„Igrzyska śmierci” Suzanne Collins, pierwszy tom cyklu, który – jak twierdzą amerykańscy recenzenci bawiący się w trendsetterów – ma szansę dogonić popularnością i zdetronizować „Harry’ego Pottera” Rowling oraz „Zmierzch” Meyer, to pomysłowe połączenie w jednej fabule elementów Big Brothera z wątkami programów o survivalu, a także romansu i – w pewnym sensie – oskarżycielskiej antyutopii. Przy czym tematy z tych dwóch ostatnich książek – ponieważ „Igrzyska” to książka łatwa, lekka i przyjemna – podane są tu w wersji dla dzieci, młodzieży i miłośników uproszczeń. Nie są to może jakieś dramatyczne uproszczenia, trudno jednak dopatrywać się w tej powieści, będącej przede wszystkim sprawnie opowiedzianą bajką, głębi. Z drugiej jednak strony – tak zupełnie banalna to ta opowieść nie jest na pewno. Żeby się o tym przekonać, wystarczy krótki przegląd fabuły. Historia wymyślona przez Collins dzieje się w totalitarnym państwie Panem, złożonym z dystryktów, z których jeden jakiś czas temu zbuntował się i został zniszczony. Na pamiątkę tamtego powstania i dla pokazania swojej wszechwładzy Kapitol, stolica Panem organizuje Igrzyska Głodowe, w trakcie których po dwóch tzw. trybutów z każdego dystryktu – w sumie 12 chłopców i 12 dziewcząt – walczy na śmierć i życie. Zwycięzca, jak łatwo się domyślić, może być tylko jeden. W tak pomyślanych warunkach konflikt siłą rzeczy musi występować permanentnie, nikt nikomu nie może ufać, napięcie buduje niemal każda scena. Akcję uatrakcyjniają dodatkowe pułapki, zastawiane na trybutów przez organizatorów, którzy pilnując wyników oglądalności nie pozwalają na powstanie dłużyzn. Wszystko tu podporządkowane jest kamerom stale obserwującym poczynania uczestników i walki, a to sprawia, że główni bohaterowie – Katnis Everdeen, Peeta Mellark, oraz towarzyszący im spoza areny mentor Haymitch – muszą rozpocząć skomplikowaną grę. W której stawką jest oczywiście przeżycie pary, a nie jednej tylko osoby z dystryktu. Ponieważ już w trakcie przygotowań do igrzysk pojawia się szansa zagrania na uczuciach widzów, przez cały czas trwania morderczego starcia Katnis i Peeta muszą starać się przekonująco zaprezentować łączące ich płomienne uczucie. Chłopak nie ma z tym żadnych kłopotów, jednak dziewczyna… Kto ciekaw, jak to się skończyło, ten musi sięgnąć po „Igrzyska śmierci”. Stephen King stwierdził, że książka ta uzależnia. Stephanie Meyer nie spała przez nią kilka nocy, a w restauracji czytała ją podczas kolacji, ukrytą pod stołem. Recenzent „Chicago Sun” też nie miał wątpliwości: po „Harrym Potterze” i „Zmierzchu”, napisał, koronę przejąć może tylko cykl Suzanne Collins. Skąd te zachwyty? Dlaczego? Co trzeba zrobić, żeby nie bardzo skomplikowaną historię zaliczono w poczet bestsellerów? Wydaje się, że autorka „Igrzysk śmierci” (tytuł orginalny „The Hunger Games”), mająca w swoim dorobku kilka bajek dla dzieci i dość znany cykl kronik o podziemnym świecie i Gregerze, chłopcu, który odkrywa nieznane nikomu obszary, tym razem postawiła na formę iście filmową, dającą streścić się w haśle: „Akcja! Cięcie! Akcja!”. Że jest to metoda skuteczna, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Polski wydawca już zapowiada tłumaczenie kolejnych tomów przeboju.
Suzanne Collins, „Igrzyska śmierci”. Przeł. Małgorzata Hesko-Kołodzińska i Piotr Budkiewicz, Media Rodzina, Poznań 2009. Cena: 29,90 zł.
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.