Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Grażyna Jeromin-Gałuszka: W ogóle się nad tym nie zastanawiam.
J.W.: Uważasz, że autorzy nie powinni się takimi sprawami jak ich kariera zajmować?
G.J-G: Ależ powinni – pisząc. I ja to robię.
J.W.: Przepraszam, że ja tak o tej „karierze”, ale muszę. Muszę, bo uważam, że twoje podejście jest bardzo ciekawe. (Śmiech.) Wygrałaś na siedleckim Festiwalu Literatury Kobiecej Pióro i Pazur w dwóch kategoriach: w „Piórze” i nagrodę magazynu „Piękno i Pasje”. Siedzieliśmy przy jednym stole na imprezie po gali ogłoszenia nagród i miałem wrażenie, że w ogóle się nie cieszysz? Co mnie, jak już ci mówiłem wtedy, zaskoczyło. Powiedz: ucieszyłaś się choć trochę z tej nagrody, jak już wróciłaś do domu? Znaczy dla ciebie cokolwiek, że wygrałaś w naprawdę mocno, a na pewno licznie obsadzonej konkurencji, i to aż dwukrotnie?
G.J-G: Bardzo się cieszyłam i naprawdę wiele to dla mnie znaczy, bo wiem, że książki biorące udział w konkursie przeszły najpierw selekcję ze strony czytelniczek, a dopiero potem dobrały się do nich jurorki – kobiety, jak oboje wiemy, na poziomie. Świadomość, że coś co się robi, robi się dobrze, to przyjemne uczucie. Byłam jednak trochę stremowana i trochę obco się czułam w środowisku, w którym wszyscy się znają – i z autopsji i z kontaktów w Internecie. Może następnym razem będzie lepiej.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
G.J-G: W pierwszej klasie podstawówki napisałam pierwszą książkę i sama ją sobie wydałam – złożyłam kilka zapisanych kartek, zszyłam nitką i wypożyczałam dzieciakom na wsi. Kompletnie nie pamiętam o czym to było.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
G.J-G: Ani mnie to ziębi, ani grzeje. Piszę to, co mi w duszy gra. Jeśli ludzie lubią nazywać różne rzeczy, to niech sobie nazywają. Akurat ta nazwa nie jest najgorsza. Ja w każdym razie się nie obrażam, gdy moje książki są w tej grupie klasyfikowane. Ani się tego nie wstydzę.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
G.J-G: Myślę, że przydałaby się większa selekcja przy wydawaniu tzw. literatury kobiecej. Jak i każdej innej. To by trochę pomogło książkom, które są całkiem nieźle napisane, giną jednak w masie nic nie znaczącej pisaniny. Krytycy od tego są, żeby narzekać (zwłaszcza, gdy mają rację). Gdyby wszystkie książki były idealnie napisane i piękne, nie mieliby co robić. Konstruktywna, uczciwa krytyka jest potrzebna. Gorzej gdy, podobnie jak za pisanie, biorą się za to wszyscy. Nie cierpię zbytnio z tego powodu, że o moich książkach w tygodnikach kulturalnych się nie pisze.
J.W.: A jak myślisz, czemu się nie pisze? Jak to jest, że pisma kobiece, tygodniki opinii i dzienniki także przegapiają takie zjawiska, jak ty, Danuta Noszczyńska czy – by podać tylko nazwiska z wierzchołka góry lodowej –Maria Ulatowska?
G.J-G: Pytanie, czy ja, Danusia Noszczyńska lub pani Ulatowska, to jakieś zjawiska? Może po prostu autorki przyzwoicie napisanych książek, a tych jest poza wyżej wymienionymi chyba całkiem sporo. Może o wszystkich nie da się napisać. Może nie mieścimy się w pewnych kryteriach… Może trzeba napisać w przyzwoity sposób nudną jak flaki z olejem książkę, żeby zadośćuczynić snobistycznym gustom. Ja nie będę próbować.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
G.J-G: Szczerość. Świat w moich książkach jest wymyślony, ale to mój świat.
J.W.: Jest on poprawioną wersją świata, w jakim żyjesz? Jego lepszą wersją?
G.J-G: Poprawioną na pewno nie, bo w moich książkach, obok pięknych, dzieją się także rzeczy okropne i zwykle nie kończą się szumnym happy endem. Lepszą? Może w pewnym sensie. W takim, że więcej w nich prawdziwych ludzi, niż w rzeczywistym świecie.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły poza szczerością?
G.J-G: Siadam i piszę to, co mi podsunie wyobraźnia. Mam już pewne wyrobienie, jakieś przygotowanie (scenariuszowe, więc można powiedzieć techniczne) – to wszystko pomaga, gdzieś w podświadomości tkwi i jakoś tak w odpowiednim momencie samo z siebie wychodzi. Gdybym się zaczęła zastanawiać, w którym momencie co dokładnie napisać, żeby to się trzymało jakichś zasad (nie mam pojęcia jakich) nic by z mojego pisania nie wyszło. Nie ma w moich powieściach scen erotycznych, jednak nie dlatego, że tak sobie to z góry gdzieś na początku założyłam. Po prostu nie widzę takiej potrzeby.
J.W.: Wrócę jeszcze do świata Magnolii. Dlaczego ten twój pensjonat taki zaniedbany, taki nie-stylowy? (Śmiech.) Złośliwie chciałaś przełamać schemat, rozbić stereotyp?
G.J-G: Nie. To miejsce takie właśnie jest. Knajpa na ostatnim zadupiu w Bieszczadach tak właśnie wygląda (dobudowałam jej tylko piętro, żeby Doris i Filip mieli gdzie mieszkać). Coś widać w sobie ma, skoro już przy drugim pobycie zobaczyłam tam oczami wyobraźni wszystkie pałętające się po niej bohaterki. A przy pierwszym Filipa, jak zmaga się z tymi nieistniejącymi schodami w górę. Miałam miejsce, bohaterów – historia sama się stworzyła.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
G.J-G: Tworzenie postaci, nadawanie im właściwości, ciekawość – do czego są zdolne.
J.W.: Zdarza ci się, że bohaterowie zaczynają żyć własnym życiem, robić rzeczy, których nie przewidywałaś? Jak wtedy reagujesz?
G.J-G: Przeważnie tak jest. Nigdy nie mogę ich utrzymać w ryzach. Robią co chcą i grają mi na nosie. Wtedy bardzo się cieszę, bo wiem, że nie są z papieru.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
G.J-G: Pierwsze trzydzieści stron.
J.W.: Dlaczego? Czym jest dla ciebie to pierwsze trzydzieści stron?
G.J-G: Bohaterowie są jeszcze niemrawi, jeszcze nie wiadomo o co im chodzi i co z tego, czy tamtego wyniknie. Na tym etapie powoli buduje się fabuła. Około dwudziestej strony pewne sprawy mi się precyzują, nawet jeśli coś zupełnie innego sobie zakładałam. Jest jakiś zarys historii, którą chcę opowiedzieć i moi bohaterowie zaczynają żyć pełną parą. To nie znaczy, że w którymś momencie nie odbiję w zupełnie inną stronę i nie zacznę opowiadać całkiem innej historii z zupełnie innym zakończeniem. Tak też bywa.
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć książkę? Miałaś chwile zwątpienia?
G.J-G: Nigdy nie napisałam książki w dwa miesiące. Ale pół roku mi wystarczy. Pierwsze trzydzieści stron piszę przez dwa, trzy miesiące, później już leci. Przy każdej książce mam takie chwile. Ale jakoś udaje mi się wytłumaczyć samej sobie, że dla jednej chwili nie warto wszystkiego kasować i zaczynać od początku. Wystarczy ruszyć głową, dotrzeć do niższych pokładów wyobraźni i coś tam z nich jeszcze wydobyć – przeważnie się udaje.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
G.J-G: Praca fizyczna. Na przykład rąbanie drewna.
J.W.: O! To mnie zaskoczyłaś. W jaki sposób rąbanie drewna może zmotywować do pisania? Wolisz odciski od długopisu niż od siekiery i rąbanie przypomina ci o tym? (Śmiech.)
G.J-G: Żartujesz. Praca fizyczna to dla mnie relaks i przyjemność. A jak już się zrelaksuję, to nie mam żadnego usprawiedliwienia – trzeba siadać i pisać. Od razu uprzedzam Twoje kolejne pytanie. Pisanie też jest dla mnie przyjemnością, ale trochę bardziej wyczerpującą. I, jak każdej przyjemności, tak i tej, ma się czasem dość.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
G.J-G: Nie czytam poezji od dawna. Po prostu w którymś momencie życia przestałam.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które ją uformowało?
G.J-G: G.G. Marquez „Sto lat samotności”. Czytałam już ze sto razy (a może i więcej) i za każdym razem coś nowego odkrywam. Coś mnie zaskakuje. Nic mnie tam nie nudzi, nie omijam zdań, wszystko jest doskonałe, każde słowo obok drugiego. I Elias Canetti „Auto da fe”.
J.W.: A zdarza ci się czytać współczesną literaturę? Książki koleżanek-pisarek, jakieś hity, o których głośno w mediach?
G.J-G: Hity, o których głośno w mediach, przeważnie nie nadają się do czytania. Ale czytam, kierując się czasem uznaniem krytyki, czasem czym innym, nie wyłączając przypadku, bo ciągle poszukuję literatury dla siebie. Książki, która mnie zaskoczy, pochłonie, jak wyżej wymienione.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
G.J-G: Nie znam się na tym, nie zastanawiam, nie mam czasu, więc nie będę pleść wydumanych bzdur. Najważniejsze, żeby z założenia nie naśladować nic na siłę. Nie małpować. Uczyć się od mistrzów, ale dawać coś z siebie. Autentyczność zawsze będzie w cenie.
J.W.: Jakich mistrzów masz na myśli, poza Marquezem i Canettim? Czego się od nich uczyłaś i uczysz?
G.J-G: Przeszłam wszystkie etapy. Na pewno nie wymienię wszystkich, ale przynajmniej spróbuję. Więc był Prus i Żeromski, Tołstoj i Dostojewski, Herman Hesse i Vonnegut, i gdzieś między nimi Tomasz Mann, Fitzgerald, Hemingway i wielu innych. Ale pierwsza książka, która mnie zadziwiła, to „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa, potem „Wykład profesora Mmaa” Themersona, a potem długo nic, bo bardzo modna stała się literatura iberoamerykańska, więc z przekory nie czytałam. Nie wiem, w jakich okolicznościach dorwałam się do Marqueza, być może nie miałam nic innego do czytania, ale od tamtej pory nie przestaję go czytać. Czego się od nich uczę? Pięknego języka, lekkości, jednak mistrzowie uczą chyba przede wszystkim pokory.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
G.J-G: Nigdy nie napisze się wszystkiego. I chyba nie ma takiej potrzeby. W wielu przypadkach książce mogłoby to po prostu zaszkodzić. Lepiej – tak. Zawsze można napisać lepiej i tylko z tego powodu miewam wyrzuty. O milionie rzeczy jeszcze nie napisałam. Nie są to jakieś konkretne tematy, bo ja nigdy nie zaczynam od tematu. Od miejsca – prawdziwego (które czymś zainspiruje) lub wymyślonego i jak już je mam, to zaczynają się po nim pałętać różne postacie, przeważnie kobiety. I co mam z nimi zrobić? Daję im historię, a one doskonale się w niej odnajdują.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
G.J-G: To może autorzy z tak zwanej wyższej półki. My, kobiety tworzące w tym kraju kobiecą literaturę, rozprawiamy się chyba ze swoimi tematami. Gdybym pisała o czymś mi obcym, na pewno nie czułabym się z tym tak dobrze, jak się czuję.
J.W.: A jakieś sfery tabu? Rejony mniej bezpieczne literacko niż tematy kobiece dobre dla literatury kobiecej – interesuje cię to, kusi?
G.J-G: Być może jakiś temat tabu kiedyś mnie zainteresuje i zechcę o nim napisać, ale nie z tego powodu, że jest tabu. To musi wyniknąć ze mnie, z jakiejś potrzeby wewnętrznej, coś w tym stylu. No i jest taki temat… Powieść o przetrwaniu w bardzo surowych warunkach, w bardzo dalekiej przyszłości, ale to nie będzie książka science fiction, tylko o naturze człowieka i o naturze masy, a także silnie wpisanej w tę naturę potrzebę posiadania rzeczy. Mam już tytuł – „Legenda” i około stu stron, ale muszę się do pisania dalszego ciągu solidnie przygotować.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
G.J-G: Mój czytelnik powinien być przygotowany na swego rodzaju odlot. Na odrobinę szaleństwa. Na prawdziwy zupełnie zmyślony świat. Mile widziany dystans.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
G.J-G: Każdy artysta chyba jest trochę zakręcony, choć nie po każdym to widać. A poza tym jest mniej lub bardziej zwyczajnym człowiekiem. Z akcentem na mniej.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
G.J-G: Co mam powiedzieć? Mam męża, dzieci – chyba nie jestem pisarką.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
G.J-G: Sukces jest wtedy, gdy coś wartościowego zdobywa uznanie. A sezonowa popularność… Kolejny sezon należy do kogo innego. W pierwszym przypadku zależy od talentu. W drugim często od przypadku, czasem od głupoty.
J.W.: Co masz na myśli, mówiąc, że to zależy od głupoty?
G.J-G: To, że trzeba mieć nie po kolei w głowie, żeby niektóre książki czytać. I kupować (masowo), śrubując nakłady. Wybacz, nie będę wymieniać tytułów, więc nawet nie próbuj.
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
G.J-G: Są takie momenty, że trzeba się zająć domem, zakupami, spotkać się ze znajomymi itd., i trzeba to oddzielić. Nie czuję się jak rąbnięta, oderwana od życia artystka, wokół której wszystko powinno się kręcić. Wykonuję masę prozaicznych zajęć i staram się to robić dobrze.
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
G.J-G: Przydałoby mi się trochę okiełznania. Wyrzuciłabym sobie masę źle napisanych zdań. I pośpiech nie byłby tu okolicznością łagodzącą.
J.W.: Jesteś maniaczką stylu? Potrafisz godzinami siedzieć nad jednym zdaniem?
G.J-G: W życiu! Pisanie dość łatwo mi przychodzi, ale nie jestem mistrzem. Za to dość surowym czytelnikiem. Czytam więc, nie podoba mi się to, co napisałam i zadaję sobie pytanie: „Dlaczego nie spostrzegłam tego wcześniej?”.
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planuje osiągnąć – w życiu, w literaturze?
G.J-G: Największe osiągnięcie, to czytelnicy. Z książki na książkę coraz ich więcej. Mam dom, rodzinę, piękne miejsce do życia… Chciałabym jeszcze napisać kilka książek. I jedną taką, która mnie sama zadziwi. To może się udać.
J.W.: Jak oceniasz wpływ nowoczesnych mediów na życie literackie? Tych wszystkich fejsbuków, kindlów, portali? Dzięki temu jest żywiej i ciekawie, czy tylko zamętu więcej? Podoba ci się ta demokratyzacja sztuki, która pojawiła się i dominuje wraz z postępem technicznym?
G.J-G: Może komuś tu potrzebne, dobrze się z tym czuje – proszę bardzo. Dla mnie czas jest zbyt cenny, by go marnować na nic do niczego nie wnoszące komentarze, „rozmowy” o niczym. Może to wszystko się z czasem uspokoi, ludzie zaczną mieć dość, znajdą sobie coś innego. Może przez jakiś przypadek obróci się to w dobrym kierunku. Każdy ma wybór. Ktoś siedzi godzinami na fejsie, a ja na werandzie z psami. Ale ja mam werandę. I psy.
J.W.: Jeszcze jedno w związku z mediami nowymi itd. Czujesz się „przeniknięta ilością” rzeczy, osób, wszystkiego w dzisiejszym świecie? Dręczy cię może Gombrowiczowska myśl, że bycie „jednym z dziesięciu tysięcy”, jak na przykład w starożytnych Atenach, to coś zupełnie innego niż bycie jedną z siedmiu miliardów obywateli zglobalizowanego świata XXI wieku?
G.J-G: W ogóle mnie to nie dręczy, bo mam swoje miejsce na ziemi. Miliardy istnień mnie nie przytłaczają, ani to, że jestem jedną z nich. Potrafię się z pewnych spraw wyłączyć, ale mam do tego warunki. Niektórzy nie mają, wtedy tylko dwie opcje do wyboru: albo z prądem, albo pod prąd. Wkurza mnie tylko to, że wszystko jest teraz publiczne. Że ludzie nie mają opamiętania w sprzedawaniu swojego prywatnego życia. Że robi się wielki szum wokół małych rzeczy. Że dobre, cenne, wspaniałe rzeczy w tym wielkim szumie medialnym najczęściej giną.
J.W.: Co na przykład ginie?
G.J-G: Zwyczajność. Nie mylić z przeciętnością. Prawdziwe zachowania, prawdziwe relacje, bez pozy, bez lansowania się i bez na oko widocznej sztuczności. Nie wiem, jak to inaczej opisać…
J.W.: Pewien filozof z Europy Środkowej powiedział, że są trzy role intelektualisty: prorok, który tworzy i rzuca wizje przyszłości; sędzia – ten osądza czas, historię, rzeczywistość; w końcu świadek, który świadczy o czasie i miejscu. Która z tych ról jest ci najbliższa i dlaczego?
G.J-G: Rola świadka mi pasuje. Chodzę sobie po tym pięknym świecie, pełnym dobrych i złych rzeczy i coś z tego wszystkiego staram się zrozumieć.
J.W.: Ale jeszcze w nawiązaniu do poprzedniego: ten sam filozof powiedział, że Zachód, zachodni intelektualiści zawłaszczyli rolę „proroka” i „sędziego”, zostawiając dla reprezentantów kultur niższych, takich jak np. wschodnioeuropejskie, rolę „świadka”. Czy to by nie tłumaczyło, dlaczego na przykład Andrzej Stasiuk i niektórzy jeszcze nasi pisarze „świadkujący” mają pewne wzięcie na Zachodzie, a nasi współcześni „prorocy” i „sędziowie”, a także nasi awangardziści – poza kilkoma wyjątkami, zazwyczaj na stałe zresztą mieszkającymi na Zachodzie – nie?
G.J-G: Na to pytanie już chyba odpowiedziałam. Każdy powinien robić to, co mu w duszy gra, a nie to, co inni grają. Autentyczność, szczerość sprawdzają się zawsze i tym może Zachód da się jeszcze zadziwić, albo przynajmniej zainteresować.
J.W.: A technika, jej zdobycze najnowsze? Czy tylko pisarze fantastyczni powinni się nią interesować? Czy nie jest tragiczne, że w poezji współczesnej więcej znajdziesz „muren i moren” niż telefonów komórkowych, mejli, esemesów, skajpów, wideoczatów (ten słownik jest uważasz, że poeci współcześni polscy często zachowują się tak, jakby bawili się w pisanie wariacji na temat liryki sprzed stu albo dwustu lat, pełnej słońc, księżyców, gwiazd i nawet łąk, a nie widzieli za bardzo – i nie mieli chęci dostrzec – co jest tu i teraz, pod ręką? Jakby kompletnie nie mieli siły się z tym zmierzyć, wymyślić dla tego poetyki?
G.J-G: Ale znajdzie się może wreszcie jakiś poeta, który coś z tym zrobi i o to chyba chodzi. Wtedy reszta ocknie się z nosem w sonetach Petrarki i albo coś z tym zrobi, albo nie.
J.W.: Gdybyś mogła kazać polskim krytykom współczesnym przeczytać jakichś polskich poetów i prozaików dwudziestowiecznych jeszcze raz, jakie nazwiska byś wskazała?
G.J-G: Nie chciałabym nikomu nic kazać. Każdy ma swoje preferencje. Jeden woli rybki, inny akwarium.
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
G.J-G Bardzo łatwo. Wydawnictwo Prószyński ogłosiło konkurs na powieść. Powiedziałam sobie: Teraz, albo nigdy. Napisałam „Złote nietoperze” i wygrałam.
J.W.: W ogóle cię to nie zaskoczyło? Ot, przyszłam, pokazałam, co umiem – i wygrałam? (Śmiech.)
G.J-G: No, trochę mnie zaskoczyło. Ale nie jestem taka skromna, jak ci się wydaje. Wiedziałam, że napisałam nienajgorszą powieść, myślałam jednak, że znajdzie się wielu, którzy napiszą lepiej.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
G.J-G: Wszystkie moje książki wydaje od tamtej pory Prószyński. Ani jedna nie została odrzucona.
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
G.J-G: Nie było dotąd trudnych momentów.
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
G.J-G: Przez kilka dni jest okej. To ciężka praca, więc również i fizycznie odpoczywam, oddycham i nic mnie nie obchodzi. A potem już coś zaczyna chodzić po głowie, rodzą się bohaterki i wszystko zaczyna się od początku.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
G.J-G: Zamierzam napisać jeszcze wiele książek. Co to będzie? Na pewno nie to, co sobie na początku wymyśliłam. A tak poważnie: kolejną piękną historię dla moich czytelniczek (i może paru czytelników).
J.W.: Możesz zdradzić, nad czym teraz pracujesz? Tytuł, zarys fabuły – żeby zaciekawić czytelników?
G.J-G: To będzie „Złoty sen”. Może moja ostatnia książka, skoro od „Złotych nietoperzy” zaczęłam. Oczywiście, to żart. Mam nadzieję. Młoda kobieta czeka na swoją kolej u fryzjera. Przez szybę dostrzega męża, światło jej życia, stojącego po drugiej stronie ulicy i już chce do niego zamachać, gdy nagle widzi (tak widzi – to nie przejęzyczenie), co on mówi do obcego, przypadkowego faceta: „Przed wieczorem spaceruje z psem koło starej cegielni. Zabij ją.” Co to ma wspólnego z bohaterką szukającą klimatów dzieciństwa w starym kurorcie i dlaczego tę historię zaczyna opowiadać mężczyzna, który wrócił ze Stanów, gdzie tyrał po dwanaście godzin na dobę dla jednego z koncernów naftowych, czytelnik dowie się po kawałku. Nie mam zielonego pojęcia, jak ją skończę.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
G.J-G: Jeśli komuś to potrzebne, ta jakiś sens w tym jest. Pisania można uczyć, ale nauczyć się chyba nie da. To moje zdanie. Mogę się mylić.
J.W.: Kim byłaby idealna Grażyna Jeromin-Gałuszka w idealnym wszechświecie?
G.J-G: Nie wiem, czy bym chciała żyć w idealnym świecie. Zanudziłabym się na śmierć. Ale… może tancerką.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
G.J-G.: Jasne!
J.W.: Dziękuję ci bardzo za rozmowę.
Fot. Wojtek Ostrowski, Leszek Gałuszka.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.