Jakub Winiarski: Zastanawiając się, co może najmocniej wyróżnia dziś Twoje pisanie, po lekturze Twoich poematów doszedłem do wniosku, że to ta dziwna umiejętność łączenia tego, co teraźniejsze z przeszłością. Stąd moje pierwsze pytanie o to, jakim prywatnym sposobem spinasz takie przestrzenie historii? I co Cię do tego skłania?
Marek Baczewski: Jeśli już można to jakoś zrozumieć, to tylko najprościej. Mam we łbie mętlik z czasami, oto cała siermiężna prawda. Czas przeraźniejszy, co się mieści w teszłym, te znowu w jakimś innym i w kółko. I nadaremno. Przepraszam, jeśli uraziłem zwolenników tego wyśmienitego poety, który zdaje się mieć w naszym kraju sowity elektorat. To się nie powtórzy. Ale wracając do problemu temporalnego zamieszania: nie uprawiam tu sztuki autoeskpiacji, bynajmniej. Mój duchowy fundament jest, najściślej rzecz ujmując, kulturowy, a kultura to współistnienie czasów. Studiujemy przekaz historyczny, delektujemy się teraźniejszością i adresujemy to nasze delektowanie się przyszłości, być może w nadziei, że komuś tam z późnych wnuków uda się uniknąć naszych błędów. Błędów, rzecz jasna, uniknąć nie sposób, myśleć inaczej to karygodna głupota, ale jeden komunikat, jedno dziedzictwo i jedno przesłanie dociera bez zakłóceń, choćby nawet zaginęło samo źródło przekazu. Brzmi ono tak: „bądź w nadziei”. Uczestniczyć w jakikolwiek sposób w kulturze – to być w nadziei. Poza kulturą nie ma nadziei. Odpowiedź na pytanie szanownego interlokutora brzmi więc tak: do mieszania czasów skłaniają mnie trzy kwestie: osobista predyspozycja, aktualna predylekcja, tudzież artystyczna powinność. Dosyć? O ile to czasy rzeczywiście zmieszane, a nie wstrząśnięte tylko. W gruncie rzeczy spór między konserwacją a moderną ma charakter polityczny; artystyczne spojrzenie na problem czasu znacznie poszerza horyzont współczesności. Moja egzystencja to koegzystencja. Z drugiej strony nie widzieć sprzeczności między tym, co jest, i tym, co było, to podstawowa cecha postawy mitycznej. Unikając skrajności w rozumieniu takiego sposobu postrzegania problemu koegzystencji historii i teraźniejszości, powiedziałbym, że ten punkt widzenia jest mi bliski. Po co człowiek gromadzi zasoby przeszłości? Czy nie jest to pewien luksus, a zarazem pewien balast, krępujący nam ruchy, a zwłaszcza ten najbardziej upragniony – ruch do przodu? Jest to też pytanie o pamięć: czy pamięć jest naturalna, czy kulturowa? Ostatni pogląd wiąże się z pewną skłonnością do otorbienia faktów historycznych: jawne i ukryte przyczyny i skutki konfliktów zbrojnych, artyzm „Bogurodzicy”, dlaczego Baczewski wielkim poetą był. Psycholog byłby tu powiedział: to doskonały mechanizm dla rozbrajania depresjogennych konsekwencji porażek. Ale jeśli stosujemy go w odniesieniu do całej przeszłości, nasza historia okazuje się tym, co się nie udało. Raczej byłbym więc zwolennikiem pierwszego stanowiska: pamięć jest naturalna. Tak więc cytat i glosa zjawiają się tu jako pewien rytuał.
J.W.: Pamiętam Twoje: „Nie jest rzeczą piona być na poziomie.” To było w wierszu o „stopniu, w jakim oczywistość jest oczywista.” Ale kusi mnie, mimo wszystko, spytać: wiesz już coś więcej na temat tego, skąd w Tobie potrzeba pisania? Czy to zawsze będzie jak objaśnianie zasad gry w szachy „laufrowi, który gania po czarnych przekątnych i zupełnie nie wie o istnieniu białych pól.
M.B.: Skądże! Jakże miałbym wiedzieć, skąd u mnie potrzeba pisania, jeśli tego po prostu nie wiadomo? Owszem, trafiają się przygodne motywacje: zamówienie z czasopisma, umowa wydawnicza, nieubłagany termin złożenia pracy semestralnej, ale są to skutki uboczne zjawiska równie tajemniczego jak, powiedzmy, fizjologiczny determinizm. To po prostu jest, dlaczego taki punkt widzenia nikogo nie zadawala? Istnieć: to najwyższa forma potrzeby. A wracając do przywołanego przez Ciebie wiersza. Sytuacja laufra na szachownicy istotnie byłaby tu korzystną metaforą bytu z jednej strony zdolnego do snucia abstrakcyjnych rozważań, z drugiej zaś uwikłanego w biologię, Jeśli odwrócimy się od zagadnień procesualnych, a więc od potrzeb, ich zaspokojenia oraz produktów ubocznych tego zaspokojenia – jeżeli więc porzucimy tę bardzo utylitarną teorię sztuki i pojmiemy medium artystyczne, czyli sam produkt sztuki (widowisko, blog, wiersz, obraz), jako miejsce spotkania, spotkania np. tradycji ze współczesnością, artysty z publicznością czy wreszcie nieskończenie elastycznej ekspresji z nieskończenie opornym materiałem – czy sytuacja poznawcza pojedynczego uczestnika takiego spotkania nie przypominałaby odrobinę sytuacji właśnie figury szachowej? Z tego względu utwór rozpoczynający „Wiersze żebrane” ma jakieś tam odniesienie estetyczne, aczkolwiek sam wolałbym widzieć w tym wierszu perspektywę epistemologiczną. Pomyślałem ten wiersz jako swego rodzaju credo do tomu będącego powtórzeniem Blake’owskiego toposu pieśni niewinności i doświadczenia, w którym to toposie chodzi o związek poznania z etyką. Być może laufer nie udźwignąłby pełnej wiedzy o zasadach gry w szachy? Czy widok szachownicy z naszej (ptasiej!) perspektywy nie byłby go przyprawił o pomieszanie zmysłów? Cóż, byłem się chyba zagalopował w tej dygresji. Wracając zatem do potrzeby pisania, to jest ona u mnie czymś takim, co skłania do wychodzenia za potrzebą pisania, n’est pas?
J.W.: Tematowi temu poświęciłeś wiersz „Ars poetica XXV: Sława”. Więc krótkie pytanie: czym dla Ciebie jest sława obecnie? Czujesz się autorem sławnym, czy choćby – znanym.
M.B.: Sława. Z trudem zachowuję tu obiektywną postawę; zdaje się, że do sławy po prostu nie jestem stworzony. Ale pomówmy o czymś innym niż ja. Mam przeczucie, że dziś w ogóle mamy problemy ze sławą. Z lektury Platona czy bodaj Horacego Flakkusa wynikałby bodaj wniosek, że sława sama w sobie nie istnieje – w oderwaniu od egzegezy moralnej. Mówiąc jaśniej: istnieje tylko dobra albo zła sława. Pierwsza z nich byłaby elementem społecznej nagrody, druga zaś – kary. Nie wiem, skąd ten nasz współczesny gips, może od któregoś z filozofów Renesansu, ale dziś mamy tylko sławę po prostu, sławę samą w sobie i – co gorsza – dla siebie. Dali znany był z tego, że gromadził recenzje swej twórczości nie marnując czasu na ich czytanie. Zapytano go, czy nie interesuje się tym, jak o nim piszą: dobrze czy źle. Odpowiedział: wszystko jedno jak piszą, byleby pisali. Podobnie wszak było z Warholem. A przecież ci dwaj to pionierzy wolnorynkowego podejścia do własnej osoby. Uprzedzam pytanie, które i mnie samemu cisnęłoby się w tym miejscu na usta: wolnorynkowe podejście do własnej osoby polega na tym, że razem z towarem, który wyprodukowałem, sprzedaję też swoją własną biografię. Oczywiście jest też ekstremum tej sytuacji: sprzedaję tylko biografię. Oto cała prawda o sławie w czasach wolnego rynku, popkultury i liberalnej demokracji. Biję się w pierś: napisałem pierwszą literę (z myślą o jej publikacji), aby uniknąć zewnętrznych symptomów sławy: wygłaszania oficjalnych speechów, spoconych dłoni przed kamerą et caetera. Nie jestem kamerowy, ja jestem kameralny. Tylko że nasz problem wygląda tak: nigdy do końca nie jest pewne, czy pierś, w którą się bijemy, na pewno jest nasza. Może w Twoją pierś się biję, drogi imienniku Russa? Praca wszak trwa dłużej niż przysięgi. Precyzując: mam do sławy (literackiej) stosunek czysto terapeutyczny: jeśli na spotkaniach autorskich czuję się otoczony przyjaźnią, staram się, aby w głębi ducha zawdzięczać to sympatycznej urodzie bądź takiemuż sposobowi bycia, a nie żadnym tam tekstom,
J.W.: Niewydolność poezji – to chyba jedna z Twoich obsesji. Dlaczego, mimo że sporo potrafisz nazwać, tak wielkie masz poczucie niewystarczalności słowa?
M.B.: Niewydolność? Niewystarczalność? Bo poezja jest niewydolna, a słowo nie wystarcza. Z natury rzeczy. Taka jest istota komunikacji, że nie zaspokaja ona żadnej innej potrzeby poza potrzebą komunikacji. W najlepszym wypadku, ma się rozumieć. Rozumiem, że niemowlę nadaje swój nieartykułowany komunikat w nadziei nakarmienia. Rozumiem, że żebrak obmyślający promocyjną historyjkę (Kaczyńscy, policja, pies, rozszarpane kolano) spodziewa się po niej lepszego zarobku. Ale czy po kimś, niechby nie wiem jak intelektualnie uposażonym i klepiącym wiersze od lat, można spodziewać się utworu, który nakarmi wszystkich żebraków i wszystkie niemowlęta tego świata? Jeśli ktoś po przeczytaniu np. mojego wiersza poczuje się szczególnie nasycony, to nie powinien do tego faktu przywiązywać gastronomicznego znaczenia, a tym bardziej wyprowadzać zeń dietetycznych konsekwencji. Prawdopodobnie już w porze najbliższego obiadu to skądinąd cudowne zjawisko się nie powtórzy. Zostanie mniej efemeryczny, acz nie mniej przez to cudowny fakt samego istnienia, które, jak widać po załączonym istnieniu, zawsze wydala i zawsze wystarcza. Tymczasem właśnie tego się oczekuje od literatury. Wydalać i wystarczać. Nie są to odpowiednie terminy dla określenia zjawisk natury estetycznej. Czy poezja musi czemukolwiek wydalać i czy słowo może komukolwiek wystarczyć? Odłóżmy ten problem, Kubo, do czasu, kiedy staniemy się bohaterami literackimi.
J.W.: Piszesz dość ostro, nie wahasz się prze użyciem żadnego słowa. Czy byłeś kiedykolwiek posądzany bądź oskarżany o epatowanie wulgarnością, skatologią? Jak odnosisz się do takich zarzutów?
M.B.: Pracowałem przez lata w stosunkowo niskim entourage’u społecznym. Niskim mianowicie lingwistycznie. Mam przez to skrzywione podejście do pojęcia prostego języka. Pismo jednak obiektywizuje fakty językowe i zamienia je w cudzy majątek. Nie mój nie twój. W kartki. Wszak język Masłowskiej to nic innego jak imaginacja języka kultury hiphopowej. Czy ktoś jest w stanie rozeznać się w idiolekcie wykluczonych, nie mając przed sobą perspektywy nie posiadania innych perspektyw niż dozgonny zasiłek socjalny? Ale czym są w końcu przekleństwa? Przecież na to pytanie nie można udzielić odpowiedzi przez odwołanie się do, dajmy na to, dociekań semiotyków. Zwróćmy uwagę: te słowa uruchamiają skołczały aparat mowy. Poświęciłem temu zagadnieniu tekst (ukazał się on w jednym z przeszłorocznych numerów „Opcji”). Są to zatem słowa, które bywają pomocne w chwilach artykulacyjnej zapaści. Ale nie wolno zapomnieć o metafizyce przekleństwa: w końcu to na nim świat stoi. Z drugiej strony mamy do czynienia z jednym z atrybutów kultury plebejskiej. A ja zawsze byłem pełen szacunku dla kultury plebejskiej. Wystarczy zwrócić uwagę, jak wspaniale zaiskrzyło zderzenie wartości arystokratycznych i plebejskich właśnie u Cervantesa. Rycerz Don Kichote nie czuje się członkiem społeczności, bowiem uważa, że ją nieskończenie przerasta, natomiast giermek Sancho Pansa nie uznaje się po prostu za dorosłego do społecznego bytu. Obydwaj są zatem z własnej woli wykluczeni. Odpowiedź na pytanie: „czym jest społeczeństwo?” brzmi tak: zbiorem pustym. Ale konkretnie: miałem honor przyjmować na łeb wiadra pomyj. Dotyczyło to szczególnie „Żebranych”. Zacytuję fragmenty recenzji niejakiego „Palisandra” („Suplement”): „pełen anatomii odwłoka tomik poety”, „dupa i wątek semicki”, „bełkot wyboisty”. Po otrzymaniu pisma z cytowaną recenzją złożyłem, rzecz jasna, drobny hołdzik na ołtarzu Narcyza, tego kontrowersyjnego i wiecznie niewyspanego bóstwa: nie przespałem trzech kolejnych nocy. Ale – czy mam jakieś zdanie na temat tej wypowiedzi? Nie. Musiałbym recenzować recenzję – ale powiedzmy, że w ten sposób podjąłbym się debaty niemerytorycznej. Meritum w poezji? Właśnie – meritum w poezji.
J.W.: Pomówmy o seksie, o miłości. Tak intensywnie dokumentujesz międzyludzkie klęski, że mam ochotę zapytać, czy potrafiłbyś kiedykolwiek napisać erotyk szczęśliwy, wiersz o miłości spełnionej?
M.B.: Istotnie byłby prawdą mój defetystyczny stosunek do problemu międzyludzkości? Sam tego nie zauważyłem, wszelako zawszeć to cenne odkrycie. To czytelnicze wrażenie wynika prawdopodobnie stąd, że wątki erotyczne w mojej twórczości są grubo podszyte literaturą. A jeśli chodzi o ekonomię literackiej eksploatacji, to Lew Tołstoj nie odsłonił żadnej mrocznej tajemnicy, twierdząc, że tylko nieszczęśliwe rodziny mogą być naprawdę fascynujące. Ot i cały problem. Zresztą bądźmy szczerzy: miłość, erotyka to tematy na tyle delikatne, że wolałbym nie podnosić tu kwestii szczęścia oraz spełnienia. Szczęście i spełnienie w miłości jest dobrem literackim. Ostatecznie piszemy o sytuacjach kryzysowych, mając na szczególnym względzie to, że kiedyś tam było lepiej. Tyle. Wybacz, jestem gentlemanem. Wolałbym to robić, niż o tym rozmawiać. Dobra książka to dobra miłość, niezależnie od końcowego rezultatu opisanego romansu: obojętnie, czy skończył się on dla kochających zwycięstwem, czy porażką, czy też małżeńskim remisem.
J.W.: Na okładce „Fortepianu Baczewskiego” napisałeś o sobie: „Niezależny asceta”. A jak to wygląda obecnie: dalej asceza i niezależność?
M.B.: Aktualne. Tylko, jak wspomniałeś, na tejże okładce – ja napisałem. Co do innych książek – nie ja pisałem tam notki biograficzne. Dodam jeszcze, że wizerunek Ascety pojawił się z kolei na okładce „Nieśmiałych”. Dopiero jednak na okładce „Morza” pojawiła się notka dokładnie taka, jak chciałem, to znaczy – nieobecność notki. W sumie uważam, że biografie na okładkach książek to idiotyzm. Mam nadzieję, że co do istoty samego terminu: „Niezależny asceta” – nie będę musiał produkować dodatkowych komentarzy. Jego istotą jest prostolinijna dosłowność. Często bywam niezależny od samego siebie. No comments, jak to niegdyś pisano na rysunkach satyrycznych.
J.W.: „Taniec piórem”, jak dziś postrzegasz tę hermetyczno-postmodernistyczną prozę?
M.B.: Powiedzmy, że się do niej przyznaję. Nie oddałbym za nią bardziej precyzyjnych konstrukcji: „Kasandry”, „Wierszy żebranych”, „Wyboru”, „Mórz”. Ale, jeśli prawdą jest fama o dzieciach kochanych mniej i bardziej, „Taniec piórem” to była lalka, na której wprawiałem się w ojcowskie rzemiosło. Zdaje się, że to książka cierpiąca na wszystkie dolegliwości postmodernistycznej literatury. Po pierwsze: trudność z przeprowadzeniem jasnego dyskursu – wobec krzewiących się niepokornie dygresji. Po drugie: niemożność wyeksponowania w tym gąszczu dominującego wątku narracji. Nie ukrywam, że w ironiczno-glosatorskim idiomie postmodernistycznym dwie najtrudniejsze i najbardziej wyrafinowane wartości literatury (i życia), mam na myśli lekkość i prostotę, są niemal nie do osiągnięcia. Oceniam „Taniec piórem” tak samo, jak oceniam wkład postmodernizmu in toto w historię literatury: jako geschichte für kennen. Powiedzmy, że to niezbędny etap w historii literatury. Tropami „Tańca piórem” (groteska, pastisz, glosa, palimpsest, spreparowany cytat) podążam do dziś; w przeciwnym przypadku musiałbym podać w wątpliwość wspaniałą myśl Friedricha Nietzschego, z której wywodzi się tytuł książki. Z tego samego ducha zresztą wzięła się następna książka, tzn. „Kasandra”. Groteska, pastisz, glosa, palimpsest, spreparowany cytat: niemniej obecnie staram się, by teksty nie ograniczały się do tego repertuaru.
J.W.: Przyznam, nie bardzo lubię zbiór „Kasandra idzie przypudrować nosek”. Uważam, że jest świetnie napisany, ale nie bardzo chwytam, o co mogło Ci chodzić, gdy to pisałeś. Jednym słowem szykuję Ci mordercze pytanie z gatunku: „co poeta miała na myśli?” Co miałeś na myśli, Marku, pisząc tak dziwny tekst jak „Kasandra…”?
M.B.: To fascynujące, że tak odbierasz tę książkę; jej autor byłby skłonny zgłosić wprost przeciwną opinię. Uważam „Kasandrę” za tekst stosunkowo nośny, jeśli chodzi o przekaz intelektualny (bądź: ideologiczny), natomiast mam permanentne zastrzeżenia co do jego formy. Pisałem szybko, wydałem szybko. Zresztą, o ile mnie pamięć mnie nie zawodzi, odłożyłem gotową realizację na półkę i miałem zamiar przydać poematowi cokolwiek więcej poloru redakcyjnym szlifem, niemniej po kolejnej lekturze raptem uzyskałem przemożne przeświadczenie, że ta rozdygotana narracja w pewien sposób sprawia mi satysfakcję. Per analogiam: jeśli potraktujemy poważnie klasyczny postulat Horacego o adekwatności formy i treści w utworze literackim, omawiany poemat pod względem formalnym musiał być troszeczkę shitty. Ale podstawowe pytanie: skąd „Kasandra”? Ano dzieło powstało w wyniku fascynacji myślą znakomitego polskiego psychologa, twórcy szkoły psychologii humanistycznej, profesora Antoniego Kępińskiego. Otóż Kępiński wprowadził do swojej psychologicznej filozofii pojęcie metabolizmu informacyjnego. Istotą wszelkiego życia, pisze autor „Melancholii”, jest nieustanny przepływ energii między jednostką a środowiskiem, w którym ta bytuje. Tę wymianę fizjologia określiła mianem metabolizmu energetycznego. Oprócz jednak tego zjawiska, twierdzi dalej Kępiński, istnieje również zjawisko metabolizmu informacyjnego. Wymieniamy ze środowiskiem nie tylko pewien potencjał wartości odżywczych, ale także informację. Siłą rzeczy i w tym procesie przyswajania oraz ekskrecji pojawiają się patologie: kryzysy psychiczne, deficyty, nadmiary – słowem różnorakie schorzenia. Stykamy się zatem z informacyjnym przekarmieniem, z informacyjną bulimią bądź anoreksją. Przyczyn tych patologii przyswajania bodźców informacyjnych Kępiński upatruje w nadmiernej otwartości bądź też w zbyt szczelnym zamknięciu na dopływ zmysłowych komunikatów. Moja „Kasandra” powstała zatem w momencie zauroczenia myślą Antoniego Kępińskiego, która zdaje mi się nadal aktualną we współczesnym świecie: choć może należy ją raczej ujmować w kontekście szerzej pojmowanej filozofii aniżeli typowo klinicznej psychopatologii. Powołuję się na fascynację intelektualną, jakkolwiek w tej medytacji nad genezą „Kasandry” nie chciałbym pominąć samokrytycznego odniesienia do mojej własnej sytuacji: sytuacji zaciekłego mola książkowego. Bohaterem poematu jest swego rodzaju zaparcie intelektualne, kłopot natury, ośmielam się domniemywać, cywilizacyjnej. Istotna trudność z nadmiernym przyswajaniem treści częstokroć nie pierwszej wagi. Wskazuję na prywatną genealogię tego ekstrawaganckiego poematu, niemniej przeto uważam, że gra idzie o nader ważną stawkę. Chodzi mianowicie o reprodukcję albo mówiąc prościej, o recyckling sensu. Czy odchody doliczyć, czy też odliczyć od dochodu? Tak mniej więcej brzmi podstawowe pytanie „Kasandry”.
J.W.: Twoje poematy, wydaje mi się, nie mają odpowiednika (ani specjalnej konkurencji) we współczesnej literaturze polskiej (a może i światowej). Ponieważ dwa Twoje ostatnie zbiory składają się z poematów, mam pytanie: czy to forma, do której zmierzałeś i w której najlepiej ci się wypowiada?
M.B.: Oj, chyba nie! Po prostu jest to konsekwencja osobistej grandilokwencji, mówiąc prościej: gadatliwości. Inna rzecz, że te długaśne formy, pisane w ciągu ostatniego dziesiątka lat, jakoś dziwnie pasowały do siebie, biorąc pod uwagę trudno definiowalne, choć krytycznie jałowe kryterium rozmiaru. Z tego względu znalazły się razem w dwóch ostatnich tomach. Tak w ostatecznym rozrachunku należy rozumieć tę bezceremonialną wymowność, która, jak to powiadasz, zdaje się nie mieć precedensu. Być może nie od rzeczy byłoby dodać, że intryguje mnie nieobecność we współczesnej poezji elementu epickiego, zatem moje poematotwórstwo to poniekąd intryga biorąca się z tego zaintrygowania. Wiem doskonale, że to zjawisko o podłożu socjologicznym: wszędzie tam, gdzie upowszechnia się (znany redakcji) wynalazek Gutenberga, poezja epicka ginie śmiercią naturalną. Ale książkowa mutacja liryki, prawdę mówiąc, również niezbyt chętnie poddaje się tak zwanej czytelniczej recepcji, więc… (chwila zadumy) …może nie całkiem od rzeczy byłby jakiś drobny eksperymencik? Czy raczej wprawka. Nie wątpię, że wiersze epickie odrodzą się w jakiejś, choć dziś jeszcze nieprzewidywalnej formie. Mogę, ale nie muszę się co do tego mylić. Zresztą nie roszczę sobie najmniejszych pretensji do żadnego tam prekursorstwa, czy czegoś w tym gatunku. Aczkolwiek mógłbym wymienić interesujące nazwisko: Ezra Pound.
J.W.: W Twoich felietonach publikowanych na łamach „FA-artu” starasz się, takie odniosłem wrażenie, zmieścić nieraz znacznie więcej niż dozwala piankowa forma felietonu. Powiedz mi, jak traktujesz tę swoją działalność felietonową i czy komponujesz te niby-lekkie teksty z myślą o jakimś późniejszym ułożeniu w całość dopowiadającą coś istotnego do tego, co zawarłeś w poezji?
M.B.: Niezłe określenie: piankowa forma. Piankowa, czyli jaka? Wyściełana? Termozmodernizowana? Materacjonalistyczna? A może cały problem w tym, że felieton w zasadzie nie ma formy? Bo ja wiem?… Staram się wkładać w każdy felieton tyle energii, ile posiadam. Może więcej, niż mam? Nie należy tego wkładu pracy sprowadzać do kategorii artystycznej ofiary. Powiedziałbym raczej, że to kwestia zwykłej autorskiej solidności: lojalność wobec czytelników. Jeśli więc w przywołanym przez Ciebie pojęciu piankowości położymy nacisk właśnie na elastyczność materiału niemęczącego się pod żadnym naciskiem poza jedynym ciężarem samego powietrza (materiałoznawcy z pewnością wiedzą, o co mi chodziło w tym paradoksie), dowiemy się, że felieton to środowisko stosunkowo szeroko otwarte na eklektyzm i, powiedzmy, estetycznie odporne. Przynajmniej tak, jak przysłowiowa cnota, co się nie boi krytyk. Jeśli więc mamy do czynienia z areałem aestetycznym, to wcale nie oznacza, że jest dozwolone uprawiać go źle. Niemniej taki wniosek można by wysnuć z lektury współczesnej prasy, której to udziałem, nawiasem mówiąc, stała się ostatnimi czasy klęska urodzaju wszelakich felietonów, i to tak wielka, że uprawniona byłaby teza o felietonizacji życia publicystycznego. Można zadać pytanie: co się stało? Wysyp talentów? Autorytetów? Czy po prostu autorów? Bijących piankę temperaturoodpornej, uszczelniającej przed intruzją świeżego powietrza, rozleniwiającej nareszcie formy, trwałej niczym rozbryzg morskiej piany na kadłubie rozpędzonego ścigacza? W artyzmie, który można nazwać jakością życia, fascynujące jest to, że wszystkie zawrotne dzieła sztuki mogły, lecz nie musiały powstać. Wystarczy rzut oka na peerelowskie fawele naszego biednego kraju, by się przekonać, że jedynym podmiotem skrajnie zideologizowanej komunistycznej twórczości był Nikt. Przy czym nie chodzi mi tu o żadną łatwą i prostą nieobecność, lecz właśnie o obecność: obecność upostaciowanej nieobecności. Istotą totalitarnej estetyki był właśnie ten brak: brak bardzo konkretnej twarzy osoby z drugiej strony źródła przekazu. Warunkiem sine qua non wszelkiej estetyzacji naszej egzystencji jest obecność drugiego człowieka: czytelnika, widza, ulubionego autora czy też nadprzyrodzonego gościa: drugiego mnie, sobowtóra. Choćby nawet przedmiotem tej estetyzacji miała być, powiedzmy, głodówka. Stosunek wartości materialnych do estetycznych ma się tak, że te pierwsze w obiegu tracą na wartości, drugie natomiast – zyskują. Bodaj to Nabokov sformułował tezę, że książka to długa samotność. Może miał rację, nie wiem, sprawdźcie sami, napiszcie książkę, ale warto wiedzieć: samotność może być skutkiem, ale nigdy nie może być przyczyną książki. Jeśli więc w dzisiejszym felietonistycznym rozpasaniu gubi się coś z literackiego warsztatu: styl, kompozycja, wywód, żart, erudycja – to czyjaż to może być wina, jeżeli nie właśnie autorów? A przecież wymienione cechy nie przynależą do żadnej tam domeny cudowności czy talentu, tylko do domeny bardzo pospolitej pisarskiej staranności. Chciałbym, by te moje felietonistyczne wynurzenia były po prostu dobre (abstrahując od zwykłego, jak sądzę, poczucia autorskiego niedosytu). To mój wewnętrzny imperatyw. Jeśli chodzi o jakieś porządkujące zamiary, to nie wykluczam, że zbiorę kiedyś rozproszone po różnych pismach teksty w zwartą książkę: sądzę, że to tylko kwestia zainteresowania bądź też nie zainteresowania konkretnego wydawnictwa. No i chwilki czasu.
J.W.: Z tej rozmowy wynika, że jesteś ze swoim pisaniem bardzo, jak to się mówi, zanurzony w kulturze – i to na pewno fakt. Ale co w takim razie z Twoim zanurzeniem w sferze niższej, dzikszej, w jaki sposób do nich sięgasz, by pisać swoje momentami bardzo profaniczne teksty?
M.B.: Nie ukrywam, odpowiedź na to pytanie sprawia mi zasadniczą trudność. Czy byłby jakiś sposób, abym mógł przytoczyć w tym tekście jakiś fragment własnej cielesności? I czy wówczas nadal byłby to wywiad, czy już – cyrograf? To wszystko są pytania, które formuła naszej rozmowy czyni retorycznymi. Uprawiając lirykę, staram się być szczery, tak dalece, jak to tylko możliwe. Lekcja dzikości, którą tu przywołujesz, poucza jednak o pewnej nieodpartej prawdzie. Poucza także mnie; nie ukrywam, że podniosłem rzuconą mi przez interlokutora rękawicę w nadziei na zdobycie pewnej samowiedzy. Otóż chcąc albo nie chcąc, do tekstu przenika fizjologia autora. Chyba żeby ten ostatni, zdaje się, był chory. Ale zwróćmy uwagę. Czy pisanie jest czynnością naturalną? Ja piszę. Czym jest to „ja”, które pisze? Moje myśli? Świadomość? Podświadomość? A może to tylko ta głębinowa chrząstka, która najbanalniej upodobała sobie w ekspresji? A przecież pisze też ciało, moje ciało, które do tej czynności nie wydaje się stworzone. Ja piszę. Cały. Czy to nie skandal? Czy to nie kulturowe barbarzyństwo? Zastanowiłem się, Kubo. To po prostu wrodzone. Ta gwałtowność, o którą pytasz, to ja. To moje ciało, pełne wdzięcznych redundancji (do weryfikacji na portalu <gilling.info.pl>).
J.W.: Czy dostrzegasz zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałbyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.B.: Oj, pytanie bardzo ogólnikowe. Wolałbym się oprzeć na czymś bardziej dotykalnym. Choćby na tekście, zjawisku albo – odwołując się do ducha poprzedniego pytania – na czyimś ciele. Tymczasem, jak się zdaje, oczekujesz ode mnie proliferacji moich własnych poglądów. Postrzegałbym systemy kulturowe poszczególnych grup społecznych (systemy: w rozumieniu zbioru wiedzy, zasad i opowieści niezbędnych dla niszowej egzystencji, z jednej strony dopuszczające pewne otwarcie na zewnętrzną wymianę, z drugiej natomiast określające reguły tego otwarcia) jako byty bezwzględnie egalitarne. Zawdzięczam ten pogląd, jak sądzę, bardzo żywiołowej młodzieńczej lekturze Mircei Eliadego. Aczkolwiek ten religioznawca odnosił tę refleksję wyłącznie do świata idei i wierzeń religijnych, można z powodzeniem jego punkt widzenia zastosować do całości kultury – jako że w zasadzie nie sposób wydestylować z kanonu kulturowego zjawisk o charakterze czysto religijnym bądź jakimkolwiek innym. Kultura jako sposób istnienia społeczeństwa i jednostki w społeczeństwie nie powinna być nigdy postrzegana jako pozycja na aksjologicznej liście przebojów. Kultura nie jest towarem: towarem jest książka, flaszka whisky, marka sieci fastfoodów. Wiem, że problem, który byłeś łaskaw przywołać, pod różnymi postaciami egzystuje w naszym kraju. Jesteśmy jakoby zapóźnieni w rozwoju kulturowym. Ale czy kultura na pewno się rozwija? Być może mamy tu do czynienia z jakimś reliktem słowiańskiej barbarii. Feeling of being early? Przecież Sołowjow uczynił z tego niewinnego przeświadczenia potężną machinę filozoficzną. A jednak to czysty irracjonalizm: wszak można by nawet wysnuć wniosek, że polska kultura jest wyższa od np. francuskiej, jako że my mamy więcej przekładów francuskich książek niż oni – naszych. Mamy swoje książki, a jeszcze do tego – ich. Popierałbym raczej tezę o niewymienności wartości kulturowych. Czy dadzą nam Swedenborga za jednego, czy też trzeba położyć na stół dwóch Hoene-Wrońskich? A może ten ostatni wart z półtora Swedenborga, przecie odkrył tajemnicę Absolutu, podczas gdy tamten – tylko Nieba i Piekła? No ale skoro, jako rzekłem, nie przepadam za teoretycznymi wywodami – proponuję anegdotę. W 1614 roku w Krakowie wyszedł przekład pewnej książki. W owym czasie publikacja bodaj zeszła już z europejskiej listy bestsellerów. Oryginał ukazał się 128 lat wcześniej, w 1486 roku. Nosił on tytuł „Malleus malleficiarum”. Polski tłumacz, Stanisław Ząbkowic, jezuita i sekretarz kasztelana krakowskiego, swoim tytułem oddał nieco precyzyjniej zawartość dzieła: „Młot na czarownice”. Otóż autor przekładu opatrzył swoje (niepełne) dzieło płaczliwym wstępem. Ząbkowic narzeka na zacofanie panujące w naszym kraju. Ludzie tu żyją bowiem w ciemnocie: nie chcą za nic wierzyć w czary. Pozwolę sobie w tym miejscu zamilknąć i potraktować ostatnie zdanie jako pointę. Czy jednak ton Ząbkowica nie pobrzmiewa w narzekaniach naszych współczesnych? A co do obrony własnych wartości kulturowych, to nie mam żadnych skrupułów. Odbezpieczam mój browning.
J.W.: Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.