, który tu lekko strawestuję: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na żonę i dzieci”?
Ł.O.: Pitu pitu, bzdura i tyle. Fraza śliczna, za to zupełnie nie prawdziwa. Na zdrowy rozum powinienem jej przyklasnąć, a to dlatego, że moja praca twórcza miała zdrowy udział w rozpadzie mojego małżeństwa. Tylko to mój los, nie wszystkich. Jasne, są artyści, którzy wiodą żywot samotniczy, tak samo jak są tacy ślusarze i doktory, bawienie się w sztukę zmienia o tyle, że często pracujemy w domu, co może złościć. Ale znam wielu pisarzy szczęśliwie żonatych, dzieciatych, znajdujących napęd do pracy w rodzinnym szczęściu, czy, jak kto woli, trosce o rodzinę. Gdzie byłby Stephen King, gdyby jego żona nie wydobyła „Carrie” z kosza? To żonom czytamy rękopisy i żona właśnie zapłaci za bułkę, szluga i ratę, kiedy panu artyście nie przeleją szmalu. Warto sięgnąć choćby po wywiady z wdową po Herbercie. Pouczające, pani Marto. Niech sobie artycha fruwa migiem, tyle że gówno z tym samotnym zwyciężaniem. Są techniczni, inżynierowie, ci wszyscy goście podający współrzędne przez radio, albo machający światełkami, żeby nasz bohater mógł bezpiecznie wylądować. Do tego, migi rzadko latają samotnie bo i po co.
J.W.: Łukasz, mówisz bardzo otwartym tekstem, więc ja też spytam teraz bardzo wprost. A nie jest tak, że po prostu chciałoby się wierzyć, że ten dwuwers to pitu-pitu, a jednak życie pokazuje bezlitośnie, że w pisarstwie nie ma miejsca na pewne, jak by to inny poeta powiedział, drobnomieszczańskie cnoty? Pytam, ponieważ zabrzmiałeś, jakbyś kurczowo trzymał się mitu, że gdzieś tam, hen, jest kraina, w której pisarze mają spełnione żywoty rodzinne. A w sumie trudno to widzieć w ten sposób.
Ł.O.: Co to jest spełniony żywot rodzinny? Nie wiem, czy istnieje coś takiego, zresztą, nie jestem specjalnie rodzinnym człowiekiem. Bardziej nadaję się do wielkomiejskiej dzikości. Ale w ramach tak zwanej udanej rodzinności mieszczą się różnego rodzaju dramaty i draństwa. Nałogi. Przemoc w różnym wydaniu, zdrada. Tak po prostu jest ze względu na fakt że jesteśmy ludźmi i mamy swoje słabości. Jeśli jestem pijakiem mogę jakoś przewalczyć to pijaństwo by nie skrzywdzić żony i dzieci. Jako dziwkarz muszę przynajmniej uważać, a jeszcze lepiej zdobyć się na heroizm wielkości. Rodzina to nieustanny wysiłek celem jej utrzymania, budowania, wzrostu, w tym jest miejsce na upadki, także bardzo paskudne. Ludzie są ułomni. Ich związki także, nie ma powodu aby robić z tego historii, lepiej trochę się postarać. I ludzie się starają. Jeśli już to pisarz jest bardziej okrutny, łatwiej przychodzi mu ranienie bliskich. Może o to właśnie chodziło Marcie?
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
Ł.O.: Stabilność na teraz, perspektywa wzrostu wyrażalna w konkretnej liczbie lat, plus minus. To podstawa. Dorzucam tutaj zmaltretowaną wolność artystyczną, czyli zaufanie odbiorcy do autora. Konkretnie, na ile możemy realizować własne, rozumne i szczere zamierzenia. Człowiek, który zdobył topki Empiku dziesięcioma tomami cyklu o Sraczku Cudaczku boi się tegoż Sraczka porzucić, a jak to uczyni, zapewne wróci z produktem sraczkopodobnym. Być może taka sytuacja ma też do mnie odniesienie, bo można wysnuć zarzut, że mimo licznych wysiłków, moje książki są w jakiś sposób podobne. Prawdziwy sukces polega więc na nieskrępowanym realizowaniu kolejnych projektów artystycznych, niezależnie od ich klasyfikacji gatunkowej, przy zachowaniu przyjaznych odruchów odbiorców.
J.W.: OK. Zgoda. A przypadek? Fart? Czynnik irracjonalny? Innymi słowy: można sobie, twoim zdaniem, założyć osiągnięcie sukcesu w literaturze i ten zamiar zrealizować?
Ł.O.: Są takie przykłady, więc na pewno. Odradzam zarówno liczenie na farta, jak i próby prognozowania własnej kariery. Wydaje mi się natomiast, że jeśli ktoś chce pisać, niech po prostu pisze, a nie przelicza każdego słowa na walutę. To jest najważniejsze, pisanie. Fart może pomóc, lecz na samym szczęściu nie zbudujesz kilkudziesięciu lat udanego życia zawodowego, do tego dochodzi jeszcze katastrofalnie mały rozmiar rynku wydawniczego w Polsce, dorzućmy na koniec wejście nowych technologii, którego konsekwencji znów nie sposób przewidzieć.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
Ł.O.: Znakomicie. Pracuję około ośmiu godzin dziennie, z czego dwie, trzy to pisanie prozy, reszta przypada na publicystykę, czytanie. Gdy spędzam czas w towarzystwie bliskich rzadko gadamy o książkach, jeśli już, raczej nie o moich. Jestem w Krakowie i bawię się z synem to raczej nie rozważam fabuł, na siłce poświęcam się ciężarom, gram to gram, oglądając film próbuję dać się zaczarować i tak dalej, więc, jeśli weźmiesz dzień, tydzień, wyjdzie, że literatura zajmuje szalenie istotną, lecz niewielką jego część. Jest sobie, oczywiście, taki czujny duszek, wyłapujący wydarzenia i dialogi, czasem całe scenerie, ale to niezbyt nachalna istota. Siedziałem kiedyś z kumplami, piliśmy, paliliśmy, w tle leciał „Labirynt Fauna”, nie miałem pojęcia, co tam się dzieje, ale spodobały mi się widma i partyzanci, duszek pisnął: „chłopie, fajnie byłoby zrobić coś w tym stylu”. Taki był początek „Popiela Armeńczyka”.
J.W.: Po co ci była przeprowadzka z Krakowa do Warszawy? Jak kilka lat temu Pilcha, potem Wiedemanna i paru jeszcze piszących przestała cię kręcić słynna „magia Krakowa” (śmiech)?
Ł.O.: Nie mogę udzielić pełnej odpowiedzi, być może przewróciłbym w ten sposób kogoś z mojego otoczenia na plecy, odsłonił mu brzuch. Zawodowe przyczyny są jasne. To w Warszawie znajdziesz większość mediów, redakcji, tu działają producenci filmowi i tak dalej. Mam tu kilku bliskich, bardzo drogich mi ludzi. W Krakowie też miałem, ale bywam tam często, właściwie odwróciłem proporcje: jeździłem do Wawy i mieszkałem Krakowie, teraz mieszkam w stolicy i zasuwam do Kraka. Dorzućmy do tego moje uwielbienie dla metropolii, większego miasta w Polsce nie znalazłem. Potrzebowałem też nowego rozdania po kłopotach osobistych, przestrzeni, poczucia, że życie jest mocne, dobre i toczy się w pewien sposób zupełnie na nowo. Mówię o cholernie silnej energii, tkwiącej w takiej zmianie, zupełnie kretyńskim upojeniu się własną siłą, możliwością. Choć mój dzień tak bardzo się nie zmienił, robię to, co robiłem wcześniej, mniej więcej, nie jestem idiotą i wiem dobrze, że nie uczestniczę w żadnej baśni, nie wejdę w jakieś wielkie światy, nie planuje robić kariery w tradycyjnie rozumianym sensie tego słowa.
J.W.: A z tym, jak go nazwałeś, „duszkiem”, to jak jest? To twój opiekuńczy geniusz, który nie pozwala ci przegapić tematu? Jakaś część ciebie, której poddajesz się, a już ona swoje robi? Mógłbyś powiedzieć o tym coś więcej?
Ł.O.: To wrzaskliwy, upierdliwy sukinsyn, uwielbiam go. Mam nieustającą zdolność do zachwytu, nie narzekam na brak pomysłów, które, powiedzmy sobie szczerze, w większości są słabej jakości, albo niewykonalne ze względów technicznych. Duszek oczywiście się nimi zachwyca, chce żebym zaraz zaczął pisać, a potem zapomina, podekscytowany czymś nowym. Przypomina małe dziecko. Czasem jednak chwyci się czegoś i nie puści, wyje, łajdak, długimi tygodniami, co z jednej strony irytuje, jeśli zajmuję się akurat innym projektem z drugiej jest bezcenne. Daje czas, żeby pomysł osiadł i rozprowadził mi się po ciele obrósł ludźmi, złożył się w zaczyn fabuły. Tak było z „Popielem…” „Głową węża”, wszystkimi powieściami. Po części, duszek ów to demon pisarskiego obowiązku, są tematy których nie wolno mi odpuścić. Po prostu, muszę napisać.
J.W.: Gdybyś miał przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego twoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałbyś w pierwszym rzędzie?
Ł.O.: Egzaltowane, przesadzone, z jednym krojem bohatera, nastawione na szokowanie makabrą i popisywanie się zbijaniem słów w niegramatyczne frazy.
J.W. Przesadzasz (śmiech). Znam setkę, ba, dwie setki takich, którzy piszą naprawdę egzaltowanie i niegramatycznie, ty na ich tle jesteś mistrzem klarowności i jeszcze trochę a w podręcznikach wylądujesz. Spytam inaczej. Do czego dążysz, kiedy piszesz? I czego najczęściej żałujesz, kiedy kończysz pisać?
Ł.O.: Żałuję, że się skończyło. Książka zaplanowana, wyobrażona zawsze wydaje się piękniejsza od tej, która została napisana. Po prostu, jest wolna od niedociągnięć, wszystko jest ślicznie bezbłędne, niemal namacalne w tym wszystkim. Moje cele są zwyczajne. Chce pisać coraz lepsze książki, każda musi być skokiem jakościowym w stosunku do poprzednich. Mam też stałą zasadę zabierania się za powieść, której nie umiem napisać. Jakbym umiał, po co miałbym siadać do klawiatury. Dlatego powstają tak długo, poprawiam, kombinuję, aż wreszcie wychodzi na to, że umiem. Przynajmniej pławię się w takim przeświadczeniu. Pisanie ma wiele wspólnego z dźwiganiem ciężarów. Powiedzmy. Nie zdołasz dźwignąć 140 kilo na klatę, dźwigniesz o pięć mniej. Więc bierzesz kolegę, który stanie nad tobą i w krytycznym momencie odejmie te 5 kilogramów, potem w toku treningu liczba ta zmniejszy się do trzech, jednego, aż na koniec dźwigasz sam ten ciężar. Wtedy należy znów dołożyć talerzyków. W wypadku literatury, taką asekuracją są bliscy, także wydawca, konsultanci, którzy za dobre słowo dzielą się wiedzą.
J.W.: Jaki jest twój stosunek do nagród literackich? I jak myślisz, przyjdzie kiedyś taki czas, że autor literatury fantastycznej będzie mieć szansę na Nike, nie wspominając o Noblu?
Ł.O.: O nagrody w Polsce fantastyka się ociera, krytycy rozumieją już znaczenie gatunku, choć, być może, jeszcze nie pojęli jego sensu. Umacnia się zatem przekonanie, że z ta cholerną fantastyką trzeba będzie coś zrobić, nominacje do nagród krajowych już się podziały. Fantaści są zresztą daleko bardziej ortodoksyjni niż głównonurtowcy, swoich nagród strzeżemy szalenie zazdrośnie. Książka fantastyczna otrzyma jedną z prestiżowych nagród najdalej za pięć lat, choć nie jest powiedziane, że nagrodzony zostanie autor aktualnie z fantastyka kojarzony. Nobla może dostać chyba każdy, kto jest w odpowiednim wieku.
J.W.: Świetną rzecz zauważyłeś. Nawet jeśli nagrody głównego nurtu zaczną w końcu trafiać w ręce fantastów, nagrody takie jak Śląkfa czy Sfinks nie będą mogły trafić doi nikogo z głównego nurtu. Czy to znaczy, że tak naprawdę fantaści zamykają się na sto zamków od wewnątrz?
Ł.O.: To prawda i trudno mi się pogodzić z tym, że tak się dzieje. Doskonale rozumiem tych ludzi. Fantastykę traktowano jako literaturę drugiej kategorii, jej miłośnicy się wściekli i okopali. Prawdopodobnie sam bym tak zrobił, bo i co można było uczynić, skoro druga strona pozostawała głucha na argumenty. Teraz czasy się zmieniły i można by już wyciągnąć rękę na zgodę. Mnie złoszczą branżowe nagrody choć je dostaję. Rozumiem też świetnie, że muszą być, są w końcu na całym świecie i mają role do odegrania: w morzu książek wiem przynajmniej na co zwrócić uwagę.
J.W.: Co uważasz za swoje największe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
Ł.O.: Zawsze wymieniam ostatnia książkę, tak jest i tym razem. Cieszę się ze swojego zawodu, z zachowania niezależności, z tego, że w jakiś sposób mogę opowiadać ludziom o swoich pasjach, bredzić nawet (też z pasją) i jeszcze na tym zarobić. Odpowiada mi wolność. To już życie, nie? A życie to rachunek zysków i strat. Masę straciłem. Wygrałem więcej. Oby tak dalej.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
Ł.O.: Wyłącznie moja.
J.W.: Dziękuję ci za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.