Jakub Winiarski: Namalowałaś ostatnio jakiś obraz? Jaka była, jeśli można spytać, jego tematyka?
Maja Lidia Kossakowska: Ostatnio wreszcie zabrałam się za rozrysowanie talii kart wróżebnych. Posługuję się kilkanaście lat wersją szkicową i ciągle sobie obiecuję, że pewnego dnia nadam im nową, bardziej dopracowaną szatę graficzną. Może w końcu mi się to uda, chociaż zaprojektowanie i wykonanie czterdziestu dwóch plansz, a może i opracowanie jakiejś koszulki, wymaga mnóstwa czasu. A tego mi wiecznie brakuje.
J.W.: Masz na myśli karty do tarota? Korzystasz z tarotowych podpowiedzi?
M.L.K.: Nie. Źle mi się pracuje z tarotem. Nigdy nie mogliśmy się dogadać. Mam własne karty, które sama stworzyłam. A właściwie odnalazłam podczas czegoś w rodzaju szamańskich poszukiwań. Naprawdę wielkim wystarczą kości, kamyczki, łodygi krwawnika, a ja muszę mieć symbole. Przypuśćmy, że część z nich dostałam, część ukradłam w Bibliotece Akaszy, takiej jak w „Zakonie Krańca Świata”, a część musiałam sama dopasować. Będzie tajemniczo, magicznie i literacko, jak przystało na fantastę z mistycznymi ciągotami.
J.W.: To będzie jeden zestaw tylko dla ciebie, czy wejdzie do sprzedaży z podręcznikiem użytkownika „by Maja Lidia Kossakowska”?
M.L.K.: Magii się nie sprzedaje, magię się czuje. Zresztą, po co? Nie mam pojęcia, czy karty współpracowałyby z kimś obcym. Jeśli ktoś chce je pozyskać, niech sobie uczciwie ukradnie w Górnym Świecie.
J.W.: A twój ostatni wiersz? Czy mogłabyś mi go powiedzieć, czy choćby pokazać?
M.L.K.: Pewnie. To miały być życzenia świąteczne, porozsyłane potem do znajomych, ale w końcu uznałam, że za mało w nich „życzenia w życzeniu” i wymyśliłam inne. „Ta noc była cicha, ta noc była święta, aż ludzie pomilkli, szeptały zwierzęta. I ziemia się cała zwiedziała o Cudzie, więc klękły zwierzęta, zdziwili się ludzie. Choć Moc objawiono wszelkiemu stworzeniu, my, nic nie pojmując, wciąż trwamy w zdumieniu.” To akurat okolicznościowy wierszyk, nie oznacza, że interesują mnie jedynie mistyczne czy religijne tematy. Kilka mniej więcej nowych wierszy można przeczytać w książce Jarka. Powstały na jej potrzeby i były stylizowane w ten sposób, żeby pasowały do całości.
J.W.: Wiesz pewnie, że wedle Goethego nie ma innej poezji, jak okolicznościowa, więc dobrze, że i twoja jest taka. Rozumiem, że dzięki tobie, nowa książka Jarosława Grzędowicza, twojego męża i doskonałego pisarza, będzie nieco bardziej poetycka (śmiech)?
M.L.K.: On korzystał także z Eddy Poetyckiej, więc zapewnił sobie tę poetyczność na wstępie. Ja tylko próbowałam sprostać wyzwaniu. Ponieważ trudno było dopasować coś odpowiedniego do wątku Filara, na prośbę Jarka musiałam parę strof wymyślić. Ale nie wszystkie moje próby poetyckie mają charakter okolicznościowy. W ciągu kilku lat powstały dwa nieco odmienne w klimacie cykle ballad, „Ogrody Króla smutku” i „Ulica nożownicza”. Może kiedyś zdecyduję się pokazać któreś z tych utworów. A może nie.
J.W.: Nie wątpię, że wydawca wziąłby od ciebie do druku nawet kwity z pralni, ale czy nie obawiasz się krytyki tak zwanych specjalistów?
M.L.K.: Chyba przeceniasz moje chody u wydawcy. Nie, raczej nie obawiam się krytyki recenzentów poezji, bo jestem pewna, że moje utwory nie znalazłyby u nich uznania. Moje wiersze to raczej ballady, nadają się bardziej do śpiewania, może wystawienia w formie spektaklu, a nie kontemplacji. To także opowieści, narracja, tylko w nieco innej formie. Zwykle zawierają w sobie coś na kształt fabuły, historię. Ja chyba inaczej pisać nie potrafię.
J.W.: Traktujesz malarstwo i pisanie wierszy równie poważnie, co pisanie fantasy, czy też dzielisz to jakoś, powiedzmy, na ważne i mniej ważne?
M.L.K.: A kto powiedział, że ja piszę fantasy? Zabawne, gdybym miała je traktować z powagą równą tworzeniu fantasy, to znaczy, że nie pisałabym ich wcale. Nigdy nie twierdziłam, że jestem poetą czy artystą wypowiadającym się poprzez obrazy, rzeźby. Jestem pisarzem. A tu powoli wychodzi taka sytuacja, jak w „Dniu świra”. „Teraz jestem poetą i wiersz sobie piszę: „Pośród ogrodu siedzi ta królewska para…”. Trochę groteskowo i trochę żałośnie. A to zupełnie nie tak. Nie pisuję wierszy ani jak poeta, ani jak pensjonarka. Po prostu czasami składam pewne emocje w słowa, wierszowane słowa. Ale to najczęściej są opowieści, ballady niemalże. Coś w stylu tekstów do nieistniejących piosenek. Gdybym miała jakikolwiek talent muzyczny, pewnie brałabym gitarę i śpiewała je przy ognisku, a że nie mam, pozostaje mi nikła nadzieja, że ktoś kiedyś zrobi to za mnie. Oczywiście, są wiersze, które uważam za lepsze, bardziej udane, ale nie patrzę na świat przez rozszczepiony tęczowo pryzmat poezji. Ani wielkiej sztuki. Owszem, kiedyś, przez jakiś czas sądziłam, że to może być moja ścieżka. Malarstwo. Rzeźba. Plastyka w ogólnym rozumieniu. Ale trzeba brać pod uwagę, że kiedy dokonywałam tego wyboru miałam trzynaście, czternaście lat. Bo wtedy właśnie trzeba się zabrać do pracy, gdy chce się składać teczkę do Liceum Plastycznego. Wkrótce jednak przekonałam się, że bardziej niż forma, fascynuje mnie opowieść. Moje najlepsze projekty zawsze zawierały w sobie historię, fabułę. A w każdym razie ją sugerowały. No i oczywiście już wtedy pisałam fantastykę, ale wcale nie fantasy, tylko hard science fiction. Zaś potrzebę czy impuls do namalowania czy wyrzeźbienia jakiejś opowieści zachowałam nadal, choć dziś to dla mnie coś w rodzaju szeroko rozumianego hobby. Oddech od pracy pisarza.
J.W.: Wybacz, że będę wlepiać ci to „fantasy”, ale tak cię szeregują w księgarniach i bibliotekach. A pewnie też twój wydawca, gdyby go spytać o gatunek, w jakim rzeźbisz, bez namysłu wypaliłby, że w fantasy. Ponieważ jednak chcesz uniknąć tej etykietki, spytam: wolałabyś hasło „realizm magiczny” na przykład?
M.L.K.: Nie, to się zbyt jednoznacznie kojarzy z Marquezem. Mamy ładne i adekwatne słowo „fantastyka”. Jak dla mnie wystarczy. Fantastyka, fantasta, fantastka, brzmi nieźle.
J.W.: Nie przeszkadza ci ten pobrzmiewający w słowie „fantastka” element odklejenia od rzeczywistości, ta sugestia, że oto mamy do czynienia z kimś, kto na pewno twardo po ziemi nie stąpa?
M.L.K.: Ja nie stąpam na pewno, więc dla mnie to żaden zarzut. Zawsze chciałam pisać fantastykę, choć wcale nie dlatego, żeby bujać sobie swobodnie w przestworach wyobraźni, nie przejmując się, czy opowieść trzyma się kupy czy rozlatuje na strzępy, ale dlatego, że to taki nośny i bardzo rozległy gatunek literacki. Masz ochotę napisać baśń, proszę bardzo. Wolisz czarny kryminał, w porządku. Chcesz znaleźć się bardziej „tu i teraz” zrób mroczny horror psychologiczny. Western? Też się zmieści. Porządna epopeja wojenna? Jak najbardziej. Humoreska? Super, zabieraj się do roboty. W sumie hulasz jak chcesz, wciąż pozostając fantastą. Nic cię nie ogranicza. Miła sprawa. A w żaden tam „eskapizm” rzekomo uprawiany przez fantastów nie wierzę. Ogromna część fantastyki opowiada o świecie, o ludziach, o współczesnych problemach i człowieczeństwie jako takim, o zagrożeniach płynących z rozwoju nauki i techniki, o środowisku, planecie, przyszłości naszego gatunku, etycznych i moralnych dylematach genetyki. A to wszystko mamy już na co dzień. To problemy dzisiejszej cywilizacji. Poczytaj choćby „political fiction”, żeby użyć najbardziej łopatologicznego przykładu.
J.W.: Spytałem o wiersze i malarstwo, ponieważ w tekstach, jakie można znaleźć na twój temat, wszędzie mowa jest o skończeniu przez ciebie Liceum Plastycznego i uprawianiu poezji. Dlatego, kiedy zazwyczaj pytam, kim ktoś, z kim rozmawiam, jest w literaturze, ciebie chciałbym zapytać, kim jesteś w sztuce? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją, że tak powiem, artystyczną karierę?
M.L.K.: Wzmianki o Liceum Plastycznym pojawiają się w biogramach, bo z jakichś dziwnych przyczyn, zwykle wymienia się tam szkoły, do których dany pisarz chodził. Nie pytaj mnie, po co, nie mam pojęcia. Może dlatego, żeby sprawdzić jaki jest rozrzut specjalności, którymi zajmują się fantaści. A może po prostu nie wiedzą co innego można wstawić do biogramu. Wierszy się nie wypieram, owszem czasem zdarza mi się opowiadać dykteryjki, jak pracując w TVP miałam coś w rodzaju witkacowskiej „Firmy portretowej”, pisząc kolegom na zamówienie strofy o promie na Bugu albo o pleceniu koszyków. Na czas, oczywiście, bo tam w najlepsze trwało zgranie. Mogłabym niemal, jak Mark Twain, stworzyć humorystyczne opowiadanie w stylu „Jak redagowałem gazetkę w Eatonsville” tym razem pod tytułem „Jak zostałam poetką ludową”. Nie wiem „kim jestem w sztuce”. W plastycznej zapewne amatorem. Kimś, kto odebrał przyzwoite wykształcenie i czasami z niego korzysta, ale z pewnością nie dla dobra szeroko rozumianego ogółu. Jeśli chodzi o karierę pisarza, mam nadzieję, że będzie długa i różnorodna. Na jednym regale będą stać moje książki i ich liczne zagraniczne tłumaczenia, powieści i zbiory opowiadań coraz lepsze, coraz ciekawiej, pełniej napisane, coraz bardziej dopracowane stylistycznie, bardzo różne od siebie pod względem tematyki i sposobu narracji, a na półkach obok, książki mojego męża. Pisarze, tak jak aktorzy, reżyserowie, poeci, nie przechodzą na emeryturę. Tworzą, może rzadziej, ale do końca. Ja też nie mam nic przeciwko temu. Lubię pisać, to zawsze był mój wymarzony, najlepszy zawód. W kwestii przyszłej kariery, oczywiście z radością przyjmę laury, nagrody, dowody uwielbienia, ale nie o to przecież w sumie chodzi. W razie czego, obejdę się. Chciałabym tylko móc zawsze żyć, utrzymywać się ze snucia opowieści. To wystarczy.
J.W.: Maju, ale z tymi biogramami to chyba bardziej skomplikowane. Nie powiesz mi przecież, że takie zdanie o tobie, że jesteś „sporadycznie mag i poetka”, ktoś ci wlepił na skrzydełko „Upiora Południa” bez twojej wiedzy i zgody. Mam wrażenie, że trochę tym grasz, bawisz się, nie tak?
M.L.K.: Pewnie tak, ale i ten biogram miał być z założenia „lekki”, nieco zabawny i przewrotny, bo tak sobie życzył wydawca. Ja mam skłonność raczej do dość encyklopedycznych danych na swój temat. Wiesz, tak vonnegutowsko. „To ktoś. Urodził się pewnego dnia. Stara się”. I tyle. Wolę już sama mienić się sporadycznym poetą i magiem, niż pozwolić, żeby ktoś mi dorabiał anielskie skrzydła. Zresztą, czy „mag i poetka” nie brzmi zabawnie? Prawie jak „puchacz i kicia, co ruszyli w rejs życia”.
J.W.: „Mag i poetka” brzmi arcyzabawnie. Od tego tylko krok do „krawaty wiąże, usuwa ciąże”(śmiech). Lepiej powiedz, skąd w tobie taka obawa przed dorabianiem ci „anielskich skrzydeł”?
M.L.K.: To chyba naturalne. Robię rzeczy bardzo różnorodne. Eksperymentuję z językiem, z materią powieści. Szukam. Staram się, żeby moje książki były jak najlepsze, próbuję poruszać inne, niesztampowe tematy. Jeśli zostanę na zawsze zaklasyfikowana jako „taka pisarka, co tam o aniołkach”, mnóstwo ludzi poweźmie błędne przekonania, co do treści i istoty moich książek. Kobieta-anioł, co pływa sobie w obłokach i pisze piękne opowieści o miłości skrzydlatych istotek. Słabo się od tego robi. Widzisz, ja nie walczę z cyklem anielskim, który przecież sama stworzyłam, ale z obrazem pisarki, która cały czas tak o Niebie i Niebie. To irytujące. Przez takie wpychanie w za ciasną szufladkę wielu czytelników może po prostu nie sięgnąć po moje książki, a do tego za nic nie chcę dopuścić.
J.W.: Wiele z tego, co napisałaś, ma u podstaw wierzenia dotyczące szamanizmu. Rozumiem, że jak na dyplomowanego archeologa przystało, „Szamanizm i archaiczne techniki ekstazy” Eliadego czytywałaś (i to nie raz) do poduszki? (Śmiech)
M.L.K.: No nie! Co za bezpodstawne oskarżenie! Do poduszki czytuję literaturę. Tylko i zawsze literaturę. W każdej sytuacji. Eliadego czytałam do egzaminu z historii sztuki pradziejowej, bo bez szamańskiej podbudowy w ogóle nie sposób zrozumieć malarstwa zwanego „pradziejowym”. Oczywiście, nie ukrywam, że szamanizm fascynuje mnie od dawna, więc staram się dotrzeć do różnych źródeł, przeczytać w pewnym sensie „co się da” z tego tematu. A na razie ciekawsze pozycje, to książki spisane lub podyktowane przez samych szamanów. Kahunów specjalizujących się w hunie, na przykład. Niezłe się wypowiedzi wegetalistów, no i ich sztuka, rzecz jasna. Opracowania i wspomnienia terapeutów pracujących tradycyjnymi metodami podpatrywanymi u Sorów, Inuitów, Wanów, Saliszów. Bezcenne zapisy z transów szamańskich, pieśni, recytacje, odpowiedzi, których ponoć udzieliły duchy. Mitologia i tradycja australijskich aborygenów, choć z kolei tę dość trudno Europejczykowi zrozumieć. Kultura Indian puszczy amazońskiej. Ale także prace artystyczne grupy Saint-Soleil czy wiersze Indian Równin. Wiele z tych pozycji to naprawdę fascynująca lektura. Czytanie tego jest jak ocieranie się o tajemnicę. Oczywiście, warto a nawet trzeba znać opracowania, ale o ile to możliwe, także jak najwięcej tekstów źródłowych.
J.W.: Żadne oskarżenie. Pytam, bo rozbawiło mnie, jak recenzowałem dla „Nowej Fantastyki” twoją książkę, a zaraz potem Jarka, i miałem wrażenie, że wy nic, tylko szamanizm, wierzenia Jakutów, podróż do nieba i z powrotem itd. Powiedz, dużo o tym gadaliście, gdy ty pisałaś „Zakon Krańca Świata” a Jarek „Popiół i kurz”? Czy może mi się zwidziało?
M.L.K.: My w ogóle strasznie dużo gadamy. Każde z nas ma jakieś fascynacje, jakieś zainteresowania, odkrycia, i opowiadając o nich, zwykle wciąga to drugie, zaciekawia, sprawia, że też chce się czegoś o tym dowiedzieć. I, oczywiście, w końcu wychodzi na to, że dzielimy pasje, przynajmniej w jakimś sensie. Chociaż u nas to od początku było naturalne. Tak naprawdę dzielimy mnóstwo różnych cech, ułatwiających życie, jak choćby upodobanie do ostrych przypraw, upalnej pogody lub morza, a nie gór. I, co istotne, literatury, zamiast notowań giełdowych. Chociaż w wypadku „Zakonu” to raczej ja wiecznie te „szamany i szamany” odgrzebywałam, a Jarek po prostu zapragnął sprawdzić, jak by spojrzeć na sprawę nieco z innej strony.
J.W.: To która była ta twoja strona, a która Jarka? Pytam, bo dla mnie oboje w tym samym mniej więcej czasie napisaliście po książce osadzonej w tych samych mitach. Co was różniło w podejściu do szamanizmu i w myśleniu o szamanizmie w kontekście literatury?
M.L.K.: Sporo. Jarek stworzył powieść celowo stylizowaną dosyć komiksowo, pełną malowniczych obrazów i odniesień. To po trosze porozumiewawcze mrugnięcie do czytelnika. Łapiesz? Dobrze się bawisz? Odpowiada ci ten klimat? Ja wymyśliłam historię bliższą mistycznemu nurtowi science fiction. Przypuśćmy, że osławiony koniec świata nadchodzi, ale ma wymiar właśnie nadprzyrodzony. Czy w tej sytuacji w pozostałych w postkatastroficznym krajobrazie ludziach nie ocknęłyby się dawno zapomniane umiejętności i moce? Słowem, czy nie powróciłby szamanizm? Przecież przez wieki pomagał przetrwać ludzkiej społeczności. Może po prostu przestaliśmy dostrzegać świat duchów tylko dlatego, że teraz pomaga nam żyć technologia, a nie magia? Nie twierdzę z żadnym wypadku, że u Jarka szamanizm to był tylko sztafaż, sztuczka. On po prostu połączył różne tradycje mistyczne różnych kultur w jeden konkretny Zaświat. Tu rację bytu ma i mnich, i szaman, i prawdopodobnie buddysta. Świat duchowy to pewna przestrzeń, do której mogą przenikać szczególnie utalentowane jednostki. Także szamani. U mnie nie chodziło o „zaświat uniwersalny”, ale możliwość przetrwania dzięki odnalezieniu na powrót dawno zapomnianych mocy.
J.W.: A Campbella „bohater o tysiącu twarzy” znasz? Zawdzięczasz coś Campbellowskiemu schematowi mitycznej podróży bohatera?
M.L.K.: Nie. Zwykle szukam wiedzy, inspiracji tak jak czyniłby to archeolog, a nie antropolog kulturowy czy literaturoznawca. A wbrew pozorom, różnica jest spora.
J.W.: Zechciałabyś zdefiniować tę różnicę?
M.L.K.: W konkretnych tekstach, w materiale źródłowym, w tym, co można wyczytać z obrazów, fresków, rysunków, pozostałości po dawnych ludach. Z tego jak mieszkali, jak się ubierali, w co wierzyli, jak wyglądał ich dzień. Co jedli, jakie mieli garnki, zabawki, łóżka i stoły. Uważam, że jednym z lepszych źródeł inspiracji dla pisarza zajmującego się także fantasy jest porządnie zrobiony skansen archeologiczny. Gdy się obejrzy na własne oczy jak wygląda konstrukcja chaty, z czego są zawiasy, co to jest jama zasobowa i jak funkcjonował piec czy palenisko, łatwiej snuć opowieść, wyobrazić sobie bohaterów, umieścić ich w realnym świecie z realnymi problemami. Jeśli pisarz choćby obejrzy średniowieczną zbroję płytową, odtworzony pojedynek rycerski, to potem raczej nie przyjdzie mu do głowy kazać bohaterowi w pełnej płycie wspinać się po skałach. A to istotne dla sensu i wymowy książki.
J.W.: OK. Pytam o to, ponieważ w jednym z wywiadów powiedziałaś, że nie ma żadnej uczelni, która „grzebania w literkach uczy”. Czy to znaczy, że nie wierzysz w uczenie się sztuczek pisarskiego zawodu, np. zajeżdżonego przez pisarzy SF i fantasy schematu podróży bohatera, albo tego, jak powinna wyglądać dobrze wykreowana drużyna udająca się na wyprawę w obronie Dobra i całego świata (o mniejsze stawki nie gramy, prawda?) na tak zwanych kursach kreatywnego pisania?
M.L.K.: Tu są dwa osobne, a właściwe trzy dość różne pytania, zawarte w jednym, dotyczące w sumie dwu odmiennych zagadnień. Otóż jestem głęboko przekonana, że w Polsce nie ma uczelni, kształcącej przyszłych pisarzy. Gorzej, wiem to na pewno. I nie bardzo rozumiem, skąd się bierze przeświadczenie, że polonistyka, skądinąd bardzo szacowna dziedzina wiedzy o języku polskim i wybranych zagadnieniach z historii literatury, miałaby uchodzić za kierunek kształcący młodych, żeby nie powiedzieć młodocianych pisarzy. Swoją drogą wyszłoby z tego coś w rodzaju młodocianego przestępcy. Podobne umiejętności, niewinność i siła rażenia. Literaturoznawca czy językoznawca nie jest automatycznie pisarzem i, Boże uchowaj, nie powinien nim z klucza zostawać. W Stanach Zjednoczonych, a zapewne także w Europie, w ramach zajęć uniwersyteckich odbywają się kursy pisarstwa organizowane często przez znanych literatów, ale, na szczęście, na razie dyplom „z pisania” nie kreuje autora i warto tu odetchnąć z ulgą. To jedno. Teraz kolejny problem. Czy wierzę w naukę zawodu? Jasne, wierzę. W pewnym sensie, a może raczej w pewnym zakresie. Żeby pisać dobrze, trzeba się rozwijać. To pewnie truizm, ale w tym wypadku słuszny. Literatura na przestrzeni wieków ewoluowała, pisarze wykształcili różne umiejętności, różne sztuczki, jak się je czasem nazywa. Nie ma nic złego w podpatrywaniu, odkrywaniu tych sztuczek i wykorzystywaniu we własny sposób, na własny użytek. Znaczna część pracy literackiej, odbywanej najlepiej jeszcze przed debiutem, powinna obejmować poszukiwania takich „patentów” w książkach innych autorów.
J.W.: Co to da?
M.L.K.: Jeśli przyszły literat nauczy się, zrozumie, czemu jego ulubiona książka jest dobra, a znielubiana, fatalna, znalazł się na właściwej drodze. Pierwsza harcerska sprawność za nim. Rozpoznaje różnice między porządną i słabą literaturą. Dobrze jest zdobywać tę wiedzę samemu, bo literatura i magia to ścieżki samotnych, ale w końcu nie ma nic złego w tym, że ktoś starszy, mądrzejszy, bardzie obyty pokaże palcem o co chodzi, potem jeszcze kilka razy wytłumaczy, a następnie wyegzekwuje w postaci obowiązkowego opowiadania „hemigwayowskiego” na zaliczenie. I świetnie. Tylko, że to i tak nie jest sposób na wychowanie pisarza. Bo pewniej bariery przeskoczyć się nie da. Uczeń niby rozumie, niby złapał, o co chodzi, ale nie jest w stanie stworzyć niczego dobrego, kreatywnego. Nie posuwa się, tak naprawdę nie uczy. Jeśli ktoś pisze jak kawał drewna, to wszystko jedno czy to bal z grubsza oszlifowany czy nie. Kłoda pozostanie kłodą. A sztuczki na nic się zdadzą. Dlatego twierdzę, że pisania nie może nauczyć żaden kurs czy uczelnia. Wspomóc, rozwinąć, wskazać drogę, owszem. Nauczyć, nie. Dobra, a teraz niczym Monthy Python. Z zupełnie innej beczki. Zastanów się przez chwilę, dlaczego autorzy klasycznej fantasy nie grają o mniejsze stawki, niż ocalenie świata – galaktyki – planety – krainy rękami karnej drużyny z młodzieńcem na czele.
J.W.: Właśnie, dlaczego?
M.L.K.: W sumie odpowiedź jest prosta. I dość logiczna, jeśli spojrzy się na zagadnienie do drugiej, czyli właściwej w tym wypadku strony. Ten schemat nie jest ograny, tylko archetypiczny. I z miejsca zawiera się już w inspiracji. Podróż bohatera, najczęściej młodego, niedoświadczonego, postaci, które spotyka po drodze, jego wybory, najczęściej trzykrotne, bo tak stanowi kanon, a w końcu przemiana, której ulega, to nic innego tylko klasyczny mit bohaterski. Oczywiście, że musi chodzić o ocalenie, stworzenie, zjednoczenie całego świata, w jakim żyła i w jaki wierzyła społeczność twórców tego mitu, z jednej prostej przyczyny. Nic innego ich nie interesowało. Świat, ten do scalania i ocalania, zawężał się do wioski, terenu łowieckiego, obszaru pól uprawnych, pastwisk czy zlewisk życiodajnej rzeki. A jego mieszkańcy chcieli mieć spójną, jasną, łatwą do zrozumienia i zapamiętania konstrukcję swego Uniwersum. Wiedzieć, kto, po co i z czego stworzył świat. Dlaczego ten świat wygląda tak a nie inaczej. Jakim zwierzęciem był przodek totemiczny, czyli kogo z pewnością nie wolno jadać. Ewentualnie później, kim był bohater dający początek plemieniu. I na koniec, w jaki sposób ten bohater osiągnął cel, jakim było nadanie ostatecznego porządku rzeczom i stworzenie konkretnej grupy ludzkiej, nacji czy plemienia. To był ich świat, ich kultura, ich sens i zakres życia. Bo już, w co wierzyli i co sądzili o swoim pochodzeniu sąsiedzi, zazwyczaj nikogo nie obchodziło. Tamci mieli własnych przodków, własnych herosów- stwórców czy zbawców. I zapewne wcale nie byli ludźmi, a w każdym razie nie ludźmi pełnoprawnymi.
J.W.: To cała antropologia…
M.L.K.: Warto zwrócić uwagę, że w wielu pierwotnych kulturach słowo człowiek odnosiło się wyłącznie i jedynie do członków plemienia. Staje się więc jasne, że skoro inspiracją, literackim pierwowzorem wielu opowieści spod znaku fantasy staje się mit czy też baśń osnuta na kanwie mitu, mamy do czynienia z młodocianym zbawcą świata i jego drużyną. Problem nie leży więc w powielaniu schematu, ale w tym, czy robi się to nośnie, inteligentnie, a przede wszystkim celowo. Jeśli opowieść o drużynie zostaje jakoś przekształcona, przetworzona, jeśli staje się metaforą lub zmienia kontekst, aby opowiedzieć coś nowego, interesującego albo istotnego, warto ją napisać. Jeśli jest bezmyślną kopią innych schematycznych opowieści, nie warto. No dobrze, ale zastanówmy się, czy w ogóle jest sens tworzyć i czytać rzeczy wtórne, płytkie i głupie, z jakiegokolwiek gatunku literackiego pochodzą? A o kursach kreatywnego pisania nic nie wiem i liczę na to, że nigdy nie będę zmuszona się dowiadywać.
J.W.: Coś lżejszego teraz. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
M.L.K.: Najczęściej emocje. A w wypadku ulubionych poetów także podziw, zadumę nad tym jak wielce utalentowany, niezwykły człowiek zdołał w krótkiej formie wiersza zawrzeć tak wiele i jednocześnie tak pięknie ubrał to w słowa. Melodię metafor. Ich zaskakujący wymiar. I prostotę, bo ja lubię proste, zwyczajne wiersze. Takie tuwimowskie „bałuckie, limfatyczne dzieci”. Że „jechaliśmy stepem, pędziliśmy w kłębach i piosnkę Jabłoczko trzymaliśmy w zębach”. Że „nosza ciężka, chleb kamienny. Mówić na nic, dwa kamienie w nocy ciemnej”. I oczywiście wszystkie „księżyce jak cholera” i „uliczki jak sen kurzy” i że „w Brukseli w złej dzielnicy jest kawiarnia Ocean” a noc, siostra śmierci jest „mniejsza, wiecie, ta modra”. I że można wymyślić coś tak nieprawdopodobnego jak „Darmodziej” czeskiego barda Jaromira Nohavicy. A ten boshowski władca przeklętego fletu „miał płaszcz z wężowych skór, a wokół wiało chłodem. Obrócił ku mnie twarz, swe oczy pełne wron, a blizny dawny blask skrywały niby szron”. A te emocje, te słowa płyną poprzez czas, bo przecież nie można zapominać o Catullusie, który miotał się między miłością a nienawiścią do wyrachowanej, zimnej jak wierzchołki Alp Clodii Pulchny, prosząc, żeby go jednak wezwała do siebie bo „po śniadaniu na wznak leży syty, z żądzy dziurawiąc kołdrę i tunikę”. Guilhelmie diuku Akwitanii, wielkim rycerzu, bezwzględnym wojowniku, krzyżowcu, bardzie i zbójcy, który mówił, że „nie może pochwalić miłości, nie dała mu nic, a nic, ani jednej chwili radości…”. O pieśniach Alonso X, króla Hiszpanii. O Bertranie de Born, baronie, truwerze trudniącym się rozbojem na drogach. O Christine de Pisan, która w żałobie po mężu wołała „sama jestem, rozpaczą złamana, sama jestem i niemiłowana”. O wielu innych, którzy są jak „niegdysiejsze śniegi” i „imiona zapisane na wodzie”.
J.W.: Czy poezja to dla ciebie tylko słowa lepiej lub gorzej ustawione po sobie, czy bardziej stan ducha, psychiki?
M.L.K.: Jak wynika z tego, co napisałam powyżej, pewnie sentymenty, wspomnienia, znaki czasu, niczym dłonie odciśnięte czerwoną ochrą na ścianach jaskini. Tu jestem. Tak czuję. Ale nie sposób oddzielić materii wiersza od jego treści. Jeśli pozostaną same emocje, stan ducha, wyrażony miałkimi, głupimi, pustymi lub egzaltowanymi słowami, powstanie kawał ponurej grafomanii. Dobry przykład stanowi większość propagandowych sztandarów powiewających nad głowami totalitarnych notabli. „Parowóz dziejów”, który przejedzie się i po poezji, i po dobrym smaku. Co nie znaczy oczywiście, że nie powstają miliony „cywilnych” wierszy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego, gdyby ich autorzy mieli choć tyle przyzwoitości, ile zmieści się na łebku od szpilki.
J.W.: Czy dlatego, z tego poczucia przyzwoitości i samokrytyki z netu zniknęła strona, na której jeszcze kilka lat temu można było przeczytać twoje wiersze pisane eleganckimi, Rymkiewiczowskimi dystychami? Szukałem jej, robiąc reasearch do tej rozmowy, ale – jak kamień w wodę.
M.L.K.: Och, nie. Po prostu padła cicho i dość naturalnie z braku dozoru. Ja nie jestem stworzeniem internetowym, raczej słabo to medium ogarniam, więc, niepodlewana, strona uwiędła. Pojawi się pewnie kolejna, lecz podobnie jak poprzednim razem, nie ja ją będę prowadzić. Pozostawię sobie przyjemność pojawiania się od czasu do czasu niczym duch Banka. Złowroga i nie do końca z tego świata.
J.W.: „Złowroga”, bo tak? Czy z jakiegoś konkretnego powodu?
M.L.K.: Nie, bo to zabawne, a duchy powinny być złowrogie, bo inaczej zredukowałyby się do fruwającej firanki z mgły.
J.W.: Czy widzisz możliwość przenikania się światów poetyckich i fantasy obecnie? Czy muszą to być dwie osobne nisze, w których siedzący po szyje ludzie nie mają o sobie nawzajem zielonego pojęcia?
M.L.K.: Nie bardzo rozumiem, w czym rzecz. To są odrębne nisze, inne dziedziny literatury. Jak niby miałaby wyglądać współpraca? Fantasta i poeta siedzą razem nad talerzem ciasteczek i wymyślają dla siebie tematy? Zenon, ty napisz o duszy ludzkiej! Kleofasie, jak na to wpadłeś? Dzięki, przyjacielu. Jutro zacznę. A dla ciebie mam świetny pomysł na wiersz. Wyobraź sobie, że świat górny i dolny przenikają się, a do rzeczywistości, jaką znamy, zaczynają wnikać zjawy z czasoprzestrzeni. Chłopie, to będzie hit! Oczywiście, trywializuję. Ale, wybacz, problem wydaje mi się cokolwiek wydumany. Nie sądzę, żeby wszyscy pisarze fantastyki byli matołkami, którzy w życiu przebrnęli tylko przez „Władcę pierścieni” i to dukając z trudem. Pewnie znajdzie się kilku żywotnie zainteresowanych poezją, literaturą innych gatunków, sztuką. Są przecież bardzo uduchowieni autorzy fantastyki, piszący poetycznym językiem, zaintrygowani kondycją ludzkiej duszy, wewnętrzną przemianą bohatera, jego skomplikowanymi, uczuciowymi relacjami ze światem. Wielu dawnych poetów zanurzało w głębie antycznych mitów czy średniowiecznych legend, tworząc poematy na wpół fantastyczne. „Romain de la rose” to i mistyka, i fantastyka, i poezja. Wydaje mi się, że to raczej współczesnej poezji nie po drodze z jakimikolwiek innymi gatunkami literackimi, a nie odwrotnie. Widzisz, pytasz fantastę, ale też archeologa. Dla mnie to, co starożytne, czasem bywa bliższe niż nowoczesność. I bardziej fascynujące. Często współczesna poezja wydaje mi się zimna jak hodowlany kryształ. Owszem, błyszczy pięknie, krawędzie są wyszlifowane laserowo, kształt nie odbiega od przyjętego ani na ułamek milimetra, a przecież to nie to samo, co żywy, wycięty, odłupany z głębi skały kamień, może i nie wolny od skaz czy zanieczyszczeń, ale za to naturalny. Czasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że stosuje się udziwnianie dla samego udziwniania. Że w szlifie słów, w pogoni za głębią i ekscentrycznością doznań, za zawiłością emocji gubi się sens i prawda. Poeta współczesny musi być jak Pytia Delficka. A ta, jak wiadomo, siedząc nad szczeliną w ziemi, wdychała trujące opary.
J.W.: Maju, to ważne (dla mnie), co mówisz o współczesnej poezji, która wydaje się być zimna jak hodowlany kryształ. Jak myślisz, po co powstają takie wiersze? Na co ich twórcom te zimne kryształy?
M.L.K.: Zastanawiam się, na ile to kwestia środowiska i krytyków, którzy tak pojmowane wiersze uważają za najlepsze, najciekawsze i najbardziej odkrywcze, a ile samych poetów, którzy się w takim stylu odnajdują. Oczywiście, hodowlany kryształ jest idealny, a dążenie do ideału to potężna moc. Boję się tylko, czy jeśli nie wpasujesz się ze swoim dokładnie odpowiadającym normom wierszem w otwór pomiarowy dla utworu takiego to a takiego gatunku, to w ogóle masz szansę zaistnieć? Chodzi mi o to, czy współcześni poeci funkcjonujący na tak przecież kruchym i wąskim rynku poezji, nie uczą się, aby pisać nowocześnie, bo nowocześnie trzeba. Czy wszyscy tak czują i rozumieją współczesną frazę poetycką, czy nie chcieliby czasem zaeksperymentować pisząc coś „po staremu” albo „po nowemu inaczej”, ale się boją? Mogę się mylić, i mam nadzieję, że się mylę. Że jest tam miejsce dla wszystkich wrażliwych i utalentowanych, którzy mają coś ważnego do powiedzenia.
J.W.: To ciekawe, co mówisz, bo już w połowie zeszłego stulecia w Anglii pojawił się zarzut, że wiersze są coraz bardziej mętne i pod akademie pisane, bo tylko takie akademia może międlić i nicować, co zapewnia robotę całej masie magistrów, doktorów, profesorów. Nie boisz się, że taki sam los może spotkać fantastykę? Że stanie się celem akademii, a ta zacznie domagać się mętności, by mieć co przeżuwać i wokół czego budować marcepanowe gmachy interpretacji i nadinterpretacji?
M.L.K.: Akademizm nigdy nie robił dobrze żadnej dziedzinie sztuki. O fantastykę raczej jestem spokojna. Ci, którzy będą chcieli mieć paszę do przeżuwania swoich doktoratów i prac i tak ją znajdą. Autorzy, którzy zasmakują w mętności, będą ją maglować. A inni pójdą własną drogą. Recenzje, opracowania, naukowe interpretacje to tylko część świata literatury. W końcu najważniejszy okazuje się jednak czytelnik.
J.W.: Mówią ci coś nazwiska: Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Andrzej Sosnowski, Roman Honet, Julia Fiedorczuk, Marek Baczewski, czy Marcin Świetlicki?
M.L.K.: Mówią, choć niewiele. Pytasz o polską poezję współczesną prozaika do szpiku kości. W najlepszym razie autora kilku ballad. Nieskomponowanych piosenek. Poezja i proza, trochę jak koty, chodzą własnymi drogami. A gdy na siebie wpadną, często wyginają grzbiety i syczą. Cóż, prawo natury.
J.W.: Myślisz, że istnieje jakiś powód tego syczenia? Prozaicy mają kompleksy, że nie piszą wierszy, a lirycy, że ich prozy jakieś cienkie, rachityczne i bez pełnokrwistej akcji z bohaterem na schwał?
M.L.K.: Chyba nie. Poeci, zwłaszcza współcześni, bo nie mam tu na myśli autorów dziewiętnastowiecznych poematów, zdają się być bliżej sztuk plastycznych, bliżej artystów niż prozaików. Ich liryka zdaje się być rodzajem znaku. Symbolu. To błysk, ułamek w czasie. Trochę jak odcisk ludzkiej sylwetki na ścianie domu w Hiroszimie. Ślad po wybuchu. A proza? No cóż, nie da się na trzystu- czterystu stronach kreślić współczesnego poetycznego hieroglifu. To zawsze będzie jakiś nurt, czy to jasny, czysty górski strumień żywej narracji, czy szeroko rozlana rzeka sagi rodzinnej, czy mroczny, głęboki ściek drastycznej prozy psychologicznej. To oczywiście tylko przykłady, które nie wartościują żadnego z podgatunków. Tak mi się po prostu skojarzyły. A wracając do pytania, właśnie dlatego uważam, że obu dziedzinom, poezji i prozie, rzadko jest z sobą po drodze.
J.W.: Co ty mówisz, Maju? Przecież w twojej prozie jest mnóstwo „poezji”. Proszę, otwieram na chybił-trafił „Zbieracza burz” i masz – przez ciebie napisane zdanie: „Kule wizgały wokoło jak tknięte wścieklizną elfy.” Bajeczne porównanie. Arcypoetyckie. A przeczytajmy kawałek dalej: „Powiewając haftowaną w smoki szatą, przypominał osobliwy latawiec, gdyby latawce, rycząc dziko, waliły z automatu do wszystkiego co się rusza.” Tu jeszcze ciekawiej, bo porównanie w porównaniu i z zaprzeczeniem – niby w jakimś wściekłym, nienapisany wierszu Wallace Stevensa. Jakże więc, Maju, możesz mówić, że poezji i prozie ze sobą nie po drodze, kiedy na każdej stronie korzystasz w sposób bardzo wyrafinowany, lepszy niż większość prozaików (a też poetów i poetek) z tego, co w poezji najlepsze?
M.L.K.: Dzięki, że tak uważasz. Pochlebiasz mi, oczywiście. Mówiąc „nie po drodze” nie mam na myśli języka literackiego, tylko cel powstania utworu. Inną wrażliwość, jaka musi się odznaczać dobry poeta i autor prozy. Poezja jest jak pojedynczy hieroglif wyryty w kamieniu, jak pęd rosnący na murze. Znak. Ślad. Odbicie pewnego ulotnego momentu w czasie. Proza to maleńka osada zbudowana z patyczków, mchu, szkiełek i papierków po cukierkach. Diorama, którą i w której autor się bawi. Elfi świat. Kraina Po–Drugiej–Stronie–Lustra. Ale zawsze jakaś przestrzeń. Jacyś bohaterowie. Wydarzenia. Czas. Poezja jest odporna na swój wewnętrzny czas, gdyż jest fleszem, rozbłyskiem. Proza musi ten czas w sobie zawrzeć.
J.W.: A Sasnal, Rajkowska, Altheimer, Libera, czy Kozyra? Jednym słowem, masz czas, żeby być na bieżąco z dziedzinami, które nie są związane bezpośrednio z twoją pracą pisarki?
M.L.K. Oczywiście, że mam, ale to niekoniecznie współczesna sztuka rodzima. Ja miałam czas, żeby oswoić się ze zjawiskami sztuki nowoczesnej, żeby je oglądać, poznawać, uczestniczyć jako widz w „wydarzeniach artystycznych”. Niejako musiałam, bo moja ówczesna nauczycielka historii sztuki bezwzględnie wymagała, żeby uczniowie zaliczyli wszystkie, dosłownie, ja nie żartuje, wystawy i wydarzenia odbywające się w Warszawie i wybrane, najważniejsze, w całej Polsce. I tak przez pięć lat. To był koniec lat osiemdziesiątych, początek dziewięćdziesiątych, wielki tygiel, istna kotłowanina stylów, form, sprzecznych koncepcji. Panteon wciąż jeszcze okupowali wielcy, Kantor, Szajna, Kalina, Opałko, a tymczasem już do inwazji na tych tytanów szykowało się kolejne pokolenie. Na przykład nowi barbarzyńcy, czyli salon „Neue Wilde”, wychodzące z podziemia młode wilki, artyści czasu przemian. Działo się. Co mogę ci powiedzieć? Widziałam opakowany Reihstag i wydawał mi się po prostu budynkiem w trakcie renowacji.
J.W.: Jakieś zachwyty?
M.L.K.: U Kantora czy Beyusa cenię na przykład rysunki. Te nabazgrane patykiem na piasku plaży, sfotografowane podczas jakiegoś wywiadu. Widziałeś jak Kantor rysował? Przejrzyj szkice do sztuki „Tutaj nie wrócę już nigdy”. To tylko krok, mrugnięcie powieką od tao. Znam mniej więcej sztukę dwudziestego wieku. Czasem dostarczyła mi potężnych impulsów, czasami pozostawiła obojętną, rozczarowaną lub zdegustowaną. Jasne, sztuka powinna ewoluować. Mogę zrozumieć, co nie znaczy pokochać, przeniesienie ciężaru z dzieła na akt twórczy. Mogę z trudem przyjąć, że koncepcja wystarczy, że jest kreacją samą w sobie, choć artysta, który opowie czy wręcz zasugeruje co zamierza zrobić, i uzna, że na tym koniec, budzi pewne kontrowersje. Nie przekonuje mnie za to wcale idea szokowania czy pouczania maluczkich przez wszechwiedzącego artystę. To irytujące spójrzcie, jak ja was strasznie obnażam! Ha! Ja! Twórca, co oznacza Wielki. Zaraz wam objawię moją wyższość, moją wszechwładzę. I kto mi podskoczy? Szok dla samego szoku gubi się w udziwnieniach, często obrzydliwościach czy zwyczajnych dziwactwach. Ale zdecydowanie nie lubię, gdy uwaga, ciśnienie ma się przenosić z twórczości, jakkolwiek pojmowanej, na samą osobę artysty. Takie nie ważne co robię, i tak ja jestem osią świata! Artystą! Twórcą. Wyższą Inteligencją. Padajcie na kolana, bo wkraczam na salony. To miałkie i płytkie. Samo ego, choćby najbardziej osobliwe, nie wystarcza, żeby mienić się twórcą. Przypomniał mi się taki wierszyk, nie pamiętam autora: „Nie będzie ten braminem, kto sobie łeb ogoli, świętym go zmaści płynem. Nie będzie ten braminem. Bo żeby być braminem, Bożej potrzeba woli. Nie będzie ten braminem, kto sobie łeb ogoli”. Moim zdaniem dobrze oddaje sytuację. Ale pewnie tylko moim zdaniem.
J.W.: Moim też, ale mniejsza z tym. Jak cię słucham, mam wrażenie, że sporo masz do zarzucenia sztuce współczesnej i jej twórcom. Tylko nie wiem: złoszczą cię, bo ich nie rozumiesz, czy – bo ich motywacje masz za nikczemne, niskie, pekuniarne?
M.L.K.: No to źle mnie rozumiesz, bo ja nikomu niczego nie zarzucam. Sztuka współczesna mnie nie złości. Tylko rzadko jest w stanie naprawdę poruszyć. Może rzeczywiście jej nie rozumiem, a może zmęczyłam się próbami zrozumienia. A jakie mają motywacje? Pewnie różne. Jedni tworzą z głębokiej, czystej potrzeby, inni dla poklasku. Jak wszędzie.
J.W.: Ważniejsze jest, z jakiej potrzeby się tworzy, czy to, co wyjdzie?
M.L.K.: I to, i to, oczywiście. Słynne „rymy częstochowskie” powstawały często z głębokich pobudek religijnych, były plonem wielkich oświeceń, wzruszeń i przemian, a to, co z tego wyszło, przyprawi o ból zębów nawet literackiego ignoranta. Sama wzniosła idea nie zapewni sukcesu. Kombinatorstwo i granie pod publiczkę, moim zdaniem, także nie.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które cię uformowało? I jakie doświadczenie artystyczne w ogóle miało na ciebie wpływ, który odczuwasz po dziś dzień?
M.L.K.: Boże, to będzie jazda! Nawet nie wiem, od czego zacząć. To nie będzie żadne konkretne, pojedyncze doświadczenie, ale istna nawała nazwisk i tytułów. Jakąś literacką iluminację może przeżywać czytelnik, który zmaga się właśnie z piątym, dziesiątym dziełem w życiu. A ja? Czy byłabym sobą, gdybym nie czytała w dzieciństwie „Kubusia Puchatka”? Na kogo wyrosłabym bez „Muminków”? Książce „O czym szumią wierzby” zawdzięczam między innymi marzenie o domu, w którym są schody i kominek i niezapomniany, magiczny rozdział „Głos piszczałki o świcie”. Brak „Doktora Doolitle” byłby pewnie większą dziurą w mojej osobowości niż brak „Mary Poppins” czy „Piotrusia Pana”. Dalej jest jeszcze gorzej. Bo taki Tomek Wilmowski, ukształtował mnie bardziej niż „Złoto Gór Czarnych”? Boże, nie mam pojęcia.
J.W.: Spróbuj dalej.
M.L.K.: Po drodze był jeszcze „Unkas, ostatni Mohikanin” i rzecz jasna „Winnetou”. Pewnie bez niego obyłabym się prędzej niż bez „Włóczęgi północy” Coorwooda, czy „Doliny ludzi milczących”. No dobrze, ale bez „Bellow Zawieruchy” i „Opowieści z Mórz Południowych”? Chyba by się nie dało. Bez „Rudego Orma’? Narnii? Edith Nesbit? „Jednorożca” ? „Gałki od łóżka”? „Puka z Pukowej Górki”? Czy gdybym nie wiedziała, że „ja i ty jesteśmy jednej krwi”, a Rikitikitawi jest zaciekłym wrogiem Kalanagha wyrosłabym na taką Kossakowską, jaką jestem? Cholera! A to dopiero wierzchołek góry lodowej gotowej posłać na usiane pąklami dno pięćdziesiąt „Tytaników”. No bo, do diabła, zostałabym sobą bez klasyki, czy nie?
J.W.: To jak z ta klasyką?
M.L.K.: Co w sumie okazało się ważniejsze? Balzac czy Mopasant? Boccaccio czy Dante? Dostojewski czy Tołstoj? Milton czy Goethe? „Tom Jones” i „Targowisko próżności” miały pewnie większe znaczenie niż „Czarodziejska góra”. To że przeczytałam „Kalevalę” czy „Eddę”? Czy to w ogóle coś znaczyło, zmieniło we mnie? Nie wiem. Mit arturiański, Tristan i Izolda? Gilgamesz? Horacy? Kto, do licha, jeszcze czytał Horacego? Po co? Gdzieś po drodze plącze się Oscar Wilde, Charles Dickens, Aleksander Dumas. Czy zostałabym sobą bez „Klubu Pickwicka”? Bo bez „Trzech panów w łódce” to już nie ręczę. A bez ‘Ulissesa”? Rany, kalectwo umysłowe. Ale czas wielkich odkryć dopiero był przede mną. Wielką ławą sunęli już pisarze, bez których wyrosłabym wątła jak pęd pozbawiony światła. Hemigway, Steinbeck, Faulkner, Caldwell, Shaw, Chandler, Jones, Capote, Warren, Salinger, Saroyan, Wilder, Cortazar, Llosa, Gary, Mailer, Arnaud, Remarque, Heller, Vonnegut. Pamiętam jak do białego świtu czytałam „Komu bije dzwon”. Pamiętam porywającą siłę bijącą od „Za rzekę, w cień drzew”. „Stąd do wieczności”, bez której byłabym pewnie zupełnie innym pisarzem. Doznania towarzyszące czytaniu „Tortilla Flat”, „Ulicy nadbrzeżnej”, „Kociej kołyski”, „Parafrafu 22”. Kim bym została bez towarzystwa Horacio Oliveiry, Marlowa, Prewitta, Stefana Dedelusa? Nie sobą, z pewnością. Gdzie bym dzisiaj była bez Mistrza i jego Małgorzaty. Na manowcach, i to wcale nie cudnych. A są przecież jeszcze inne książki, o których zapomnieć nie sposób. „Egipcjanin Sinuhe”, który spowodował, że zostałam archeologiem specjalizującym się z Hetytach, że zaczęłam starać się zrozumieć, odkryć starożytność. „Czarny anioł” i łacinnik Johannes Angelos. „Kolos”. „Most Saint Louis Rey”. „Inne głosy, inne ściany” i „Harfa traw”, zupełne literackie oszołomienie. Cholera, że też można było tak pisać i to mając zaledwie dwadzieścia lat. „Fałszywa waga” Josepha Rotha, jedna z najpiękniejszych powieści – ballad, jakie czytałam.
J.W.: Co jeszcze? Mów, to ciekawe.
M.L.K.: „Zabić drozda”. „ Świat dla Juliusza” „Rozmowa w katedrze” „Miasto i psy” , „Cena strachu” i „Strome zbocze” dla mnie ważniejsze od Camusa i Saint Euxuperego. „Trzej towarzysze”. „Zielony człowiek”, „Okręt”. „Konwój”. „Młode lwy”. „Cienka, czerwona linia”. „Bolesław Chrobry” Gołubiewa. Wszyscy pchają się i dobijają o swój kawałek tortu. I wszyscy mnie wychowali. Taka ze mnie literacka córka niespokojnych ojców. To oczywiście nie tak, że nie znam „Przeminęło z wiatrem” czy „Wichrowych wzgórz”, że nie mam za sobą „Ani z Zielonego Wzgórza” lub „Dziwnych losów Jane Eyre”, czy podobnych, bardziej damskich lektur. Ale mieliśmy zdaję się mówić o prawdziwych odkryciach literackich. Pewnie się dziwisz, że nie ma tu fantastyki. Jasne, jest, ale ja nie mam już siły na objawienia fantastyczne.
J.W.: Spróbuj, proszę.
M.L.K.: Niech na razie zostanie Dick, Bradbury i Wolfe. I King. Oraz inni. Nie teraz. Może później. To i tak okrojona, niepełna lista. Chaos, który naprędce przychodzi mi do głowy. Ostrzegałam, że będzie niezła jazda. A ty mnie jeszcze dociskasz i pytasz o sztukę.
J.W.: O sztuce musi być!
M.L.K.: Dobra, po sztuce też się przelecę. Proszę. Konie galopujące przez Altamirę i Lascaux. Długowłosy muzyk z Ur. Sumeryjski Koziołek Wsparty o Drzewo Życia, które w rzeczywistości wygląda jak chabaź z wątłymi kwiatkami, i bardzo prawdopodobne, że nigdy nie aspirowało do zaszczytnego tytułu osi świata. Oraz Sztandar z Ur. Zobaczyć je to było jakieś przedziwne, niezwykłe doświadczenie, wtedy przekonałam się, że tak szacowne, niemal uświęcone w archeologii zabytki naprawdę istnieją. Są czymś więcej niż ilustracjami w każdym podręczniku, planszami do każdego wykładu. Stoją w gablocie. I można je obejrzeć w British Museum. Tak jak asyryjskie reliefy. A przecież te przedmioty należały do innego wymiaru, do świata podręczników, zakurzonego kosmosu sal wykładowych. Nie tu i teraz. „Pisarz” z Luwru. Kiedy spojrzysz mu w oczy wierzysz bez zastrzeżeń, że jego Ka nadal mieszka w ciele z gliny i gipsu. Mała, drewniana główka królowej Teje, niczym zasuszony papuaski łebek. To twarz kobiety, która w swoim czasie trzęsła całym Egiptem i wydała na świat szalonego Echnatona. Wspaniały portret. Lepszy niż także przecież doskonała Nefertiti. „Stary cieśla”, prosty, najemny robotnik, któremu udało się wyrwać ze sztywnych ram kanonu właśnie dlatego, że nie był nikim znaczącym. Brązy luristańkie i dwa hetyckie byczki z czerwonej terakoty. Maleńkie jak naparstek punickie główki z pasty szklanej, z ogromnymi oczami i kręconymi brodami. Trudno uwierzyć w jaki sposób przetrwały w ziemi całe tysiąclecia. W sumie dobrze, że nie zostałam archeologiem, bo wiem, że nie umiałabym się powstrzymać przed wsunięciem kilku niepostrzeżenie do kieszeni. I kolejny drobiazg z Muzeum Kartagińskiego, który zagarnęłabym bez mrugnięcia, gdyby tylko było jak. Malutki amorek śpiący w kołysce niewiele większej niż pudełko zapałek. Terakotowe figurki z Tanagry. Lekyty białogruntowane. Śpiący satyr, zwany też Faunem Baudolini. Malowidła w skalnych klasztorach w Goreme, szczególnie te naiwne i krzywe z okresu ikonoklazmu. „Chrystus Trędowatych” i serafiny na stropie w bazylice w Briude. Romański krucyfiks z Puy. Zezowaty Święty Jerzy na krótkonogim koniku namalowany w absydzie malutkiego, nieprzytomnie starego kościółka, oświetlonego tylko słabymi płomykami wotywnych świec, San Giorgio di Velabro w Rzymie. Mały fresk, obrócona dziewczęca główka, w Bazylice di San Marco, na galerii, gdzie stoją monumentalne Rumaki Lizypa. Portret Jana de Leeuw, pędzla Jana van Eyck. On też ma w sobie ka. Piętnastowieczny bankier z Amsterdamu patrzy oczami żywego człowieka. Prosto, śmiało, jakby czegoś od ciebie chciał. Jakby czekał na rozmowę.
J.W.: Co jeszcze, Maju? Nie wierzę, że to koniec.
M.L.K.: „Syn marnotrawny” Hieronima Bosha, bohater wprost z tarota i tajemniczego bractwa Łabędzia. „Ukrzyżowanie” Matthiasa Gronevald, makabryczna, skąpana w sinozielonej poświacie scena wyzuta z wszelkiej nadziei nie tylko na zmartwychwstanie, ale i koniec kaźni. Poważne, świetliste portrety namalowane przez obu Cranachów, ojca i syna. „Adoracja Marii” Caravaggia, która akurat, odwrotnie niż pozostałe dzieła „malarza brudnych nóg” wisi w sali pełnej innych obrazów z epoki i gasi je bezpowrotnie, okrutnie kolorem i światłem. „Rozpłatana raja” Pierre’a Chardina i jego inne portrety kotów. Obrazy z Domu Głuchego. „Śpiąca cyganka” i „Zaklinacz węży” Henri Russeau, Celnika, który znalazł portal wprost do świata „Księżniczki Marsa” i widocznie często tam bywał. I jeszcze te jego uśmiechnięte tygrysy. „Gwiaździsta noc”, która przecież nie jest niczym innym niż drugą twarzą „Sorrow”. Senne pejzaże Giorgio de Chirico, które z niejakim zdumieniem odkryłam w Wenecji, daleko po drugiej stronie Kanału, tam, gdzie kończy się świat turystów, a zaczyna chyba zaświat. Obrazy Richarda Dadda, szaleńca, ojcobójcy, prawdopodobnie jedynego człowieka, który na pewno był w Fairie. „Młode kobiety i kot” Otto Mullera, za nastrój nieznośnego wyczekiwania i głodu, trójkątne twarze azjatyckich wampirzyc i cień przyczajonego kota na parapecie. No i oblicza Boga, aniołów i naelektryzowane pałąki kocich grzbietów, wielkie, fosforyczne ślepia, złożone starannie z maleńkich ludzkich sylwetek, przecinków w kształcie człowieka, namalowanych szaleństwem kolorów przez Władysława Lucińskiego. Tak jakby cała ludzkość musiała się złożyć na obraz Absolutu, bożych posłańców i tajemniczych, kosmicznych kocurów. Luciński maluje jak wegetalista. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje, ale nie mam wątpliwości. Górnik szamanem? Dziwne. Widzisz, do czego mnie zmuszasz? Gdzie się nagle znaleźliśmy z tą rozmową? Przecież nie mówię tego wszystkiego, żeby się popisać, pokazać gdzie to niby Kossakowska nie była i jaki z niej znawca. Po prostu staram się przynajmniej w jakimś zakresie opowiedzieć do sensu i szczerze. I nie wychodzi, bo tego jest po prostu za dużo. Zawsze unikam takich pytań. O „literackie objawienia”, „doznania sztuki” i inne podobne niedorzeczności. Jak to można w ogóle wymieniać? Oceniać? Zapytaj mnie o coś normalnego. Tak z sensem. Na przykład jak się książkę piszę, albo o nowe pomysły.
J.W.: Jeszcze zapytam. Na razie powiedz, co z doświadczeń egzystencji było dla ciebie decydujące?
M.L.K.: No widzisz. I co ja mam teraz zrobić? „Doświadczenia egzystencji”? Górska łąka usiana krokusami, gdzie nagle zdajesz sobie sprawę, że ktoś po prostu musiał to wszystko wymyślić, zaprojektować, stworzyć od podstaw? Że tu nie ma ani krztyny miejsca na przypadek? Nie, tym razem nie dam się wrobić. Moje „egzystencjalne doświadczenia” są natury prywatnej i takie pozostaną.
J.W.: OK., wrócę więc do spraw warsztatowych. Powiedziałaś: „Plan to podstawa”. Od czego jednak zaczyna się u ciebie planowanie? Od pomysłu jednej sceny, początkowej, czy może od ujrzenia i zrozumienia, jak powinien wyglądać finał książki?
M.L.K.: Zwykle od dość schizofrenicznego doświadczenia, że ktoś, powiedzmy dwoje ludzi rozmawia sobie w mojej głowie, albo odgrywa jakąś scenę. Taki urwany fragment jakby filmu albo czytanej na głos powieści. Jeśli mnie zaciekawi, podążam za nim i próbuję się dowiedzieć jaką opowiada historię. Oczywiście, w pewnym sensie żartuje. Wymyślam książki, nie doznaję objawień czy iluminacji w których spływa na mnie gotowe dzieło, wśród fanfar i kaskady złotego światła. Pracuję nad pomysłami, rozwiązaniami fabularnymi, bohaterami zarówno w fazie projektu jak i podczas pisania. Po prostu lubię wiedzieć, jak będzie wyglądała gotowa powieść. Także zwroty akcji i pointa. Najpierw ją wymyślam, potem piszę. To wszystko. A plan w punktach pomaga mi poukładać sceny, nie pogubić się w fabule. W sumie, etap pracy, nic fascynującego.
J.W.: A z takim „Upiorem Południa”. Też nic fascynującego? Kiedy jedno piszesz w manierze a la „Światłość w sierpniu” (i jeszcze starego Benbowa Faulknerowi podbierasz), a inne w stylu Palahniuka, jakby pokazując wszystkim „patrzcie, ja tez tak umiem” – to nie fascynujące?
M.L.K. Miałam na myśli, że nic fascynującego dla czytelnika. Opowieści o warsztacie pisarskim, dla kogoś, kto jest odbiorcą, a nie twórcą, muszą być okropnie nudne. Jasne, dla mnie „Upiór” był nieprawdopodobną przygodą. Wiesz, trochę szkołą przetrwania w ekstremalnych warunkach. Czasem byłam w stanie napisać zaledwie stronę, pół strony „Czerni” dziennie, żeby nie zacząć wszystkiego psuć. Żeby zachować świeżość metafor, utrzymać styl, nie spaść ani razu niżej poziomu. Tak, masz rację, trochę chciałam pokazać, „że umiem”. A trochę przekonać o tym samą siebie. Oczywiście, inspiracje dla każdego tomu cyklu są czytelne. W końcu na wszelki wypadek każdy otwiera cytat- wskazówka. Ale to dalece nie tak, że „Kossakowska pisze Palahniukiem albo Faulknerem”. Po pierwsze, to zawsze nadal będzie Kossakowska. Po drugie, te style, języki są tylko punktem wyjścia. Palahniuk pisze o współczesności, którą wszyscy znamy. Wystarczy mu powiedzieć: Ikea, hamburger, bankomat, grupa wsparcia i wszystko jasne. Ja, tworząc „Czerń” musiałam sobie poradzić z czymś, co u Palahniuka w ogóle nie występuje, czyli z opisem. Tam jest Czarna Afryka, którą trzeba pokazać, bazar, chata babalawo, zawiłości kultury i religii Ifa. Zupełnie inaczej niż w „Fight Club”. To może w przybliżeniu ukazać, jak wyglądała praca nad całym cyklem. Czasami mordęga. Ale jaka fantastyczna. Owszem, masz rację, bawiłam się tam niekiedy w różne sztuczki. I Benbowa faktycznie podkradłam. Specjalnie dla takich, którzy wiedzą. Ale nie tylko jego. Pamiętasz może scenę, w której burmistrz Statford opłakuje syna? „Joshua, synu mój!” To oczywiście ewidentne nawiązanie do „Absalomie, Absalomie”, a jednocześnie do tej biblijnej sceny, która natchnęła samego Faulknera. I w dodatku wpisuje się dokładnie w rodzaj psychiki bohatera. No bo jak miałby pojmować i przeżywać swoją tragedię człowiek tego pokroju co Statford, faulknerowki ojciec, że się pokuszę o tę metaforę? Jasne, że przez pryzmat Biblii. Starałam się, żeby w „Upiorze” było więcej podobnych „sztuczek”. I mam nadzieję, że znajdą się czytelnicy, których ucieszy albo zabawi ich znajdywanie.
J.W.: Mówisz, że po kilku powieściach i zbiorach opowiadań chciałaś jeszcze pokazać, „że umiesz”. Czyżbyś miała co do tego wątpliwości? Po tylu nagrodach, po tylu dobrych recenzjach? Trapi cię czasem absurdalna myśl, że nie potrafisz pisać? Jak to jest?
M.L.K.: Pewnie, że trapi. To chyba normalne w tym zawodzie. Zwłaszcza, gdy jakaś scena nie wychodzi, gdy trzeba coś wymyślić, żeby ją ożywić, inaczej ująć, a pomysłu nie ma. Albo, gdy trafi się na zupełnie rewelacyjną książkę, doskonałą prozę. Zaraz rodzi się pytanie: „Boże, czy ja tak potrafię? Czy kiedykolwiek się nauczę?” Z drugiej strony, co pocieszające, jeśli akurat do ręki wpadnie ci kiepska szmira, choć na przykład światowy bestseller, możesz śmiało uznać „No nie, ja potrafię lepiej. To może i na mnie kiedyś przyjdzie kolej?”. Pisanie to nieco szalone zajęcie.
J.W.: Na pewno ludzie chcący pisać fantasy pytają cię, co powinni zrobić, żeby im wyszło. Co im odpowiadasz?
M.L.K.: Nie wiem, do tej pory nikt mnie nie pytał, co robić, żeby wyszło. Może lepiej udać się do specjalisty? A jeśli to ma być koniecznie fantasy to chyba trzeba spytać kogoś, kto ją pisuje. W wypadku fantastyki jako takiej, to zalecam zwykle ścisłą ascezę. Sypianie na Dziełach Wszystkich Tolkiena i Bradburego, medytacje z Lemem na głowie, posypywanie się piachem Diuny, noszenie futra z marsjańskich żab, biczowanie się Stalowym Szczurem i sparingi z całą Czarną Kompanią. Kto przetrwa, może wkładać swe dzieła do koperty i wysyłać do wydawnictwa.
J.W.: Warto przetrwać?
M.L.K.: Pewnie, że warto, ale tylko dla tych, którzy naprawdę tego pragną. To trudny zawód. Wymaga odporności i zdolności przetrzymywania gorszych chwil. Nie nadaje się dla tych, którzy nie mogą żyć bez „poczucia bezpieczeństwa”, jakie ponoć daje na przykład etat.
J.W.: Wyobrażasz sobie siebie pracującą na etacie? Miałaś w ogóle kiedykolwiek etat inny niż ten za biurkiem?
M.L.K.: Nie przepracowałam na etacie ani jednego dnia w życiu. I w grę wchodzą także wszystkie „pół” i „ćwierćetaty”. Kiedy śni mi się, że muszę pracować od ósmej do czwartej w urzędzie czy firmie, budzę się z krzykiem.
J.W.: Z twoich wypowiedzi, które czytałem, przebija ogromna pewność, że świat ma dla ciebie w zanadrzu więcej dobrego niż złego. Skąd ten optymizm? Wyniesiony z domu rodzinnego, domu dziadków, o którym też kiedyś wspominałaś, czy może w ogóle masz szczęście do świata i ludzi?
M.L.K.: Optymizm? Chyba mi przepona pęknie ze śmiechu. Przecież ja jestem neurotycznym tchórzem, domową Kasandrą, księżniczką na grochu, Królewną Grymasellą, niezbyt trzymającą się ziemi Puką z Pukowej Górki i dziką Amazonką, jeśli tylko zaraz mogę się schować za mężowskie plecy. Nie wiem czemu według ciebie mam być jakąś Pippi Langstrumpf, podskakującą beztrosko pośród swoich małpek i koników w ciapki. Tak naprawdę jestem normalną kobietą, żyjącą z niełatwego zawodu, w trudnych czasach, i owszem, staram się zachować pogodę, bo tak po prostu jest łatwiej. A przy okazji, Kahuni wierzą, że cały kosmos oświetla i przenika rodzaj serdecznego światła, taka dobrotliwa moc z dolnej strefy stanów niskich samego Boga, która nieco bezmyślnie lecz przyjaźnie stara się spełnić to, czego według niej sobie życzymy. Czyta więc ludzkie myśli i każdemu daje to, co wewnątrz znajdzie. Jeśli ktoś przez cały czas się zamartwia i wieszczy nieszczęścia, to automatycznie je otrzymuje. Na wszelki wypadek lepiej więc marzyć niż jęczeć.
J.W.: Ty jako Pippi Langstrumpf – w życiu tak nie myślałem! Ale był jakiś ton w twoich wypowiedziach w wywiadach, bo ja wiem, ekstatyczny, tak, chyba tak go trzeba nazwać. I pomyślałem, że masz kupę siły, która się bierze z wychowania w dobrym domu, wśród kochającej rodziny. Naprawdę nie wiesz, że takie robisz wrażenie swoją energią, entuzjazmem (przynajmniej w wywiadach)?
M.L.K.: Matko, aż ekstatyczny ton to chyba nie! Dobra, jestem nieco ekscentryczna i emocjonalna, ale na Boga, nie do stanu ekstazy! I to publicznej. Pewnie mam trochę siły, i z całą pewnością, dom rodzinny, rodzice zawsze byli dla mnie opoką. Trzymali i trzymają moją stronę. Wiesz, nigdy nie starali się wpłynąć na moje decyzje, nawet dość istotne wybory życiowe dokonywane w młodym wieku. Nie wyznaczali dla mnie ścieżki kariery zgodnej z ich widzimisię. Nie żądali, żebym zdobyła tak zwany „dobry zawód”. Żebym była taka a taka, zawsze inna niż jestem. Nikt mnie nigdy nie nakłaniał, żebym została adwokatem, lekarzem czy menadżerem. Rodzice słuchali, co mam im do powiedzenia i rozumieli, że pracując w którymś z tych zawodów nie byłabym szczęśliwa. Oznajmiałam, że plastyk, a oni na to: „Dobra, zdawaj tam, dasz radę. Może i będziesz się uczyć o rok dłużej, ale za to od razu zyskasz ciekawą pracę”. Znieśli i archeologa, i dziennikarza, a potem też zrozumieli, że chcę żyć z pisania. Fajni są, prawda? Teraz mam swój dom i męża, który stał się dla mnie po prostu drugą skałą. Kolejną solidną opoką. Dobrze mieć takie fundamenty, naprawdę.
J.W.: Szczęśliwe dzieciństwo, idealne małżeństwo, a ty piszesz o tym, jak się leją, torturują, orzynają i jak się gwałt gwałtem odciska (śmiech). To rekompensata z wyobraźni? Z drugiej strony, gdyby ci kiedyś przyszło pisać pamiętniki, to nuda straszna będzie, nie uważasz (śmiech)?
M.L.K.: Wiesz, pozostaje mi zacytować stary film „Pół żartem, pół serio”: Nikt nie jest doskonały. Zatem ani moje dzieciństwo, ani kariera, ani małżeństwo. W powieści gwałt powinien się gwałtem odciskać, żeby było o czym czytać. W życiu już niekoniecznie. Wolę spokojniejsze klimaty. A czy napisałabym nudny pamiętnik? Nie sądzę. Na przykład wspomnienia z pracy w TV, pod pewnymi względami niezła groza, zapewniam. Poza tym, od czego się jest zawodowcem? Tu trzeba podkolorować, tu coś dodać, tam przemilczeć i film akcji się robi. Na szczęście nie mam najmniejszej ochoty spisywać wspomnień. Nawet jako nastolatka nie prowadziłam pamiętnika. Lepiej wymyślać, niż wspominać.
J.W: Wierzysz w magię?
M.L.K.: Przez kilka tysiącleci była jedną z ważniejszych dziedzin ludzkiej działalności, pozostało po niej wiele dokumentów, klinowych, papirusowych, spisanych na pergaminie, więc nie może być jakimś mitologicznym czy legendarnym zjawiskiem. Nie można wierzyć lub nie w coś, co i tak istniało. Tak naprawdę pytasz mnie o to, czy wierzę w skuteczność magii. A to, oczywiście, zależy od kondycji maga i klasy zaklęcia. Jak z zepsutym radiem. Jeśli zabierasz się za naprawę mając dryg do elektroniki i dobrą instrukcję, będzie grało. Jeśli nie masz pojęcia jak funkcjonuje odbiornik a w dodatku posługujesz się instrukcją od pralki, masz marne szanse na sukces.
J.W.: A jak to jest z tym twoim „sporadycznym byciem magiem”? Bawisz się starożytnymi rytuałami, czy na serio, z „Magiją” Crowleya w ręce przywołujesz, jak to ładnie spolszczył Darek Misiuna, pomocne żywiolaki? Wiesz, chyba nikogo z twoich czytelników by nie zaskoczyło, gdybyś się przyznała (śmiech).
M.L.K.: Oj, Crowleya to akurat nikomu nie polecam. Biedak zadarł z jakimiś paskudnymi mocami, które aż plują furią z tej jego „Magiji”. Zrobisz rytuałek czy dwa, a potem przyplączą się jakieś wyjątkowo wredne byty i trzeba się ich całymi dniami pozbywać z domu. Zawsze warto uważać, kogo się zaprasza pod swój dach. Hetycka magia jest zwykle w porządku, chyba że się wdepnie w jej „czarną” stronę. Ale tego nie da się zrobić nieświadomie. Przeczytasz rytuał i zaraz wiesz, że coś tu nie gra. A zasadzić krzaczki winorośli przy każdym rogu domu? Komu może zaszkodzić? I w dodatku ładnie wygląda. Jarek twierdził, że kiedyś, na początku naszego związku bywał zdziwiony, gdy po powrocie do domu wdeptywał w świeczki i nakreślone na podłodze pentakle, ale już mu przeszło. Ale tak w ogóle to nie jestem „nawiedzona”. Nie podróżuję do miejsc mocy, nie wdycham prany, nie biegam po rosie z wieńcem bluszczu na głowie. Określenie „mag sporadyczny” jest chyba jak najbardziej na miejscu.
J.W.: Sporadyczny, nie sporadyczny, czuję, że muszę cię zapytać o te pentakle i świeczki. Co chciałaś osiągnąć malunkami i płomykami? Odgonić, przywołać, wejść w kontakt z czym?
M.L.K.: Z drugą stroną świata. Tą nieoswojoną, nieoczekiwaną, nieobliczalną, pełną tajemnic i niezwykłości. Z Krainą Tuż Obok, Pomiędzy, Opodal. Z rzeczywistością, którą wymyślam. Z tym, co można odkryć po drugiej stronie lustra. A pewnie można odkryć niemało.
J.W.: A w horoskopy wierzysz?
M.L.K.: Jasne, że nie. Może syrobabilońscy czy chaldejscy magowie coś wiedzieli o wpływie gwiazd i planet na ludzkie życie, ale dawno już leżą w piachu. Dziś horoskopy to trochę gra, psychologiczna łamigłówka, ale nie magia.
J.W.: Byłabyś zaskoczona skutecznością dzisiejszej astrologii, ręczę. Ale zostawmy to. Pytam o te ezoterię całą, ponieważ mnóstwo jej w twoich książkach. Duchy, zjawy, upiory, zaklęcia, niewyjaśnione („paranormalne”) zjawiska – używasz tego do wzbogacenia fabuły, czy naprawdę uważasz, że nasz świat widzialny może stykać się z jakimś niewidzialnym?
M.L.K.: Jeśli chodzi o astrologię to jestem na nią trochę obrażona. Urodziłam się w dość dramatycznych okolicznościach, jako siedmiomiesięczny wcześniak, więc nikt nie jest w stanie określić nawet w przybliżeniu godziny mojego przyjścia na świat. Gdzieś między „siedemnastą a dziewiętnastą” zdążą przemaszerować przez horoskop tysiące ludzi. To moim zdaniem nie fair, więc w horoskopy z założenia nie wierzę. A jeśli chodzi o magiczną stronę życia to mogę powtórzyć za agentem Mulderem: „I want to belive!”. Nic nie sprawiłoby mi większej frajdy niż furtka do Fairie. Pewnie na widok Puków, hobów czy brownie postukałabym się w głowę i doszła do wniosku: „źle z tobą kobieto”, ale jednocześnie cieszyłabym z całej siły wszystkie zęby. Bardzo nie chcę, żeby świat był taki oswojony, zdeptany, wepchnięty między szkiełko a oko. Jeśli kiedyś szacowna stara Nessie wysunie łeb z wód Loch Ness i zawoła „cześć!” otworzę butelkę szampana. Trzymam mocno kciuki za wszystkie inne wymiary, chcę żeby i Ziemia i wszechświat nadal zawierały w sobie tajemnicę, przygodę, wyzwanie, a nie były tylko bryłami martwej materii w kosmicznej pustce. Zero absolutne dla wyobraźni. Zero absolutne dla radości płynącej ze spotkania z niewiadomym. Nie, to nie do przyjęcia. Wolę już mieć nadzieję na istnienie jeźdźców bez głów czy innych żywotnych organów, trzeciorzędowych leniwców rezydujących radośnie w Andach i Yeti buszującego w zapasach turystów. Duchy, zjawy, upiory, trzymajcie się. Bez was byłoby tak nudno.
J.W.: Nie spytam, dlaczego fantasy (wybacz tę nazwę, przyzwyczaiłem się). Spytam, dlaczego nie twarde SF? W fantasy konkurencja jest coraz większa, ten gatunek przeżywa swój boom jednocześnie z agonią, a hard SF, jak się wydaje, tworzą, przynajmniej u nas, już tylko fantaści-ortodoksi. Nigdy nie miałaś ochoty spróbować napisać czegoś, co nie byłoby baśnią fantasy?
M.L.K.: A kiedy ja właściwie te baśnie fantasy pisałam? W letargu? Nie przypominam sobie ani jednej, może poza „Rudą Sforą”, ale to specyficzna książka, pomysł, w którym świat pokrewny fantasy musiał się pojawić, bo tak wykreowała go wyobraźnia Jakutów. Ale czy „Czerń” jest baśnią? „Pamięć umarłych” to fantasy? Co wspólnego ma „Czas mgieł” z elfami, krasnoludami i ratowaniem świata? Albo „Burzowe Kocię”. Jeśli będziesz się upierał, że to baśń, będziemy musieli się spotkać o świcie za kościołem Karmelitów. A jeśli w ogóle nie mamy uwzględniać w rozmowie „Upiora Południa”, „Smutka”, „Więzów krwi” ,„Ewangelii wg Johna Thomasa Scotta”, „Smoka tańczącego dla Chung Fonga” czy „Smaku kurzu” to w sumie znaczy, że snujemy sobie jakieś wspomnienia o czymś, co miało miejsce wieki temu. Przecież taki „Zakon Krańca Świata” to pewien rodzaj science fiction. Dobra, może mistycznej, ale jednak. Jest tam postkatastroficzna Ziemia, rozszczepione wymiary, są ocalałe resztki nauki i ludzie, którzy, żeby sobie poradzić, muszą odzyskać, przypomnieć sobie umiejętności szamańskie, które przed wiekami pomagały przetrwać ich przodkom. No to gdzie ta fantasy? A dlaczego nie piszę SF w takim klasycznym, stricte naukowym stylu? Bo jestem archeologiem, a nie fizykiem, matematykiem, genetykiem czy chemikiem. Ogrom wiedzy z zupełnie dla mnie nieznanych dziedzin, który musiałabym przyswoić, zapewne by mnie przytłoczył. A i tak dalej pozostałabym dyletantem. Dzisiejsza nauka jest po prostu zbyt ogromna, za skomplikowana, zbyt szczegółowych wymaga studiów, żebym się na to porwała. Co innego space opera. Tam można bardziej pohulać. I pewnie niedługo ten gatunek mnie skusi. Zobaczymy.
J.W.: Chcesz powiedzieć, że taki Dukaj, Stross, czy Greg Egan to inna liga? Tu fantaści i fantastki snujący swoje dumki przy ognisku, a tu intelektualne monstra, biorące się za bary z fizyką, biologią, socjologią i Nieodgadnionym Celem Ludzkości? To czemu pakuje się was do jednego worka?
M.L.K.: Bo fantastyka to pojemny gatunek. Dla wielu znajdzie się miejsce. Dlatego ją lubię. Każdy bierze się za bary z tym, co go fascynuje, z czym mu po drodze. To chyba znów jest kwestia podejścia. Spojrzenia od innej strony. No bo niby jak to ma wyglądać? Mam sobie usiąść na kołku, zmarszczyć brwi, zadumać się malowniczo i zacząć się zachwycać „ach, jak ja teraz o Celu Ludzkości przemyśliwuję! Jakież głębokie zadaję pytania! Kimże jesteśmy? Dokąd zmierzamy? Co to znaczy „człowiek”?” Według mnie nie trzeba od razu spoglądać na podobne zagadnienia z góry, globalnie, lecz niejako od dołu, z poziomu człowieka. O tym, co to znaczy „być ludzkim” można się przecież dowiedzieć po prostu obserwując ludzi, ich dylematy, postawy, wybory. I o tym opowiadać. Czy ktoś okazuje się świnią, czy porządnym człowiekiem. Co wybrać, przyjaźń czy miłość? Korzyść czy lojalność? Wszystko to dzieje się wokół nas, codziennie i określa miarę naszego człowieczeństwa. To jest materiał poznawczy dla pisarza beletrystyki. W prościutkiej piosence Bruce Springsteena „Highway patrolman” jest więcej o rodzinie, miłości, braterstwie i lojalności niż w rozważaniach niejednego etyka. To człowiek na każdym kroku decyduje kim jest i dokąd zmierza. Ogólna ludzkość składa się przecież z jednostek. Jednego pisarza zaciekawią zwykłe ludzkie dylematy poszczególnego człowieka, będzie śledził tę jednostkę, tego Tomka, Johnniego czy Alego, budując dla niego i poprzez niego swoje odpowiedzi na pytania o sens życia i człowieczeństwa, inny przeciwnie, woli spoglądać z odleglejszej perspektywy, na jakiś globalny pochód ludzkości, czyniąc z bohaterów figury literackie i skupiając się bardziej na naukowej lub filozoficznej istocie zagadnienia. Zależy to od osobistych preferencji i fascynacji. Oraz od tego, kto się za te problemy zabiera. Jeśli jest to ktoś pozbawiony doświadczeń, przemyśleń, warsztatu, który chce jedynie zadąć w wielką tubę i wystartować od razu z wysokiego diapazonu, żeby wszystkim udowodnić, jaki to z niego artysta i myśliciel, może się na tym po ludzku przejechać. Proste historie w konkluzji pozostaną najwyżej zwyczajnie prostymi historiami, a Wielkie Pytania czasami mają niemiłą skłonność do przeradzania się w pytania głupie. Można się wtedy dowiedzieć, niczym w „Autostopem przez Galaktykę”, że ostateczną odpowiedzią na wszystko jest liczba czterdzieści dwa. Albo fretka. Lub guacamole z sosem malinowym i grząślem. Lub niczypiór. Więc trzeba się dobrze zastanowić, czy warto pytać.
J.W.: A zwykłą, mainstreamową powieść byś napisała? Znalazłby się pomysł i ochota?
M.L.K.: Wiesz, przypomniał mi się taki rysunek z „New York Times’a”. Facet siedzi na fotelu i z wyraźnym wzburzeniem czyta gazetę. A za nim stoi żona i mówi: „Niepotrzebnie się tak denerwujesz, Frank. Gdyby Bóg chciał stabilizacji rynku, zarządziłby to”. Z głównonurtową powieścią jest podobnie. Gdybym miała pomysł i ochotę, to pewnie bym napisała.
J.W.: Słuchaj, a jak to jest, że ty potrafisz napisać dwie książki w roku, a taki Flaubert ileś tam lat mordował się nad „Szkołą uczuć” czy „Panią Bovary”. Innymi słowy, interesuje mnie, czy za łatwością pisania takiego, jakie uprawiasz ty i kilkoro jeszcze autorów Fabryki Słów czy Super Nowej, nie kryje się pewien schematyzm, który w głównym nurcie nie miałby racji bytu? Pytanie jest ryzykowne, ale wierzę, że chwytasz, w czym rzecz.
M.L.K.: Wiesz co? Równie dobrze można spytać, jak to jest, że taki Vermeer van Delft malował jeden obraz kilkanaście lat, czekając aż wyschną wszystkie warstwy laserunku, a Van Gogh potrafił machnąć „Pole z wronami” w jeden dzień. Więc co, automatycznie mistrz z Delft jest przed nim o kilka długości? Ile czasu malował swoje dzieła Velasquez, a ile Jackson Pollock? Ile trwa akt twórczy, happening? Jest więc mniej warty od kościała św. Agnieszki wzniesionego przez Borrominiego? A tak przy okazji rzadko wypuszczam dwie książki rocznie. „Upiór” zajął mi na przykład dwa lata. Przykro mi, ale nie widzę jakiejś ogromnej pracy nad warsztatem albo treścią powieści w głównym nurcie. Zwłaszcza w wypadku tych pisarzy, którzy z lubością i oburzeniem odrzucili fabułę, jako przebrzmiałą i krępującą „staroć”. W konkluzji często powstaje coś w rodzaju rozwlekłych esejów lub wspomnień i rozważań dotyczących samego autora i istotnych chyba tylko dla garstki jego przyjaciół i rodziny. Ile można dywagować nad nieprzystosowaniem alkoholika, ile opowiadać o własnym niedostosowaniu, jak wiele razy wyłaniać się z kompletnie wydumanej „mgły niedookreśloności”, ile użalać się nad nieudanym dzieciństwem i tym, że przepraszam za dosadność, dostawało się kiepskie prezenty na Gwiazdkę? Chyba już kiedyś cytowałam tę historyjkę w jakimś wywiadzie, ale zrobię to jeszcze raz, bo bardzo pasuje. Chodzi o opowiastkę Szaniawskiego z cyklu o profesorze Tutce. „Profesor Tutka znał człowieka głębokiego”. Otóż Tutka i ten jego znajomy, który nieustannie narzekał na płytkość wszystkich napotkanych zjawisk, w tym sztuki i literatury, spotykają się przypadkowo na wystawie malarstwa. Tutka zatrzymuje się przed obrazem przedstawiającym kobiety kąpiące się w nurcie strumienia. „Ładne” powiada jego towarzysz „ale nie ma w tym głębi”. „Gdyby była głębia” mówi spokojnie profesor „kobiety utopiłyby się w rzece”. Ja też nie chcę się utopić. Dlatego mogę wypuszczać książkę rocznie i wiem, że daję czytelnikom przyzwoity produkt. Dobrą historyjkę.
J.W.: Ale wiesz, jest coś takiego – wspomina o tym bardzo mocno sympatyzująca z fantastyką badaczka amerykańska, Victoria Nelson – że po lekturze „Moby Dicka” czytelnik nie czuje się w ciągu jednego czy dwóch tygodni zmuszony do podjęcia poszukiwań kolejnej opowieści przygodowej o wielorybach. Przeczytanie „W kleszczach lęku” Henry’ego Jamesa czy któregokolwiek z opowiadań Singera lub Kafki nie wyzwala w nas niezaspokojonego pragnienia lektury kolejnych historii o prawdziwych lub fikcyjnych demonach czy zmieniających się w owady ludziach. Wspomniane utwory są w jakiś tajemniczy sposób samowystarczalne, prowadzą do spełnienia obietnic złożonych czytelnikowi, a z czasem poddają się nowej lekturze, pozwalającej na pełniejsze docenienie poziomów zawartych w nich znaczeń. Dla odmiany lektura opowiadania detektywistycznego czy opowieści o duchach lub romansu – czyli dzieł reprezentujących te gatunki literackie, których miłośnicy sami się określają mianem „nałogowców” – z samej swojej natury wiąże się z uwikłaniem w Wiederholungsdrang, przymus powtórzenia, na który Freud wskazywał jako na cechę typową dla określonych nerwic. Po zakończeniu lektury czytelnik nie czuje przymusu ponownego czytania (poszczególne dzieła zwykle poddają się pojedynczemu odczytaniu), ale stara się znaleźć kolejny utwór dokładnie tego samego rodzaju, w którym nowa treść została ujęta w niezmienionej formie. I tu bym postawił pytanie: nie masz czasem ochoty wyjść poza opowiadanie historyjek i pokusić się o arcydzieło? Z twoim talentem…
M.L.K.: „Romeo i Julia” to skądinąd typowe, okrutne romansidło, a jakoś ludzie wciąż czytają tę sztukę, wystawiają i doszukują się nowych znaczeń. „Hamlet” jest, a jakże, historią o duchach. „Burza” czy „Sen nocy letniej” to też czyściutka fantastyka. Bardzo trudno mi się odnieść do problemu „nałogowców” fantasy, horroru czy kryminału, bo ja sama nigdy nie miałam podobnych ciągot, ani, szczerze mówiąc, nie znam nikogo, kto „tak ma”. Jeśli czytałam Chandlera, klasyka powieści z detektywem w tle, to wcale nie wciągałam jednej jego książki po drugiej, a już tym bardziej nie szukałam potem namiastek Marlowa u innych autorów. Pewnie są fani fantastyki, którzy nie patrzą na nic innego tylko „heroic fantasy” albo „cyberpunk”, lecz albo mnie się do tego nie przyznają, albo nie stanęli dotąd na mojej drodze. Usłyszawszy twoje pytanie, przypomniałam sobie pewnego znajomego ze studiów, który twierdził, że po „Ojcu Chrzestnym”, absolutnym arcydziele mafijnego kina nigdy już nie powinien powstać żaden film o mafii. Oto dzieło skończone, o problemie powiedziało wszystko najpełniej, najlepiej, najbardziej dramatycznie, teraz kochani szukajcie nowych tematów. No i świetnie, ale co zrobić, jeśli koleje tematy także zostaną wyczerpane za sprawą arcydzieła? Będą powstawać najgenialniejsze książki i filmy o produkcji guzików? O wykorzystaniu kaloszy? Życiu muchówki pospolitej? Nie nakręcisz ani nie napiszesz niczego o mrówkojadach, bo przecież powstała już powieść „Nosem w mrowisko”? Z arcydziełami w ogóle jest pewien problem. Otóż one po prostu są. Czasem powstają niczym wybuch supernowej, klejnot najczystszej wody, pierwiastek ziemi rzadkiej, mezon miu. Nie wyobrażam sobie, że można usiąść, zatrzeć ręce i oznajmić: „No, to sobie trochę arcydzieła popiszę!”. Aż mnie dreszcz przechodzi na samą myśl. Kto u Boga Ojca robi takie rzeczy? Pensjonariusz sanatorium dla niestabilnych umysłowo? Stwórca Wszechświata? Żelazny Karzeł Wasyl? Pierwszy Poruszyciel? Postać z kreskówki? Cieszę się, że cenisz to, co piszę i posądzasz mnie nawet o talent, ale dla mnie zasiadanie do tworzenia arcydzieła jest równe szaleńczej bucie. To tak jakbym nagle postanowiła ulepić nową Afrykę, bo ta stara jakoś mi się nie podoba. To nie znaczy, że nie chcę stworzyć czegoś dobrego, mocnego, niezwykłego. Będę pisać swoje książki najlepiej jak potrafię, a jeśli ktoś którąś uzna za dzieło wielkie, najpierw wcale mu nie uwierzę, a potem zwariuję ze szczęścia.
J.W.: Od dawna piszesz? Co było przed „Muchą”? Jak długo pracowałaś na swój obecny styl?
M.L.K.: Długo. Wiele lat. Zaczynałam pisywać fantastykę w wieku jakichś ośmiu, dziewięciu lat. Gdzieś tak po jedenastym odkryłam uroki hard SF. Powstało mnóstwo opowiadań o braku tlenu, czy walce z zagrażającą Ziemi asteroidą. Potem były jeszcze ze dwie powieści science fiction, ale na szczęście pokrył je wiekuisty kurz szuflady. A później to już chyba „Mucha”.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, czy światowych i czy – jeśli to dostrzegasz – miałabyś jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
M.L.K.: Nie wiem skąd się bierze ten kompleks zaściankowości. Zwłaszcza w wypadku fantastyki. Owszem, rynek anglosaski obfituje często w pozycje dobre, a nawet bardzo dobre, choć ostatnio wydaje mi się, że stracił sporo siły, „szwungu” trywialnie mówiąc. Ale Europa? Co ma nas niby przerastać? Duńska space opera? Belgijski horror? Norweskie science fiction? Szwajcarski cybrepunk? Grecki new weird? Rumuński steampunk? W sumie miałam niekiedy do czynienia z przedstawicielami różnych nacji, obywatelami innych państw i ręczę, że gdy dochodzi do oceny kultury lub polityki, wszyscy narzekają i wszyscy czują się „zaściankowo”. Może z wyjątkiem Francuzów, którzy uważają, że wszystko, co francuskie, automatycznie jest ze złota wysadzanego brylantami. Tak, trochę niepokoją te wszystkie głupie, sformatowane seriale, kopiowane „na nasze” telenowele, ale i one zaraz muszą się doczekać polskich wersji, z polskimi bohaterami, w znanych, rodzimych realiach. Myślę, że nie musimy tak za bardzo się wstydzić ani za własną sztukę, ani literaturę, ani kulturę w ogóle. A żeby „nieźle” przerodzić w „naprawdę dobrze”? Nie wiem. Moim zdaniem postawić na indywidualizm i własne poszukiwania. Robić to, co się chce, czuje, niejako musi tworzyć, a nie kopiować literackie mody z Europy, bo one są kapryśne, nieprzewidywalne i niebezpieczne jak przypływ w czasie burzy. Nie dawać się „formatować umysłowo”, wpychać w jakieś nie nasze poczucia winy i tematy, a zwłaszcza schematy, które są aktualnie lansowane. Oczywiście, chodzi mi także o tak zwaną „polityczną poprawność”, która jest dla literatury tym, czym był dla rewolucji wynalazek doktora Guillotine. Bez wolności słowa i myśli twórczości, sztuki, poezji, pisarstwa nie ma wcale. I to dotyczy także fantastyki.
J.W.: Czy według ciebie literatura fantasy nie traci przez to, że jest taka łatwa? Przez to, że większość książek powiela schemat „drużyna złożona z dziwolągów pod wodzą niezwykłego dziecka ratuje świat przed zagładą” albo inny, równie oklepany? Co musiałoby się stać, żeby fantasy złapało drugi oddech? A może dobrze jest, jak jest?
M.L.K.: Nie wiem, czemu w pytaniach uporczywie przewija się ta fantasy. Ja za nią nie przepadam i właściwie nie czytuję. Dochodzi do tego, że gdy otwieram okładkę książki i w środku znajduję „ciemną, zadymioną karczmę, w której, w kącie siedzi zakapturzony tajemniczy podróżny” albo „wieżę maga, górującą nad całą okolicą” flaki mi się wywracają i odkładam czym prędzej lekturę. Jest na tyle źle, że kiedy pojawia się słowo „mag” albo „drużyna” po prostu robi mi się słabo. No, chyba że chodzi o Gene Wolfe’a. Oczywiście, jego cykl o Sewerianie to żadna fantasy, tylko science fiction, ale na przykład nowości, „Rycerz” i „Mag” już nie. Boże, ile tam szalonych, niesamowitych, głębokich odniesień. Nie miałam pojęcia, ile można wydusić z mitu arturiańskiego. I jak, na litość Pańską! W jaki sposób wykreowany, przedstawiony jest świat z wierzeń celtyckich, germańskich, jak wpleciony w to wszystko etos średniowiecznego rycerza, archetyp smoka, wizerunek Fairie. Pytasz co zrobić, żeby literatura fantasy nie była płytka. To proste. Niech ją pisze prawdziwy erudyta obdarzony niezwykłą fantazją i niespotykanym zmysłem literackim. Proste, prawda? Sama tylko raz posłużyłam się „drużyną zbawców świata”, w „Rudej Sforze”, ale to był celowy, przemyślany zabieg. Po pierwsze, ten schemat, jak mówiłam powyżej, jest charakterystyczny dla mitu heroicznego, w tym wypadku jakuckiego eposu ołoncho. Po drugie, cały pomysł, założenie tej książki, może najważniejsza przyczyna, dla której warto było ją napisać, to opisanie przy pomocy narzędzi i schematów fantasy realnego zjawiska historycznego. Tym razem widmo jakiejś niesprecyzowanej, mistycznej zagłady okazało się jak najbardziej realne. Uniwersum wykreowane w wierzeniach Jakutów na kształt świata fantasy, z młodym szamanem i jego ścieżką inicjacji, z herosem – pieśniarzem i gadającym koniem, nauczycielem bohatera naprawdę, realnie przestało istnieć zmiecione przez odległą, mroczną, zabójczą siłę, która nadeszła znikąd i natury której nikt w kraju Sacha nie rozumiał. Myślę, że zauważenie tej prawdy, opisanie jej na gruncie fantastyki może być nawet warte nieco więcej niż modne w owym czasie wtykanie smoków do wojen napoleońskich, czy magii na salony Jane Austin.
J.W.: Jeżeli dobrze rozumiem, pisarz według ciebie to jak ikonopis, który powinien się dobrego wzoru trzymać. A co z awangardą w prozie? Czytujesz czasem jakichś autorów takiego OULIPO? Pereca, Mathewsa, Calvino, Queneau? A może liczy się tylko sprawnie opowiedziana historyjka?
M.L.K.: Ikonopisiec tworzył w stanie łaski uświęcającej. Ikona stanowiła objawienie, znak z Nieba, taki sam jak każda z ksiąg Biblii czy Ewangelii. Dlatego każda była święta. Dosłownie. I z tego powodu nie mogła odbiegać do wzorca. Bóg bowiem nie myli się w swoim przekazie. Trzymanie się dobrego wzoru ma tu niewiele do rzeczy, bo w grę wchodzi ściśle mistyczne przesłanie. Ale nie, oczywiście nie uważam, że trzeba niewolniczo trzymać się jakichś norm, chociaż obwieszczenie śmierci fabuły było najbardziej destruktywną rzeczą jaka się literaturze przytrafiła. Czas tu jednak wyjaśnić pewne nieporozumienie. Jasne, że liczy się dobrze opowiedziana historyjka. Ponieważ w niej można zawrzeć wszystko, także karkołomne eksperymenty formalne. Bez niej zaś mamy do czynienia wyłącznie z akrobatyką. A ja nigdy nie chciałam uprawiać akrobacji. Umiejętność budowania fabuły, opisywania wydarzeń, tworzenia bohaterów, prowadzenia dialogu jest żywotną częścią prozy. Ważną i niełatwą. Odrzucanie jej budzi niepokojące pytania. Odrzucam, bo taki jestem nowoczesny i nieskrępowany żadnymi normami, czy odrzucam, bo nie umiem, nie radzę sobie z trudną sztuką konfabulacji? Na to każdy autor i każdy czytelnik musi sobie sam odpowiedzieć. Dobra, miałam wyjaśnić nieporozumienie, a wdaję się w dywagacje. Chodzi o to, jaki zawód uprawiam. Otóż, moim zdaniem, dużo starszy niż najstarszy zawód świata. Fach, który zrodził się zanim wspólnota ludzka wpakowała do ziemi pierwsze nasiona i doszła do wniosku, że zamiast uganiać się za krową lepiej ją trzymać w zagrodzie obok jaskini. Zawód opowiadacza. Storytellera z angielska mówiąc, choć na razie nie doczekaliśmy się naprawdę adekwatnego określenia. Chodzi z grubsza o gościa, którego głównym talentem było snucie interesujących opowiastek. Wyobraź sobie wieczór, w jaskini pali się ognisko, wszyscy już zjedli, tylko co poniektórzy ogryzają od niechcenia kości, inni kiwają się sennie. Nudno. I nagle jeden z nich, ten który od dłuższego czasu wiercił się nerwowo, wstaje i mówi: „Hej, nie uwierzycie co mi się przytrafiło dzisiaj przy strumieniu!”. I zaczyna się czar. Magia. Opowieść płynie, członkowie plemienia rozdziawiają usta, przestają się drapać lub popychać, upuszczają szpikowe kości i słuchają. Słuchają jak zaklęci. Ja też staram się być opowiadaczem. Kuglarzem, szarlatanem, magiem, szamanem słowa, opowieści. Oczywiście, oprócz tego co się opowiada, liczy się także, a może przede wszystkim jak. Warsztat. Narracja. Umiejętność wywoływania nastroju, wzruszeń, gniewu, śmiechu. Ale to część zawodu. Część gaimanowskiego „dymu i luster”. Literaci zrzeszeni w klubach, luminarze pióra chcą być sumieniem narodu, głosem przestrogi, autorytetem moralnym, w sumie, celebrytami. Opowiadacze za to muszą być czarodziejami. I to wcale nie znaczy, że mają mniej do powiedzenia, że nie przekazują rzeczy ważnych. Owszem, przekazują. Tylko inaczej. A artysta to jeszcze inna istota. To ten z jaskiniowców, który wziąwszy do ręki wygodny patyk do drapania się w plecy, którym posługuje się całe plemię, dostrzega, że czegoś mu brakuje. Więc bierze krzemień i wyrzyna w patyku trzy pionowe nacięcia, a potem smaruje je ochrą. Żeby było ładnej, ciekawiej, lepiej. Żeby już niczego nie brakowało. Działalność artystów i pisarzy zaspokaja w sumie dość pierwotne potrzeby, jak sądzę.
J.W.: Mówisz, że luminarze pióra chcą być sumieniem narodu, głosem przestrogi, autorytetem moralnym, w sumie, celebrytami, a opowiadacze za to muszą być czarodziejami. Ale opowiadacze, choćby tacy jak ty, także są w pewnym sensie, w pewnym kręgu (i to coraz większym) celebrytami. Celebra wokół dobrego pisarza-fantasty jest nawet większa, bardziej rozbudowana niż wokół głównonurtowego gryzipiórka. Inna rzecz, pytanie, czy w ogóle bez tej celebry literatura może dzisiaj istnieć?
M.L.K.: Wiesz co, ja tego „celebryctwa” wcale jakoś nie czuję. Na konwentach zwykle wszyscy odnoszą się do mnie normalnie, nie ma szmeru na korytarzu „Kossakowska idzie! Kossakowska!” Nikt przy zdrowych zmysłach nie przypuści nawet przez moment, że jakiś pisarz fantasta wystąpi w telewizji w show, w którym będzie jeździł na wrotkach, tańczył na linie czy wył do mikrofonu. To jest zarezerwowane dla aktorów serialowych, niektórych dziennikarzy i w ogóle ludzi, którzy „się pokazują”. Pisarz, nawet tej klasy i sławy co King, zawsze będzie o wiele bardziej anonimowy niż hollywoodzka gwiazda. I dobrze. Na co dzień ciężar bycia prawdziwym celebrytą musi być nie do zniesienia. A z pewnością psuje charakter. Mnie nikt przecież nie rozpoznaje na ulicy. No raz mi się zdarzyło, że ekspedientka w sklepie z ubraniami podeszła do mnie z książką i prośbą o autograf, ale sunęła ku mnie z taką miną, że z początku okropnie się przeraziłam, że mam podarte rajstopy albo zapomniałam założyć spódnicy. I tyle z mojego rzekomego gwiazdorstwa.
J.W.: Konwenty, nagrody, fandom – życie od jednej wielkiej imprezy fanowskiej do drugiej. Jaki jest twój sposób na przetrwanie w świecie literatury fantastycznej, kiedy jest ona tak symbiotycznie sprzężona z wydarzeniami, eventami, jak to się dzisiaj mówi, dla czytelników?
M.L.K.: Traktowanie tego typu imprez jako części pracy pisarza. Spotkania z czytelnikami to istotna część tego zawodu. Tak naprawdę wcale nie żyjemy z Jarkiem „od konwentu do konwentu”. Staramy się bywać, pokazywać, ponieważ jesteśmy zapraszani. A to znaczy, że gdzieś tam, w jakimś końcu Polski kilka osób postanowiło przyjść i popatrzeć na pisarza, przytargać ciężką skądinąd książkę od podpisu, zamiast zająć się czymś milszym albo pożyteczniejszym. I to nas obliguje do tego, żeby przyjechać, poświecić im swój czas i nabazgrać dedykację na stronie tytułowej. Jeśli czytelnicy chcą się zobaczyć z pisarzem, to on, w miarę możliwości, powinien temu pragnieniu sprostać. Jasne, bez przesady, nie możemy być wszędzie i cały czas tyko podróżować po konwentach i bibliotekach. Ale staramy się nie odrzucać za wielu zaproszeń.
J.W.: Dbałość o wizerunek, czy sympatia do tych ludzi, którzy kupują wasze książki?
M.L.K.: I to, i to, choć zapewne sympatia przeważa. Świadomość, że gdzieś są czytelnicy, którzy czekają na spotkanie z pisarzem, którym na tym zależy. Oczywiście, z drugiej strony, konwent to także okazja do spotkania dawno niewidzianych przyjaciół, znajomych, a to też często ma jakieś znaczenie.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
M.L.K.: Napisałam. Z takiej potrzeby powstał „Upiór Południa”. Cztery książki, które z jednej strony miały pokazać, co potrafię, czego się nauczyłam jako pisarz, literat, a z drugiej powiedzieć coś o problemach, które mnie nurtują, o świecie, który mnie otacza, o tym w jaki sposób myślę, jak go interpretuję, co uważam za istotne, jakie tradycje, także literackie, są mi bliskie. Bardzo się niepokoiłam, jak „Upiór” będzie przyjęty, bo do tak napisanej i pojmowanej fantastyki nie przyzna się chętnie ani główny nurt, ani fandom. Wyskakiwać nagle z Faulknerem? Z weteranem z Iraku, który nie jest bezmyślnym, durnym, żądnym krwi potworem? Odgrzebać doświadczenia z wojny i rozrastania się władzy komunistycznej w Polsce? Pokazać taką Czarną Afrykę, w której brakuje Live Aid i hollywoodzkiej gwiazdy tulącej do piersi chuderlawe niemowlę? Sprawa wysokiego ryzyka. Ale z perspektywy czasu bardzo się cieszę, że te książki powstały. Dzięki nim jestem dojrzalszym, pełniejszym, bardziej świadomym pisarzem. Howgh!
J.W.: Właśnie. Ten Irak. Afryka. Jakaś inwazja TVN24 w twojej prozie. A jednocześnie, co na mnie zrobiło duże wrażenie, ty twierdzisz, że przemoc jest konieczną częścią bytu, świata. „Czerń” pod tym względem jest zupełnie niezwykła. Naprawdę jesteś w stanie zaakceptować przemoc?
M.L.K.: A mogę się nie zgodzić na Księżyc? Albo zimę, na przykład. Nie znoszę zimy, chętnie bym się jej pozbyła. Tylko jak? Agresja, walka, przemoc są częścią świata przyrody. Zwierzęta mają ją w genach. Ludzie także. Można zamykać oczy i powtarzać „Nie ma cię! Nie ma cię!” niczym do potwora z szafy, tyle, że to nic nie daje. Oczywiście, byłoby wspaniale, gdyby ludzkości udało się wyeliminować rozwiązania siłowe. Gdybyśmy nagle wszyscy doznali jakiegoś cudnego oświecenia i zrozumieli, że konflikty, nienawiść, zawiść i głupia wściekłość są bez sensu. Że wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi, żyjącymi pod tym samym niebem, na tej samej Ziemi. Że wszyscy mamy prawo, żeby żyć i rozwijać się w spokoju. Ale na to chyba trzeba poczekać do nadejścia Czasów Ostatecznych. „Czerń” nie jest książką w jakikolwiek sposób gloryfikującą przemoc. To trochę opowieść o Afryce, o kontynencie, na którym wciąż dzieją się rzeczy fascynujące, ale też straszne, nie do przyjęcia. O kolebce ludzkości, która demonstruje wciąż swą pierwotną siłę, raz twórczo, raz totalnie destruktywnie. I o wojowniku, oczywiście. O człowieku wojny, uzależnionym od tego, co niesie w sobie walka, krew. Uzależnionym od skrajnych emocji. „Adrenaline addicted”. To się często przytrafia dziennikarzom wojennym. Aż zdumiewająco często. A na te „dziennikowe” tematy w prozie w żadnym wypadku nie mogę się zgodzić. Gdyby nasze serwisy informacyjne robiły chociaż w ćwierci tak porządny reaserch jak ja na przykład do „Czerni” czy „Burzowego Kocięcia” bylibyśmy pewnie naprawdę porządnie poinformowani. Tymczasem jedyne, czego się dowiadujemy to: „że kierowcy wciąż jeszcze przekraczają dozwoloną prędkość i straszna to biada!” Albo, że urzędnicy unijni, niech się Jasność nad nimi zlituje, uznali ostatnio, że ślimak jest rybą. A o tym, że w wyniku zamachu stanu został wystrzelany cały rząd i parlament Gwinei Bissau albo o trwających dwa miesiące walkach, jakie stoczył hinduski kontyngent ONZ na Wybrzeżu Kości musiałam się dowiadywać z pisma „Komandos”. W żadnym z dzienników nie padło słowo o regularnej wojnie toczonej w Afryce. Dlaczego? Bo trzeba było koniecznie oznajmić, że Polacy zażywają za dużo leków bez recepty i czas skończyć z tą hucpą, wprowadzając recepty na aspirynę i proszki do bólu głowy. Coś tu naprawdę nie gra. Widzisz, pytałeś mnie przedtem czy mam czas i ochotę interesować się czymś innym niż pisanie fantastyki. Jak widać mam. Czasem to magia kahunów, czasem jednak Irak albo Afryka.
J.W.: Wrócę na moment do tematu przemocy. Ty od lat powtarzasz, że coś strasznego to dopiero napiszesz – i ja dostrzegam, że faktycznie twoja proza brutalizuje się. „Czerń” jest nowelą okrutną, której finał w sposób niedwuznaczny nie pozostawia nadziei innej niż na przemoc, jej wieczny rozrost i trwanie. „Zbieracz burz” także mroczniejszy jest niż twoje wcześniejsze książki. Czyżbyś zatem odnalazła dla siebie i swojego pisarstwa przemoc jako temat rozległy i wart eksploatacji? Czy też może piszesz okrutną fikcję w akcie niezgody na inną, medialną fikcję?
M.L.K.: To pewnie nietypowe, ale temat walki, wojny, intrygował mnie od dawna. Kiedyś pochłaniałam mnóstwo książek wojennych, tych beletrystycznych, ale i wspomnieniowych, a nawet opracowań historycznych. „Młode lwy”, „Cienka czerwona linia”, „Konwój”, „Okręt”, „Nadzy i martwi”, „Patrioci”, „Paragraf 22”, „Amerykańscy chłopcy” to były niegdyś moje ulubione powieści. No w każdym razie jedne z ulubionych. Mam za sobą oczywiście „Najdłuższy dzień”, „Kocioł Falaise”, „Kaput” Malapartego i wiele książek traktujących o Drugiej Wojnie Światowej w Europie, Afryce i szczególnie, na Dalekim Wschodzie. Kim jest żołnierz, jak się zmienia zwykły człowiek zmuszony do walki, jakie tworzą się relacje między ludźmi w obliczu wojny, to mnie naprawdę interesowało. Oczywiście, jedynie z literackiego punktu widzenia. Ja się nie fascynuję wojną, przemocą, gwałtem, nie gloryfikuję tego. Po prostu zastanawiam się nad emocjami i skrajnościami bycia żołnierzem. Tu się zabija, staje się mordercą, zabójcą, maszyną do zadawania śmierci, a z drugiej strony patriotą, bohaterem, dzielnym człowiekiem, prawym obywatelem. Gdzie jest prawda o żołnierzu? Bo przecież nie w stereotypach. To zwykle ani nie bezmyślny, krwiożerczy potwór, ani świetlany superman błyszczący niczym nieskazitelny diament. Co to jest braterstwo broni? Jak daleko sięga? Poza okop czy nie? Ktoś kiedyś powiedział, że wojna zaczyna się wtedy, gdy zabiją ci pierwszego przyjaciela. Ciekawe, prawda? Mam nadzieję, że nigdy nie sprawdzimy tego osobiście. Ale literacko, to tematy i dylematy. Warte zastanowienia. Nie sądzę jednak żeby moja proza była szczególnie okrutna. Chyba nie bardziej niż przyzwoita literatura przygodowa. Żeby czytelnik się zaciekawił, coś musi się dziać. Musi być niebezpieczeństwo, strach, emocje. Wiesz co? Jako dziecko kochałam westerny. Były rzadkie niczym kawałek figi w kryzysowym, peerelowskim keksie z kandyzowaną marchwią i burakami, ale pojawiały się w telewizji niby objawienie, cud w technikolorze, nagroda za całe dnie i godziny otępiających programów typu „przemówienie pierwszego sekretarza” czy „Piłowanie drzewa na Huculszczyźnie”. Przysięgam, istniał taki program i leciał w tamtejszej telewizji więcej niż raz w roku. Na jego tle rewolwerowcy, strzelaniny, konne pościgi i mnóstwo przemocy, bo był to okres, gdy królował Sam Peckinpah, jawili się jak sen jaki złoty. Widocznie ten sen jeszcze ze mnie nie wyparował.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
M.L.K.: Mogę tylko cichutko zauważyć, że zwykle pisuję obok okna i kredensu, ale chyba nie o to chodzi. Prościutkich. Przyjaźni, miłości, lojalności, prawości czy zdrady. Odwagi czy przyzwoitości. Wolności jednostki i jej prawie do samostanowienia, wbrew głupim i niesprzyjającym okolicznościom. Obok dumy bycia człowiekiem podejmującym własne wybory i wyzwania. W sumie pewnie niczego więcej, niż można znaleźć na przykład w „Gilgameszu” czy „Stąd do wieczności”.
J.W.: Piękne te tematy, szlachetne bardzo, ale pozwól, że trochę cię pociągnę za język. A jakieś twoje własne sekrety, traumy, kompleksy, objawienia? Nie pakujesz do powieści i opowiadań swoich „bebechów”, po Witkacowemu mówiąc, tylko sobie historyjki snujesz, ot, tak, swobodnie?
M.L.K.: Nie wiem, czy to takie szlachetne tematy. Ja bym powiedziała, zwykłe. Wręcz codzienne. Ale ok. Jasne, że pakuję i obsesje, i traumy, i zadziwienia, tyle, że nie robię tego czytelnie, w formie pamiętnika. Nie ja jestem pępkiem świata i nie ja mam być treścią swoich utworów. Aczkolwiek, powiedzmy sobie jasno, nie da się pisać nie korzystając z własnych doświadczeń, przemyśleń, wkurzeń czy krzywd. W każdym razie ja nie umiem. Kiedy tworzy się pozytywnego bohatera, wyposaża się go w cechy, które samemu się lubi i ceni. Negatywnego buduje się na podstawie tych zachowań i postaw, których się nie akceptuje. To przecież logiczne. Ale jak powiedział zdaje się King, pisarz, który „zjada własny ogon”, to znaczy zaczyna przepuszczać do prozy elementy własnej biografii, jest skończony. W każdym razie zdaniem Mistrza z Maine. Wiesz, ja jestem strasznie zmęczona pewnymi kanonami, sztywniejszymi niż egipski, powstającymi i obowiązującymi w literaturze, filmie, dramacie. Tymi modami, które wydają się takie kuszące, głębokie, mądre. Mam na przykład serdecznie dosyć współczesnych bohaterek. Tych roszczeniowych, niedostosowanych, sympatycznych jak tarantula dziewczyn, które oczywiście, musiały posiadać słabe, zastraszone matki i być terroryzowane przez te potworne, patriarchalne „ojce”, a potem borykać się z mężczyznami, którzy zawsze są dziecinni lub egoistyczni na zmianę. I tak w kółko, w każdym utworze. „Ojce”, „męże”, „niedostosowania”. Słowem, niedobrze. A przy okazji zawsze tak samo. Kanon w najlepszym wydaniu. Nie wierzę, że wszystkie te autorki miały tak okropne dzieciństwo i nieudane życie. Ale czego się nie robi, i nie pisze dla mody. Wiem, że podpadnę, ale mieliśmy pogadać uczciwie. Więc voila!
J.W.: Maju, gdybym miał cień wątpliwości, że będziemy sobie ściemniać, nie byłoby tej rozmowy. Poza tym: zgadzam się. Moda na kobiece pisarstwo, w którym ona jest pokrzywdzona, a on burak z patriarchalnego nadania – oby to znikło jak najszybciej. Do ciebie miałbym tu jednak pytanie nie o losy tej mody, która pewnie widzimy podobnie, co o twoje pisarstwo i kobiety, kobiecość w twoim pisaniu. A konkretnie: czemu Lars, Siewca, Zbieracz, a nie Larsowa, Siewczyni, Zbieraczka? Trochę pojadę, ale spytam. Bohaterski facet łatwiejszy jest do wykreowania niż bohaterska kobieta? On musi działać, a ona jest „do garów, harfy, i pod chłopa”? Taką jesteś tradycjonalistką (śmiech)?
M.L.K.: Nie, wcale nie jestem tradycjonalistką w tej kwestii. Nie chodzi wcale o to, że kobieta nic nie umie i ma siedzieć cicho. Rzecz nawet nie w tym, jak brzmią te wyrazy w wersji żeńskiej. Sam zobacz: „Siewczyni”, „Larsówna”, rany, w zębach zgrzyta. Ohyda. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale ja nigdy nie miałam modnych problemów z byciem kobietą. Ani też szczególnych kompleksów z tego powodu. Żadna też ze mnie chłopczyca. Noszę długie włosy, spódnice, szpilki i dobrze mi z tym. Normalnie. Naturalnie. Bez problemów. A dlaczego piszę o facetach? Bo są ciekawi. Nikt nigdy się nie dziwił, dlaczego mężczyźni od zarania dziejów opiewali, sławili, opisywali, rzeźbili i malowali kobiety. Wydawało się zupełnie naturalnym, że ich fascynowały. A gdy kobieta chce uczynić obiektem sztuki czy literatury mężczyznę, brwi podnoszą się ze zdumienia. Jak to? Przecież powinna zajmować się „przepracowaniem swojej kobiecości” albo inną podobną bzdurą. A mnie pisarsko, artystycznie, interesuje facet właśnie. Muz, a nie muza. Dlaczego nie? To dość logiczne. Mężczyzna to ciekawa bestia. Jak ją zrozumieć? Oswoić? Jak uczynić wiarygodnym bohaterem? W jaki sposób przeniknąć do jego psychiki, opisać tak, żeby nie budził wątpliwości i nie był „babski”. Niezłe wyzwanie. Mnie się podoba. Dlatego je podejmuję. I to jest główny powód, dla którego nie ma u mnie „Zbieraczki burz” ani Jagody Wilczyńskiej czy sierżant Annie Harlows, zamiast Jacka Wilczyńskiego i Troya Harlowsa.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od swoich czytelników?
M.L.K.: Oczywiście, idealny czytelnik powinien w przeszłości czytać to samo co ja i tym samym się fascynować. Lubić styl, w którym piszę i bohaterów, których tworzę. Śmiać się tam, gdzie miało być śmiesznie i wzruszyć tam, gdzie to przewidziane. Zaprzyjaźnić się z książką i jej mieszkańcami. Mam nawet takiego czytelnika – ideał. Nosi długie włosy i młot Thora na rzemieniu. Dziękuję Ci, Krzysiu, pisać dla Ciebie, to wielka radość. Ale jasne jest, że autor nie może zadowolić wszystkich. Jeśli ktoś na przykład pragnie spotkać nowoczesną bohaterkę z rodzaju kobiet, które „są tego warte”, nieodmiennie i nieustannie przeżywającą różne stadia nienawiści w stosunku do swoich ojców i partnerów, oraz wysuwającą liczne pretensje i roszczenia do świata, to się zawiedzie. A ja nie mogę na siłę pakować do powieści „modnych” bohaterów, żeby podnieść sobie sprzedaż, bo to absurd, głupota i w pewnym sensie nieuczciwość. Pisarz od swoich czytelników nie powinien niczego oczekiwać. Nawet tego, żeby byli choć troszeczkę oczytani. On tylko opowiada historię i ma nadzieję, że ta historia kogoś zajmie, poruszy, zaciekawi. Trzeba być uczciwym wobec siebie, podążać własną drogą, wykonywać swoją pracę jak najlepiej, najpełniej. A czytelnicy albo ruszą w podróż razem z autorem, albo nie.
J.W.: Żadnej ambicji, żeby tym, co napiszesz, zachwycił się doktorant na polonistyce? Tylko, żeby im się kartki przewracać chciało?
M.L.K.: Jeśli biedny bęcwał nie umie się zachwycić, nie mną broń Boże, ale rewelacyjną frazą faulknerowską, spokojną, jakże emocjonalną narracją Harper Lee, mrokiem „Innych głosów, innych ścian”, współczesnym językiem Palahniuka, Gaimana, nawet Christophera Moora, to bez sensu wysiadywał siedzenia w sali wykładowej. Jeśli to muszą być wyłącznie jakieś erupcje słowotwórcze, żeby było naprawdę pięknie, to chyba szkoda czasu na ten doktorat. Tylko „ościeniem z tkwiącej w gardle kości dźgam niedorzeczności rzeczywistości”? Absurd. Fikołki na trampolinie.
J.W.: Wiesz, rzecz w tym, że Lee, czy Palahniukiem to już się zajmą. Natomiast ty, Grzędowicz, Piekara, Komuda, Sobota czy Przybyłek jesteście dyskretnie usuwani sprzed oczu, jak to, co kotka przyniosła ze śmietnika. Nie dotyka cię ta ewidentna niesprawiedliwość?
M.L.K.: Nie bardzo. Staram się nie myśleć o tym w kategoriach sprawiedliwości. Krytycy, literaturoznawcy mają swoje zabawki, którymi się lubią zajmować. Nasze klocki, koniki i miśki wyraźnie im nie odpowiadają. Przecież na siłę nie będziemy ich wciskać. Ważne, żeby czytelnicy nie traktowali naszych książek jak cuchnącego prezentu od kotki.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
M.L.K.: Na szczęście nie ma ani oślich uszu jak król Midas, ani zielonej cery, żeby dało się go tak od razu odróżnić. Czym się różni, tak globalnie, każdy artysta i pisarz? Nie wiem, ciężko powiedzieć. Pewnie każdy czymś innym. Ale jeśli mam rzucić jedno hasło, to sądzę, że priorytetami. Czasem tworzenie, pisanie staje się ważniejsze od, powiedzmy, zarabiania. Co nie znaczy, że autor żyje powietrzem. Chodzi mi o to, że rasowy pisarz sam z własnej woli prawdopodobnie nie pójdzie wymyślać głupich tekstów reklamowych do agencji, jeśli tylko może utrzymywać się z pracy literackiej. A może się mylę. Zbyt ogólne to twoje pytanie.
J.W.: Masz rację, ogólne. Zatem doprecyzuję. Czy czujesz, że ciebie, pisarkę, artystkę, różni coś od nieartystów. Geniusz? Odrobina (lub ogrom) szaleństwa? Szały twórcze? A może nic. Ot, jesteś żoną, prowadzisz dom, a zarabiasz pisaniem i nic w tym niezwykłego nie ma.
M.L.K.: Bodaj by to były twórcze szały, to już by było nieźle! No pewnie, że się różnię. Chyba nawet bardziej niż mi się zdaje. Domu właściwie nie prowadzę, nie pamiętam, czy kiedykolwiek w życiu coś uprasowałam, nie sprzątam i nie piorę, ponieważ wśród wielu egzotycznych uczuleń mam też alergię na proszki do prania, detergenty i środki czystości. Od czasu do czasu coś ugotuję, bo kuchenna alchemia wydaje mi się zabawna, ale gotowanie to także jedno z hobby Jarka, więc on częściej się tym zajmuje, ponieważ jest silniejszy i zwykle wygrywa walkę o kuchnię. Na co dzień jestem pewnie nieznośnie ekscentryczna. Ale o to trzeba spytać raczej moich bliskich. Mam też inaczej ustawione pewne priorytety. Z życiem z pisania wiąże się ryzyko, stres, czasem nadmierna emocjonalność. Czy książka się spodoba? Jakie będą recenzje? Czy czytelnicy ją polubią? Czy będą jakieś wpływy, pieniądze? Jeśli tak, to kiedy, u licha? Oboje z mężem żyjemy w ten sposób. Na szczęście słynne „poczucie bezpieczeństwa” zapewniłby mi raczej kałasznikow lub ze dwa glocki. Inaczej byłoby nam ciężko.
J.W.: Są jakieś szanse na stabilizację? Dziesięć opublikowanych książek nie daje jeszcze sensownego dochodu? Liczysz na przekłady, karierę międzynarodową? Są na to widoki?
M.L.K.: Marzenia to piękna rzecz. Pomarzyć zawsze można. Zobaczymy. Na razie lepiej, jak radził Szajba ze „Złota dla zuchwałych”, po prostu myśleć pozytywnie. A nuż pomoże?
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
M.L.K.: Zabawne, od czasu Drugiej Wojny Światowej jednym z najlepszych systemów walki myśliwców jest walka w parze. Jeden atakuje, drugi osłania. Jeden ściga, drugi odwraca uwagę. Albo rzucają się na przeciwnika obydwa razem. To się naprawdę doskonale sprawdza. Oczywiście, to banał, ale każdy w sumie walczy samotnie. Czy to w literaturze, czy w życiu. W końcu sam musi stawić czoła problemom. Nikt, nawet najbardziej kochany, za niego tego nie zrobi. Ale, wracając do lotniczych metafor, dobrze, jeśli ktoś zaufany osłania mu wtedy ogon. Nie wiem jak się odnieść do cytowanej frazy, bo dzieci nie mam, a mój mąż także jest pisarzem fantastyki. Więc to nie jest zwykły partner i zwykły dom, w którym żyjemy. Myślę, że najtrafniej powiedzieć tak: Jesteśmy naprawdę niezłym teamem samotnych pilotów. I pilnujemy nawzajem swoich ogonów.
J.W.: Żadnej rywalizacji? Nigdy?
M.L.K.: Nigdy. To bez sensu. Podziałałoby na związek tylko destruktywnie. My oboje po prostu robimy to, co kochamy. Realizujemy w pracy swoje pasje i marzenia. I staramy się za każdym razem, żeby efekt był jak najlepszy. A potem książka wychodzi w świat i żadne z nas nie ma już najmniejszego wpływu na jej odbiór. Pochwały, nagrody, dobre czy złe recenzje napływają z zewnątrz. Nie dotyczą naszych relacji. Gdyby jedno obrażało się na drugie, że jego czy jej powieść została lepiej przyjęta, nasze życie zmieniłoby się w piekło. A przecież to byłaby czysta głupota i dziecinada.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
M.L.K.: To zależy. Dla Kinga to miliony na koncie i popularność rzędu rockowej gwiazdy. Dla mnie, możliwość pisania historii, których nikt nie „formatuje”, na tematy, które sama sobie wynajduję, własnym stylem i językiem i zarabianie na tym przynajmniej takich kwot, żeby móc się utrzymać. Jednym słowem, zawodowstwo.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
M.L.K.: Matko, co za pytanie! Dziękuję, na ogół czuję się dobrze. Nie wiem, te sfery się mieszają raczej nierozerwalnie. Stanowią część mojej osobowości. Oczywiście, kiedy spotykam się z przyjaciółmi, robię zakupy, kąpię się, wyjeżdżam na wakacje, nie myślę nieustannie o książkach. A jednocześnie, rzecz jasna, myślę. Właśnie gdy idę ulicą, gdy podróżuję, kiedy dokładam do komina albo sprzątam liście na działce. Często wystarczy monotonna czynność i bach, nagle okazuje się, że o wiele przyjemniej posłuchać toczącej się w głowie rozmowy, albo obmyślić następną scenę do pisanej właśnie powieści. Nie zrozum mnie źle. Nie budzę się rankiem, przewracam oczami i stękam z zachwytem: Boże, co ze mnie za literat! Jak ja cały czas żyję sztuką! No jak ja żyję, psiamać! Mój świat, nasz świat, Jarka i w dużej mierze moich rodziców, jest raz na zawsze przerośnięty prozą. Tu się czasem mówi cytatami nawet tego nie zauważając, nie po to, żeby się popisać, tylko dlatego, że to naturalne. A jeśli pytasz, czy obracam się w jakimś środowisku, w którym absolutnie nie jestem znana jako pisarka, tylko, powiedzmy miłośniczka snookera, to nie.
J.W.: Gdyby miałaś przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
M.L.K.: Czasem robię za głęboki reaserch. Potem, pisząc opowiadanie, powieść, jestem pewna, że czytelnik wszystko wie i rozumie, bo ja wiem. Sprawdziłam, odnalazłam, dowiedziałam się i teraz sądzę, że odbiorca także swobodnie orientuje się w temacie. A to błąd. Mam chyba za dużą niechęć do łopatologicznych tłumaczeń. Swoją drogą, czasem czytelnicy reagują tak, „że ręce opadają po obydwu stronach ciała”. (To akurat cytat z tłumaczonej na żywo z angielskiego „Kamasutry”. Dla mnie bomba). No bo co możesz powiedzieć, gdy się dowiadujesz, że Ruda Sfora to metafora postępującego globalizmu i kapitalistycznej gospodarki? Tu nie pomogą żadne dodatkowe tłumaczenia. I drugi problem, choć w sumie nie wiem, czy to naprawdę poważny błąd. Może w sumie wychodzi opowieści na dobre. Czasem nie dociskam gazu do dechy. Chciałabym zrobić daną scenę ostrzejszą, drastyczniejszą, bardziej emocjonalną, ale cofam się, zatrwożona że przegnę. Kiedyś, kiedy jeszcze oprócz pisania, marzyłam o robieniu filmów, miałam nadzieję, że stworzę taką scenę, której widzowie dosłownie nie będą w stanie znieść, ale równocześnie nie odejdą od ekranu z ciekawości jak to się skończy. W sumie dość naiwne pragnienie. Dzisiaj wiem, że autor powinien cały czas utrzymywać kontrolę nad utworem, chociaż kusi mnie, żeby czasem pojechać po bandzie.
J.W.: W jakim sensie pojechać po bandzie? Pokazać „strumień świadomości” i „wyobraźnię wyzwoloną” (śmiech)? Czemu tego nie zrobisz? Musisz dbać o reputację (śmiech)?
M.L.K.: Nie narzekam na zniewolenie wyobraźni. Strumień świadomości? W sensie joyce’owskim? Dlaczego nie? Może kiedyś spróbuję. Chodzi mi raczej o drapieżność, skrajną emocjonalność, nawet drastyczność. Ale z takimi ekstremalnymi scenami lepiej uważać. Czasem wcale nie są lepsze niż fraza stonowana, kipiąca od uczuć, ale ukrytych, ulokowanych pod powierzchnią narracji. A „reputację” po „Upiorze” pewnie i tak mam nadszarpniętą.
J.W.: Nadszarpniętą w środowisku fantastów, czy w ogóle? I powiedz, jakie powody tego nadszarpnięcia?
M.L.K.: W szufladce z „panią od aniołków”. „Upiorny” cykl nie obejmował książek szczególnie łatwych ani pogodnych. Tematyka, treść, język, stylizacja stanowiły nieco większe wyzwanie, a książki istotnie różniły się od tego, z czego jestem szerzej znana. Może podpadłam więc niektórym czytelnikom, a może raczej rozszerzyłam ich krąg. Wolę tę drugą opcję.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
M.L.K.: Na razie najbardziej chyba jestem dumna z „Upiora Południa”. A co planuję osiągnąć? Rozwijać się. Zaskakiwać. Pisać coraz lepsze książki. Tylko tyle i aż tyle.
J.W.: Ile pomysłów czeka na realizację? Co po „Zbieraczu burz”?
M.L.K.: Sporo. Wiele wskazuje na to, że po „Zbieraczu” pojawi się humoreska utrzymana w klimacie space opery. Tego jeszcze nie robiłam, prawda? Na swoją kolej czeka też dość mroczny i mistyczny horror, oraz duży projekt zbliżony raczej do science fiction. A może pojawi się coś nowego, co znów zepchnie te tematy na dalszy plan. Zobaczymy. W każdym razie mam dość pracy na kilka sezonów.
J.W.: Powiedziałaś „humoreska”. Im jestem starszy, tym bardziej lubię pośmiać się przy książce i tym bardziej interesuje mnie komizm, muszę więc zadać ci pytanie o humor. Czy jest w pisaniu konieczny? Czy książka, która choć raz cię nie rozbawi, ma szanse zapaść ci w pamięć? I jeszcze jedno. Humoru, jak wiadomo, są dwa rodzaj: cienko szyta ironia, lub rubaszne, gargantuiczne rechoty z, jak to Bachtin mawiał, dołu materialno-cielesnego. Jaki ty humor preferujesz i dlaczego? Masz w ogóle jakieś preferencje w tym względzie?
M.L.K.: Humor jest bardzo potrzebny, tak w powieści jak i w życiu. Jasne, że książka bez elementów komicznych może być kamieniem milowym na drodze czytelnictwa. Nie przypominam sobie niczego komicznego w „Absalomie, Absalomie” lub „Światłości w sierpniu”. Z drugiej strony ten sam mroczny, ponury Faulkner pod koniec życia stworzył tak uroczą i zabawną książkę jak „Koniokrady”. Czyli potrafił. Wystarczy chyba przeczytać to, co do tej pory napisałam, żeby się przekonać, że „czerep rubaszny” raczej nie dla mnie. Humor z gatunku seriali o rodzinie Popsutych czy koszmarne „Lody na patyku” wywołują u mnie raczej niestrawność niż śmiech. A co mnie bawi? „Trzech panów w łódce”, „Paragraf 22”, gorzkie absurdy Vonneguta, „Autostopem przez galaktykę”, „Brudna robota” Moora. „Rodzinka” Guarechiego. Piosenki i skecze z Kabaretu Starszych Panów. A czasem takie słodkie głupoty jak komedia „Producenci” czy „Zabawna historia, która zdarzyła się w drodze na Forum”. W sumie dość różne rzeczy.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
M.L.K.: Też pytanie! Ja porządna dziewczyna jestem, dla mnie sexy jest mój mąż! A literatura? To jedna z bardzo ważnych osi napędowych świata. Mam nadzieję, że nie tylko mojego.
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
M.L.K.: Ja też dziękuję. Było fajnie i nośnie. Mam nadzieję, że zaprezentowałam się czytelnikom i tobie z nieco niespodziewanej strony. Nie był to może wywiad rzeka, ale na pewno strumień. I naprawdę miło było w nim pobrodzić.
J.W.: Myślę, że wielu takiej cię nie znało, wielu też zaskoczyłaś totalnie. Raz jeszcze pięknie dziękuję.
.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.