Jakub Winiarski: Kilka słów o tobie. Kim jesteś w literaturze? Jak widzisz obecnie swoją postać i swoją literacką karierę? Jak lubisz o tym mówić, a jak nie lubisz?
Agnieszka Walczak-Chojecka: Jestem w literaturze od bardzo dawna, bo swój pierwszy wiersz podyktowałam mamie, gdy miałam pięć lat, ale też od bardzo niedawna, gdyż moja debiutancka powieść ukazała się niecały rok temu. Jako dziecko przyglądałam się twórczej pasji mojego taty literata i chciałam być taka jak on. Będąc młodą osobą nie wyobrażałam sobie innego zajęcia jak tylko artystyczne. Oprócz poezji spod mojego pióra wychodziły też teksty dziennikarskie i tłumaczenia z języka serbskiego. Równolegle pociągały mnie inne twórcze dziedziny – malarstwo i gra aktorska (zagrałam nawet jedną z głównych ról w filmie „Grzechy dzieciństwa”.) Śpiewałam też w zespole awangardowym. Może właśnie to rozstrzelenie zainteresowań w różnych kierunkach sprawiło, że na koniec zamiast skupić się na którejś z dziedzin sztuki, trafiłam do biznesu i utknęłam w nim na dwadzieścia lat. Choć wydałam już dwie powieści i pracuję nad kolejną, jestem na początku literackiej drogi. To jednak przyjemne uczucie, bo wszystko przede mną, a pisanie jest moim przeznaczeniem.
J.W.: Wierzysz w przeznaczenie? Jakie w takim razie jest twoje?
A.W-Ch.: Wierzę, że od przeznaczenia nie można uciec, prędzej czy później nas dopadnie i przyciśnie do muru. Ale chodzi mi o przeznaczenie dotyczące tego, czym się w życiu zajmujemy, a nie wszystkiego co nas spotyka. Uważam, że jeśli jesteśmy pozytywnie nastawieni do świata, to dobra energia do nas wraca, więc pod tym względem na pewno mamy wpływ na swój los. Co do mojego zajęcia, to tak jak już mówiłam, wierzę, że powinnam pisać.
J.W.: Od kiedy wiedziałaś, że chcesz pisać?
A.W-Ch.: Myślę, że odpowiedziałam już na to pytanie – od wczesnego dzieciństwa, ale potem zawiesiłam moje pragnienie na kołku na długi czas.
J.W.: Czym jest dla ciebie określenie literatura kobieca? Etykietką, która pomaga? Etykietką, która przeszkadza? Czymś jeszcze innym?
A.W-Ch.: Jako marketingowiec z zawodu wiem, że etykietki są czasem potrzebne, choćby po to, by tzw. grupa docelowa mogła się łatwiej zidentyfikować z tzw. produktem. Mówię z tak zwanym, bo w przypadku literatury nie lubię tego określenia. Dla mnie nazwa literatura kobieca oznacza po prostu książki należące do literatury popularnej, napisane z myślą o kobietach, poruszające problemy, które są im bliskie. Nie widzę w tej nazwie nic pejoratywnego, choć oczywiście wiem, że znajdą się tacy, dla których tego typu pisanie jest czymś gorszym. Myślę jednak, że dla nich ta etykieta też powinna być ułatwieniem, by nie sięgać po książki, które po prostu nie są przeznaczone dla nich.
J.W.: Dlaczego ta literatura kobieca jest tak po macoszemu traktowana przez opiniotwórcze dzienniki, tygodniki, portale kulturalne? Jak to jest, że tyle osób ją czyta, a krytycy tak bardzo na nią narzekają? Co o tym myślisz?
A.W-Ch.: Tylko czy krytycy rzeczywiście na nią narzekają? Moim zdaniem raczej się nią nie zajmują. Dzieje się tak dlatego, że uważają się za ludzi z wysublimowanym gustem literackim, którzy powinni sięgać głównie po pozycje nowatorskie. A literatura kobieca bywa często dobrze napisana, jest porywająca, emocjonująca, ale nie nowatorska. Trudno więc się chyba krytykom dziwić. To tak samo jak z opiniotwórcami zajmującymi się sztuką kulinarną. Z chęcią opiszą oni wykwintne dania, ale nie będą się zachwycać zwykłym schabowym, czy kaszanką, nawet jeśli to te ostatnie królują na polskich stołach i są często bardzo smaczne.
J.W.: Nie jest jednak trochę szkoda, że przynajmniej niektóre zjawiska literackie w tej literaturze kobiecej nie są doceniane tak, jak na to zasługują?
A.W-Ch.: Pewnie, że szkoda. W idealnym świecie powinni istnieć krytycy specjalizujący się w literaturze popularnej i media, które by promowały najlepsze pozycje z tego gatunku. Niestety obecnie zamiast fachowej, konstruktywnej krytyki, która pomagałaby czytelnikom na łatwiejsze zorientowanie się w ofercie, a autorom podpowiadała, co powinni w swej prozie pielęgnować, a w których obszarach się rozwijać, mamy teksty często bardzo młodych i niezbyt wyrobionych pod względem literackim, nie mówiąc już o samym stylu, blogerów. I tak szczęście, że w ogóle ktoś zajmuje się literaturą kobiecą i ją promuje. Zdarzają się też całkiem fachowo napisane recenzje.
J.W.: Co jest dla ciebie najważniejsze w pisaniu?
A.W-Ch.: Umiejętność zawładnięcia uwagą czytelnika i wywoływanie w nim emocji.
J.W.: Jak to osiągasz?
A.W-Ch.: To trudne pytanie, bo z racji tego, że nie chodziłam na żadne kursy pisania (oprócz jednego kilkugodzinnego z Tobą), to robię to intuicyjnie. Uwagą czytelnika staram się zawładnąć poprzez dynamiczną akcję i jej nieoczekiwane zwroty. Lubię też zaskakujące pointy. Co do wywoływania emocji to wydaje mi się, że szczególnie w „Gdy zakwitną poziomki” wykazałam się umiejętnością umiejętnego budowania portretu psychologicznego kobiety i zaglądania w jej duszę. Jak? Znów poprzez dzianie się, ale także dzięki ciekawym wewnętrznym monologom. Staram się, by wszystkie elementy powieści, włącznie z opisami pejzaży, były tak ze sobą połączone, by poruszały czułe struny w czytelniku.
J.W.: Czy przy pisaniu trzymasz się jakichś zasad? Masz swoje pisarskie reguły?
A.W-Ch.: Moja główna zasada jest taka, że sama muszę się dobrze bawić. Wierzę, że wtedy i czytelnik będzie miał radość z czytania moich książek. Innych reguł jeszcze się nie dorobiłam. Przy obu powieściach moje pisanie wyglądało zupełnie inaczej. „Dziewczyna z Ajutthai” napisała mi się w zasadzie sama, z wielką łatwością, ale bez większej wstępnej pracy koncepcyjnej. Powieść „Gdy zakwitną poziomki” przemyślałam już bardzo dokładnie, przed jej napisaniem zrobiłam poważny research, sporządziłam dużo notatek, wiedziałam jak potoczy się cała fabuła. I mimo to na koniec okazało się, że ciąża jednej z bohaterek trwa osiemnaście miesięcy…. Więc musiałam jeszcze raz uporządkować wszystko w czasie. Do kolejnej książki, której pisanie chwilowo zawiesiłam, zrobiłam szczegółowy plan rozpisany na żółtych karteczkach przyklejonych do wielkiej płachty papieru. Natomiast do powieści, którą właśnie zaczynam, napisałam porządny konspekt. Chyba jest tak, że każda książka wymaga innego rodzaju przygotowań i pisarskiej metody.
J.W.: Poważny research, mówisz. To jak to wyglądało w praktyce?
A.W-Ch.: „Gdy zakwitną poziomki” to opowieść o kobiecie, która pragnie zbyt mocno. To studium tego, ile jest w stanie znieść i poświęcić dziewczyna, która bardzo pragnie mieć dziecko. Ponieważ na szczęście sama nie miałam traumatycznych doświadczeń z tym związanych, więc przed napisaniem tej książki musiałam dobrze się przygotować i to w dwóch aspektach. Moja przyjaciółka, której historię zawarłam w głównym wątku książki, pomogła mi zrozumieć stany emocjonalne, przez które przechodzi para walcząca o to, by zostać rodzicami. Na wiele pytań odpowiedziała mi też znajoma psycholog, która zajmuje się takimi parami w jednej z warszawskich klinik leczenia niepłodności. Dodatkowo zaglądałam często na forum Stowarzyszenia Nasz Bocian, które zresztą później zostało jednym z patronów mojej powieści. Drugi aspekt, który musiałam zgłębić, dotyczył spraw czysto medycznych związanych z procedurą leczenia niepłodności, w tym zabiegów takich jak inseminacja i in vitro. Tu też posiłkowałam się informacjami od przyjaciółki oraz przeczytałam wiele fachowych artykułów. Ci, którzy znają się na temacie, twierdzą, że udało mi się opisać go bardzo rzetelnie.
J.W.: Co jest najprzyjemniejsze w pisaniu książki?
A.W-Ch.: Radość towarzysząca tworzeniu własnych światów i moment, w którym zaczynają mnie one wciągać jak wir wodny. Uwielbiam też pisać słowo KONIEC.
J.W.: Co jest najtrudniejsze w pisaniu książki?
A.W-Ch.: Moment oczekiwania na odpowiedź od wydawcy, czy powieść mu się spodobała. (Śmiech.)
J.W.: Czy udało ci się szybko skończyć? Miałaś chwile zwątpienia?
A.W-Ch.: Przy „Dziewczynie z Ajutthai” niosło mnie twórcze uniesienie debiutanta i naiwna wiara, że cały świat czeka na moją książkę, więc nie miałam momentów zwątpienia. Kiedy pracowałam nad „Gdy zakwitną poziomki” stałam się zaskakująco samokrytyczna. To sprawiło, że poprawiałam i dopracowywałam powieść prawie tyle samo miesięcy, co ją pisałam. Wymagało to ode mnie sporo pracy, ale nigdy nie żałowałam, że ją podjęłam.
J.W.: Żałujesz, że ta naiwna wiara w świat, który czeka na książkę, wyparowała? A może nadal masz ją w sobie?
A.W-Ch.: Jestem niepoprawną optymistką, więc wiarę w to, że ktoś czeka na moją powieść mam w sobie zawsze. Jednakże teraz już wiem, że to raczej konkretne jednostki, a nie cały świat. Wydaje mi się, że takie podejście jest lepsze, bo chroni przed rozczarowaniem.
J.W.: Jaki miałaś sposób na zmotywowanie się do pisania?
A.W-Ch.: Piszę wszędzie i w każdej pozycji, więc raczej jestem w stanie nieustającej motywacji i póki co nie potrzebuję dodatkowej.
J.W.: Pytanie na rozluźnienie. Czym jest dla ciebie poezja? Co daje ci wiersz – własny bądź cudzy?
A.W-Ch.: Ha, ha, dobre mi rozluźnienie. Widząc to pytanie raczej się spięłam. Pewnie dlatego, że poezja jest dla mnie bardzo ważna. Lubię ją pisać (choć teraz robię to już rzadko), czytać i deklamować. Może nawet to ostatnie lubię najbardziej. Mój ulubiony poeta to Konstanty Ildefons Gałczyński, czemu dałam wyraz w powieści „Gdy zakwitną poziomki” cytując w kilku miejscach mój ukochany wiersz „Inge Bartsch”. Poezja to dla mnie magiczne drzwi do nierzeczywistości.
J.W.: Czy prozaiczka może nauczyć się czegoś od poezji? Czy ciebie poezja czegoś nauczyła?
A.W-Ch.: Oczywiście, że prozaiczka może czerpać z poezji, jeśli tylko jest na nią otwarta. Wydaje mi się, że moje poetyckie doświadczenia i pewną specyficzną wrażliwość można wyczuć w moich książkach, zwłaszcza w moim stylu. Szczególnie opisy krajobrazu są nacechowane liryzmem, używam w nich często poetyckich metafor.
J.W.: Jacy autorzy są dla ciebie istotni? Jakie doświadczenie lekturowe uważasz za to, które Cię uformowało?
A.W-Ch.: To dla mnie trudne pytanie, bo lubię bardzo różnorodną lekturę od powieści iberoamerykańskich przez współczesnych autorów byłej Jugosławii takich jak Milorad Pavić, czy Miodrag Bulatović, po lekkie kobiece pisanie w stylu Emily Giffin. Myślę też, że jako autorkę bardziej uformowały mnie moje geny oraz doświadczenia, i te życiowe, i te pisarskie, niż konkretne przeczytane książki, ale może się mylę.
J.W.: Jakie doświadczenia masz na myśli? Co takiego stało się, że piszesz tak, a nie inaczej?
A.W-Ch.: Jestem obserwatorką i kolekcjonerką opowieści. Dzięki wieloletniej pracy w korporacjach miałam intensywny kontakt z dużą grupą ludzi, co pozwoliło mi poznać zachowania w często stresujących, a nawet niezbyt fajnych sytuacjach, a także przyjrzeć się bardzo różnym ludzkim charakterom. To doświadczenie niewątpliwie pomaga w tworzeniu literackich postaci. Bohaterowie moich książek to często dusze artystyczne, w ich kreacji pomagają mi własne doświadczenia zdobyte w szkole plastycznej, do której uczęszczałam, w zespole, w którym występowałam, na planie filmu i w spektaklach teatralnych, w których grałam, czy wyniesione z obserwacji mojego taty. Trzecim ważnym obszarem doświadczeń, który pomaga mi w pisaniu, są podróże – moja wielka pasja. Miałam to szczęście, że udało mi się zwiedzić wiele miejsc na świecie, w tym w mojej ulubionej Azji. A jak doskonale wiadomo podróże kształcą i rozwijają wyobraźnię. Podróż w sensie dosłownym, ale też duchowym jest ważnym i charakterystycznym elementem moich powieści.
J.W.: Czy dostrzegasz może coś takiego, jak zapóźnienie polskiej kultury, jej wtórność, drugorzędność wobec innych kultur europejskich, światowych? A jeśli to dostrzegasz – miałabyś może jakiś pomysł, jak można tę sytuację zmienić, na czym oprzeć się w walce o wysoki status kultury własnej?
A.W-Ch.: Nie mam poczucia, żeby nasza kultura była zapóźniona. To co obserwuję, to raczej jej wszechogarniająca komercjalizacja. Nie liczy się wartość artystyczna, jakość, a wyłącznie to, co da się sprzedać. Jako marketingowiec jestem w stanie to zrozumieć, ale jako twórca mam z tym duży problem. Niestety nie posiadam recepty na to jak zmienić tę sytuację. Potrzebne są na pewno poważne systemowe zmiany, a te nigdy nie są proste.
J.W.: W jaki sposób, twoim zdaniem, ta komercjalizacja dotyka ciebie jako pisarkę?
A.W-Ch.: A chociażby w taki, że zamiast skupić się wyłącznie na pisaniu, muszę być też własnym menadżerem marketingu i PR-owcem. Prowadzę różnego typu działania, które mają na celu to, by po moją książkę sięgnęło jak najwięcej osób. Jeśli nie będę tego robić, to moje powieści zginą wśród ogromnej masy innych, być może nawet gorszych, a ja będę pewnie miała kłopot, by wydać kolejną książkę. W dzisiejszym świecie albo twoje pisanie się sprzedaje, albo cię nie ma. Zasada jest prosta i bardzo okrutna.
J.W.: Mówi się czasem, że książka składa się z dwóch części: z tego, co autor napisał i z tego, czego nie napisał. Co możesz powiedzieć o tej drugiej części w przypadku swoich książek? O czym nie napisałaś? Jakiego tematu, który – być może jest taki – dręczy cię i męczy, nie poruszyłaś i z jakiego powodu?
A.W-Ch.: Hm, ciekawe pytanie… Nie ma chyba jednak dla mnie tematu tabu. Co więcej, staram się rozprawiać w moich książkach z zagadnieniami wywołującymi powszechne emocje. Np. w „Gdy zakwitną poziomki” piszę o in vitro, „dyskutuję” z podejściem kościoła do tego tematu, w „Dziewczynie z Ajutthai” pokazuję brudne gry ludzi korporacji. W obu książkach nie stronię od erotyki.
J.W.: Masz jakiś swój sposób na pisanie scen erotycznych? Mogłabyś coś podpowiedzieć młodej pisarce, która nie wie, jak opisać seks, żeby nie było śmiesznie i strasznie?
A.W-Ch.: Ojoj! Może podpowiedziałabym jej tylko tyle, by zanim zacznie tworzyć takie sceny pozwoliła sobie na zdobycie trochę własnych doświadczeń. (Śmiech)
J.W.: Wrócę jeszcze do tych tematów tabu. Mówisz, że „dyskutujesz” podejście kościoła. Czy pisarz powinien angażować się w takie bieżące sprawy? Nie obawiasz się, że za niewiele lat nikt nie będzie pamiętał, a zwłaszcza sam kościół, że miał takie czy inne podejście do in vitro? Warto walczyć z taką „bieżączką”?
A.W-Ch.: Ja nie próbuję walczyć z ulotnymi, krótkofalowymi przekonaniami, lecz z takimi, które mają bardziej uniwersalny charakter i konkretny wpływ na zachowanie społeczeństwa. Jeśli dzieci, które przyszły na świat dzięki in vitro oskarża się o to, że mają bruzdy na czole i ich rodziców wytyka się palcami, to moim zdaniem nie jest to zachowanie zgodne z wartościami wynikającymi z chrześcijaństwa. To na co zwracam uwagę w mojej książce, to fakt, że nie można rzucać kamieniem, zwłaszcza, jeśli samemu nie jest się bez winy.
J.W.: Są tacy, co uważają, że pisarz nie pisze o swoich tematach, tylko jak gdyby obok nich. A zatem, zakładając przez moment, że to twierdzenie jest słuszne, obok jakich tematów piszesz?
A.W-Ch.: Szczerze powiedziawszy nie rozumiem tego stwierdzenia, więc trudno mi się do niego odnieść. Uważam, że pisarz zawsze pisze o tych tematach, które go poruszają i są mu najbliższe.
J.W.: Jakimi cechami powinien dysponować twój idealny czytelnik? Co powinien wiedzieć zawczasu i na co powinien być przygotowany? Czego oczekujesz od czytelników?
A.W-Ch.: Pytanie „czego oczekuję” brzmi jak na mój gust zbyt groźnie. Powiedziałabym, że raczej mam pewne pragnienia dotyczące czytelników. Po pierwsze chciałabym, żeby rośli w siłę, czyli by ich przybywało i to zarówno mnie, jak i polskiej literaturze w ogóle. Po drugie chciałabym, żeby czytelnik potrafił docenić to, co w książce wartościowe, nie zatrzymywał się tylko na poziomie fabuły i zwykłego stwierdzenia, że książka wciąga. Pragnę, by umiał rozpoznać dobry styl, ciekawe dialogi, zwrócił uwagę na pewne gry z czytelnikiem. Marzy mi się po prostu czytelnik świadomy i to najchętniej taki, który chętnie dzieli się swoimi uwagami z autorem, by ten mógł stawać się coraz lepszy.
J.W.: Nie obawiasz się, że po takiej deklaracji zostaniesz zasypana uwagami od czytelników, którym wydaje się, że mogą pomóc twojemu pisaniu?
A.W-Ch.: Byłabym szczęśliwa, gdybym takich uwag dostawała jak najwięcej.
J.W.: Czy według ciebie tak zwany artysta, pisarz, poeta różni się czymś od innych ludzi, którzy artystami nie są? A jeśli tak, to czym?
A.W-Ch.: Niestety trochę się różni. Mówię „niestety”, bo obcowanie z artystą często nie jest łatwe dla najbliższego otoczenia. Wiem to z własnego doświadczenia. My, osoby piszące, jesteśmy często nadwrażliwcami, a także egocentrykami, którzy mają wielką potrzebę bycia dopieszczani. Poza tym pracując nad książką żyjemy w innym świecie i trudno nas z niego wyrwać do codziennych spraw takich jak sprzątanie, czy gotowanie obiadu. Nasze rodziny nie mają więc z nas zbyt wiele pożytku. Czasem nawet trudno z nami pogadać, bo nawet na wyjeździe chętniej obcujemy z kartką papieru i długopisem, niż z ludźmi. Na szczęście zdarzają nam się chwile otrzeźwienia.
J.W.: Czy mogłabyś skomentować taki dwuwers poetki, Marty Podgórnik: „pilot mig-a zwycięża gdy samotnie leci / w pisarstwie nie ma miejsca na męża i dzieci”?
A.W-Ch.: Pewnie w takim pisarstwie do utraty tchu, w totalnym artystycznym zatraceniu, posiadanie rodziny jest trudne. Choćby z tych powodów, o których pisałam powyżej. Jednak ja wierzę, że przy odrobinie tolerancji i szacunku z obu stron posiadanie męża i dzieci nie tylko jest możliwe, ale daje dodatkową siłę, która jest nie do przecenienia. Mnie moja rodzina taką właśnie daje.
J.W.: Od czego zależy i czym tak w ogóle jest według ciebie dzisiaj sukces w literaturze?
A.W-Ch.: Jak w każdym zawodzie sukces w literaturze zależy od wielu czynników, które muszą się spleść w odpowiednim miejscu i czasie. Wtedy dopiero odpalają odpowiednią iskrę. Te czynniki to według mnie: talent, pracowitość i wytrwałość oraz duża doza szczęścia. A, i jeszcze wiara, bo to ona często czyni cuda!
J.W.: Czy jest w twoim życiu jakaś przestrzeń, w której sztuki, literatury nie ma wcale? Jeśli jest, to jak się z tym czujesz?
A.W-Ch.: To ciekawe, ale chyba nie ma takiej przestrzeni. Pierwiastek twórczy, czy literacki jest chyba we wszystkim co robię. No, bo nawet gdy pomagam córce w lekcjach, to podświadomie stawiam na rozwój jej umiejętności w ramach nauk humanistycznych. Gdy jeżdżę na rowerze lub nartach, to układam nowe wątki do książki, a gdy podróżuję, co uwielbiam, to chłonę pejzaże, które potem odmalowuję w powieściach. Przechlapane!
J.W.: Gdybyś miała przez moment wcielić się w rolę surowego krytyka czy recenzenta oceniającego swoje książki, to na jakie ich mankamenty wskazałabyś w pierwszym rzędzie?
A.W-Ch.: O, nie, nie. Nie podpuścisz mnie na tyle, bym sama krytykowała swoje powieści. (Śmiech.)
J.W.: Co uważasz za swoje największe dotychczasowe osiągnięcie i co jeszcze planujesz osiągnąć – w życiu, w literaturze?
A.W-Ch.: Moim największym sukcesem, jeśli chodzi o literaturę, jest to, że po dwudziestu latach pracy w korporacji, w ogóle się na nią zdecydowałam, że nie straszna mi była zamiana intratnej posady na chudy los literata. Cieszy mnie też oczywiście fakt, że moje książki są chętnie czytane i mają dobre recenzje. Satysfakcję dało mi to, że przed wydaniem „Gdy zakwitną poziomki” mogłam wybierać spośród trzech ofert wydawców i że moje obecne wydawnictwo Filia ma wobec mnie długofalowe plany. A co planuję? Całkiem niewiele: chcę pisać coraz lepsze książki, rozwijać swój warsztat i zaskarbiać serca coraz większej rzeszy czytelników. Jestem skromna z natury. (Śmiech.)
J.W.: Czy łatwo było znaleźć wydawcę dla twojego debiutu?
A.W-Ch.: Nie tak łatwo jak się tego w mojej debiutanckiej naiwności spodziewałam. Nie było jednak też tak źle, bo na ostateczne „tak” czekałam pół roku. Z drugą książką poszło mi już o wiele szybciej i przyjemniej.
J.W.: Czy jakiś wydawca odrzucił twoją powieść i jak sobie z tym poradziłaś?
A.W-Ch.: Gdy napisałam pierwszą powieść szybko zostałam wyrwana z błogostanu, w jakim tkwiłam i zrozumiałam, że większość wydawców nie jest specjalnie napalona na wydawanie debiutów. Pierwsze odmowy przyjęłam ze spokojem, bo znam starą handlową zasadę, która mówi, że trzeba ileś razy zapukać do drzwi, by w końcu coś sprzedać. Jednak najbardziej denerwował mnie całkowity brak odpowiedzi od niektórych wydawnictw i to, że proces weryfikacji tekstu trwa całymi miesiącami. Zrozumiałam wtedy, że drugim imieniem debiutanta musi być cierpliwość. No, ale w końcu się doczekałam. Po tych doświadczeniach zdanie: „Chcemy wydać Pani powieść” zabrzmiało naprawdę cudownie!
J.W.: Jak wspominasz współpracę z wydawcą? Co jest czy też było w niej najlepszego, a co najtrudniejszego według ciebie?
A.W-Ch.: Z moim obecnym wydawcą, czyli z wydawnictwem Filia pracuje się wspaniale. Niektórym osobom z branży trudno w to uwierzyć, ale propozycje okładek do „Poziomek” otrzymałam jeszcze przed ostatecznym podpisaniem umowy i miałam pełen wpływ na wybór okładki. Wspólnie ustaliliśmy też strategię promocji i wszystkie inne elementy dotyczące książki. Komunikacja między nami jest znakomita, co jest dla mnie bardzo ważne. Mam poczucie, że wydawnictwo o mnie dba i przede wszystkim, że ma długofalową wizję naszej współpracy. Czasem aż drżę, czy to wszystko przypadkiem mi się nie śni…
J.W.: Jak czujesz się po napisaniu i opublikowaniu powieści?
A.W-Ch.: Przepełnia mnie wtedy uczucie dumy i spełnienia, choć oczywiście towarzyszy temu odrobina niepewności i oczekiwanie jak czytelnicy odbiorą moją książkę.
J.W.: Zamierzasz napisać kolejne książki? Co to będzie?
A.W-Ch.: Oczywiście, że pracuję nad kolejnymi powieściami. Tematyka pierwszej z nich, która powinna ukazać się w okolicach czerwca przyszłego roku, niech chwilowo pozostanie tajemnicą. Po ukończeniu tej książki mam w planie pracę nad Bałkańską Sagą, której pierwsza część rozgrywać się będzie w latach dziewięćdziesiątych podczas okupacji Sarajewa. Będzie to powieść pełna wichrów wojny, ale też gorących uczuć, namiętności i bośniackiego kolorytu.
J.W.: Jak myślisz, czy warsztaty pisarskie mają sens? Czy pisania można uczyć? Kto najbardziej może skorzystać z warsztatów, jak uważasz?
A.W-Ch.: Skoro są takie osoby jak ty – lubiące dzielić się swoją wiedzą oraz wielu chętnych do udziału w warsztatach, to na pewno mają one sens. Uważam jednak, że do tego, by zostać prawdziwym pisarzem potrzebna jest iskra boża i choćby odrobina talentu. Tylko, gdy się ją posiada, można rozwijać swój warsztat pisarski, przede wszystkim przez samo pisanie z zastosowaniem sporej dozy samokrytycyzmu, a potem także na warsztatach.
J.W.: Kim byłaby idealna Agnieszka Walczak-Chojecka w idealnym wszechświecie?
A.W-Ch.: Rozchwytywaną autorką znakomitych powieści oraz scenarzystką ciekawych filmów.
J.W.: Czy literatura jest sexy?
A.W-Ch.: Oczywiście! Pod każdym względem. Ostatnio, będąc na Targach Książki w Krakowie, obserwowałam ludzi. Ogromną przyjemność sprawiło mi patrzenie na ich reakcje na widok książek oraz pisarzy. Utkwiły mi w pamięci zwłaszcza dwie sytuacje, a właściwie dwie twarze. Pierwsza z nich to ładna buzia pewnej młodej dziewczyny. Gdy panna stanęła przy stoisku Filii i zobaczyła książkę „Obsydian”, to jej oczy rozbłysły takim zachwytem, jakby co najmniej na ladzie leżał sam Brad Pitt w negliżu. Druga to twarz mojej znajomej oczarowanej widokiem jednego ze znanych polskich pisarzy. Po prostu nie mogła oderwać od niego wzroku. I nie wiem, czy jej ekscytacja wynikała z faktu, że ten mężczyzna pisze świetne książki, czy że jest przystojny. Tak czy inaczej wyraźnie widziałam, że literatura jest sexy.
Fot. z archiwum Agnieszki Walczak – Chojeckiej.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.